Przechadzam się teraz zaśnieżonym brzegiem rzeki razem z psem. Czuję się jak Isak Borg − bohater bergmanowskiego filmu „Tam, gdzie rosną poziomki”. Oglądam miejsca, które już kiedyś widziałem, odtwarzam wszystko na nowo, siląc się na uchwycenie jak największej ilości szczegółów. Nie jestem jednak jak Borg. On to uznany doktor, mężczyzna u schyłku życia, którego lada chwila gildia profesorów odznaczy za zasługi. Ja zaś jestem młody i to chyba jedyne neutralne określenie, jakie przychodzi mi do głowy. To, na co Borg patrzył z sentymentem, dla mnie pozostaje sferą abstrakcji. Różni nas niemal wszystko, a łączy to, że obaj spoglądamy wstecz. W wieku dwudziestu czterech lat przeszłość jest mniej milowa i czystsza, bo ile błędów może popełnić mały chłopiec? Czy w ogóle może popełnić błąd?
Tutaj, nad brzegiem rzeki, wszystkie drzewa chylą się ku wodzie. Dla dzieciaka to istny raj. Gdyby rzeka była nieco głębsza, można by skakać z gałęzi wprost do wody. Nawet teraz czuję, że to niezły ubaw. Że też nie przyszło nam to w dzieciństwie do głowy.
Budowa fallusa…
Znowu mam dziewięć albo dziesięć lat i skaczemy z kumplami po tych pochyłych drzewach.
− Auć! − słyszę głos Pabla i odwracam się w jego stronę. Widzę, jak siedzi okrakiem na grubej gałęzi.
− Co jest? − pytam go.
− Chyba złamałem sobie chuja. − Gmera jedną ręką między nogami. − Ześlizgnąłem się i spadłem na jaja. Brzuch mnie boli.
Znałem to z autopsji. Ból jajec natychmiast promieniuje na brzuch.
− Idziecie? − woła Szymon, starszy od nas kilka lat kumpel.
− Zaraz − odpowiadam. − Pablo chyba sobie złamał kutasa.
Szymon cofnął się na naszą gałąź.
− Tego się nie da złamać. Nie ma kości.
− To może zwichnął? − zastanawiam się.
− Też chyba się nie da.
− Ale boli, kurwa − łkał Pablo, masując sobie brzuch.
− Jądra sobie najwyżej potłukłeś − stwierdził Szymek. − Chuja nie można złamać, bo składa się z ciała jamistego.
Był z nas najstarszy, więc wiedział, o czym mówi. Lubiłem takie ciekawostki, gdyż można było dzięki temu zabłysnąć w towarzystwie. Może akurat historyjka o rzekomej niełamliwości chuja nie była najwłaściwsza, ale powinna przydać się na przyszłość. Poza tym logikę można odnaleźć we wszystkim. Ciekawostki naukowe, czy też pseudonaukowe były fajne. Zwłaszcza, gdy słyszało się o czymś pierwszy raz w życiu.
Dopiero po dwudziestce zrozumiałem, że wszystko, co robimy po raz pierwszy, nosi w sobie smutek. Gdy robimy coś pierwszy raz, dokonujemy tego de facto także po raz ostatni. Nie można dwa razy stracić niewinności. Każde debiutanckie doświadczenie jest jednocześnie doświadczeniem pesymistycznym. Pierwszy papieros, pryszcz, pornos, przekleństwo, pierwsza ejakulacja, noc poza domem, kłótnia i tak dalej. Wydaje mi się, jakby na końcu każdego wydarzenia czaiło się rozczarowanie. Zwłaszcza teraz, gdy po dziecinnej naiwności nie ma już śladu.
Chodziłem więc z moim psem wytyczonymi już dawno temu ścieżkami i starałem się przeżywać wszystko na nowo. Chciałem zaprzeczyć teorii, według której nie da się niczego powtórzyć.
Sabotowanie przemysłu pornograficznego…
Każdy na swój sposób jest poszukiwaczem, albo przynajmniej był kiedyś, gdy potrafił jeszcze marzyć. Jak wielu dorosłych jeszcze to potrafi…?
Dla mnie i kilku moich kumpli wielkim odkryciem okresu dzieciństwa było to, co leżało za szkołą, w czymś, co nazwałem bunkrem. Bunkier to właściwie ruiny piwnicy, jakie pozostały po dawno wyburzonym budynku. Do wewnątrz można było wejść wyłącznie przez jeden dość spory otwór, który zawalono gruzem. Mimo wszystko ktoś przed nami zrobił, co należy, a mianowicie odgarnął trochę cegieł ze skruszonych ścian, aby dostać się do środka, gdzie wśród ciemności i kurzu spoczywał najprawdziwszy skarb.
− Ich heiβe Monika coś tam coś tam alles − przeczytał jeden koleś z równoległej do nas klasy B. Był to fragment notki biograficznej, która wydrukowano obok zdjęcia bardzo cycatej blondyny z błyszczącymi ustami. Kobitka ściskała swoje wielkie balony dłońmi, a połyskujące usta składała do pocałunku.
Przez kilka kolejnych przerw przeglądaliśmy piwniczne zbiory z wypiekami na twarzy i rozbawieniem. Z tego co pamiętam, większość gazetek zaliczała się do gatunku „Ich heiβe Monika…”. Niemieckiego uczyliśmy się bardzo krótko, ale rozpoznawałem ten język, podobnie jak angielski. Resztę porno asortymentu stanowiły chyba szwedzkie pisemka, ale tego już nie jestem pewien. Zresztą niewiele wówczas czytaliśmy.
Większość gazet przedstawiała roznegliżowane panienki, chociaż znalazło się też parę egzemplarzy z łagodną i ostrą pornografią. Te zazwyczaj miały pozlepiane kartki, ale nie przeszkadzało nam to.
− Ciekawe, dlaczego blondynki mają ciemne włosy, a nie jasne − pamiętam, jak ktoś się nad tym zastanawiał. Rzeczywiście było to ciekawe zagadnienie. Chyba nikt z nas nie miał jeszcze wtedy włosów łonowych.
− Co ona tam włożyła?
− Puszkę.
Z czasem tłum przy bunkrze zrobił się tak duży, że nawet dyżurujący na zewnątrz nauczyciele okazali zainteresowanie. Jakiś czas potem skarb zniknął, ale nie martwiło to nikogo specjalnie. Zachodziliśmy tylko w głowę, jak można było pozbyć się takich zbiorów. Marnotrawstwo nie do ogarnięcia kilkuletnim rozumem.
Zakazane rysunki…
Doświadczenia młodych ludzi, zwłaszcza chłopców, choć nie wiem jak jest z dziewczynkami, oscylują przeważnie w granicach seksualności, bądź blisko granic. Nasze doświadczenia nie ograniczały się do przeglądania sprośnych pisemek.
Pewnego dnia uznaliśmy się za specjalistów w dziedzinie erotomaństwa i zaczęła przyświecać nam idea krzewienia wiedzy wśród mniej obeznanych kolegów.
− Narysuj, Tadziu, kutasa − zaproponowaliśmy my, samozwańczy profesorowie wychowania seksualnego, jednemu z kumpli.
Tadek był jednym z bardziej nieśmiałych chłopców. Zarówno w czynie, jak i słowie. Ja z kolei brylowałem w gadce, a z czynami bywało różnie. Nie byliśmy pewni, jak zareaguje na tę propozycję, ale całe szczęście zgodził się być królikiem doświadczalnym i przystąpił ochoczo do dzieła.
Staliśmy nad nim i dopingowaliśmy merytorycznymi uwagami.
− Dobrze, a teraz drugie jajo.
− Dorysuj trochę włosów.
− I zrób dziurkę na czubku.
Po chwili portret szablonowego penisa był gotowy. W całej okazałości. Bez szczególnych narad wystawiliśmy piątkę i przeszliśmy do drugiej tury egzaminu.
− No dobra, a teraz pizda.
I jak to zwykle w życiu bywa, problem pojawiał się tam, gdzie mowa o kobiecie. A w zasadzie nawet o części kobiety. Dla młodego chłopca takie zderzenie z rzeczywistością mogło okazać się bardzo przykre, jeśli chodzi o konsekwencje psychiczne. Pierwszy kontakt z waginą, nie licząc pisemek, a tu schody. Swego rodzaju szok dla młodego organizmu.
Długopis w dłoni Tadka drżał, gdy chłopak przygotowywał się do nakreślenia pierwszych punktów na kartce. Dla postronnego widza pewnie wyglądało to jak perfekcyjnie wykonywany projekt, ale dla nas było jasne, czym się skończy. Tadziu polegnie w debiucie ze swoją pierwszą cipą. Zdołał narysować jedynie coś, co przypominało wyszczerbiony półksiężyc, a w dodatku męczył się przy tym niemiłosiernie. Ciekawe było to, że my, wielcy profesorowie od bara bara, nie mieliśmy już tylu cennych uwag, które pomogłyby naszemu prymusowi. Dydaktyczne spostrzeżenia ograniczyliśmy do zdawkowych:
− Dorysuj tu na boku trochę skóry.
− No i nie zapomnij o włosach.
Nie pamiętam, czy podjęliśmy się ocenienia dzieła Tadka, ale myślę, że przejechał na trójce, dzięki naszej szczodrości. Dwója była zbyt karcąca, natomiast jedynka stanowiła ostateczność. Głupio byłoby dostać pizdę za rysunek pizdy.
Bawiły mnie te wczesne doświadczenia. Młodość ma swoje prawa, a jednym z nich jest naiwność. Jestem przekonany, że gdzieś w moim pokoju leży jeszcze stary egzemplarz „Auto-moto”, w którym trzymałem niegdyś świerszczyka. Oczywiście, dziś to już przeszłość, bo po gołych panienkach nie ma śladu, ale „Auto-moto” zostawiłem na pamiątkę. Swoją drogą to śmieszne, że moja matka nie zajrzała nigdy do tej gazety. Wiedziała doskonale, że nie lubię motoryzacji. A może myślałem tylko, że ona nie wie? Albo, co jeszcze zabawniejsze, zajrzała tam, ale postanowiła nic nie robić.
„Auto-moto” wraz z tajemniczą zawartością miałem od kumpla z klasy. Patyk miał ojca, a ten z kolei miał mnóstwo skarbów pod łóżkiem w sypialni. Było ich tak wiele, że sporadyczne braki nie rzucały się w oczy. To była kolekcja, o jakiej dorastający chłopiec mógł pomarzyć. Zakazany owoc smakował tym bardziej, gdyż niektóre pisemka były naszym krajowym produktem. Jako dociekliwy człowiek lubiłem sobie poczytać. „Mam na imię Marta i uwielbiam jazdę konno”.
Etanol, disco i rzygi…
Wedle zasady, że wszyscy jesteśmy odkrywcami, niestrudzenie poszukiwałem wraz z kolegami drogi do dorosłości. I nie chodzi o to, aby mieć osiemnaście lat, tylko poczuć się na osiemnaście. Szlak do dorosłości został już wytyczony przez znaną mądrość ludową „cała Polska kocha C2H5OH”.
Upijanie się do nieprzytomności było całkiem fajne. Z początku, bo później, jak wszystko w świecie, spowszedniało mi. Szybko doszedłem do wniosku, że to dobrze, iż alkohol ma tak specyficzny, przykry smak. Co by było, gdyby wódka nie paliła w gardło, zaś smakowała jak lody czekoladowe? Świat chodziłby napierdolony całe wieki.
Pierwszy raz popłynąłem w butelce około piętnastego, czy szesnastego roku życia. Dziewicza prywatka skończyła się dla mnie upojną nocą w towarzystwie plastikowego wiaderka, chyba po farbie, ale nie pamiętam. Pocieszające było to, że nie ja jeden „upadłem”.
Ktoś bardzo praktyczny postanowił opróżnić żołądek z okna na piętrze, co w sumie nie było takie głupie. Jednak przeciągły zaciek, który pozostał po tej próbie, odbił się przykrym echem o poranku. Dla gospodarza, rzecz jasna. Moje małe wiadro razem z zawartością było jedynie incydentem przy kolorowym szlaczku na ścianie domostwa. Gdyby wszystkie ściany ubabrać w deseń tego hafta, dom wyglądałby całkiem ładnie, ale jedna smuga nie wprowadzała tak nastrojowego klimatu.
Bezpieczniej było chodzić do baru. W razie potrzeby do drzwi było niedaleko i co najwyżej zarzygać można ulicę. Właściciel obniżył próg selekcji, tak więc szesnastolatek bez problemu mógł kupić browar.
Wtedy też po raz pierwszy można było obmacać nieznajome dziewczyny. To znaczy na początku, bo później większość twarzy stawała się znajoma, więc macanie nie wchodziło w grę. Co to za przyjemność obłapiać kogoś, kogo się zna.
Dziwne, że picie alkoholu i palenie papierosów to coś w rodzaju kolejnej fazy życia w wędrówce do dorosłości. Dlaczego zamiast tego nie można by robić innych zakazanych rzeczy? Używki to największa przestroga, jaką otrzymujemy od rodziców, choć i tak wiadomo, że każdy przez to przejdzie. To jakby chcieć przepłynąć rzekę wpław, obawiając się zamoczenia. Dobrze, że choć sprzedawcy myślą nieco bardziej logicznie, co w ich przypadku znaczy przedsiębiorczo. Konflikt interesów: sprzedać gówniarzowi piwo, żeby podnieść dzienny utarg, czy spuścić go na szczaw i żyć w zgodzie z przepisami? Biedni ci ludzie.
Jak się kupuje browar w wieku piętnastu lat? Głupio.
− Poproszę paczkę paluszków.
Klik, klik i baba za ladą nabija na kasę.
− Paczkę gum „Orbit”.
Klik, klik.
Czasem brało się jeszcze czekoladę, jeśli ktoś miał akurat urodziny.
− Coś jeszcze? − pyta kasjerka.
− Aha, i osiemnaście piw.
Przy większej ilości istniała szansa, że uda się wydębić coś ekstra. Ze dwie, trzy puszki, jak kobita za ladą nie spojrzy. Potem z reguły robiliśmy głupią imprezę. To znaczy słuchaliśmy disco i chodziliśmy z miejsca na miejsce. Naszą ulubioną zabawą było wystawianie śmietników na ulicę, albo zabieranie ludziom furtek z płotów i porzucanie ich kawałek dalej. Poza tym czasem niszczyliśmy znaki drogowe, ale ja zawsze miałem z tego powodu wyrzuty sumienia. Wandalizm napawał mnie odrazą, co nie zmienia faktu, że parę rzeczy się rozpieprzyło.
Była to już era telefonii komórkowej, a więc dzwoniliśmy pod ogłoszenia matrymonialne i pytaliśmy kobiet:
− Ile za pałkę?
Czasem sami dawaliśmy ogłoszenia. Najlepszym numerem było ogłoszenie pod tytułem „sprzedam kozę”. Przeważnie łapało się na to kilku rolników. Gdy dzwonili okazywało się, że oferta dotyczy roweru górskiego.
− Panie, co to za koza?
− Normalna, taka niebieska z przerzutkami.
Ucieczki przed policją zdarzały się rzadko, ale i tego zdołaliśmy posmakować. Z reguły po policję dzwonili mieszkańcy bloku, którzy mieli nas za towarzystwo. Od kilku lat powstawały nowe osiedla. Kilkupiętrowe bloki o wysokim standardzie, a przy nich ławeczki, na których z czasem zaczęliśmy przesiadywać. Zwłaszcza jedna przypadła nam do gustu. Ta, gdzie niedaleko był trzepak i zabudowany śmietnik. W śmietniku ktoś zostawił stary kibel, do którego laliśmy i chyba to nie spodobało się okolicznym mieszkańcom, bo zaczęły się naloty radiowozów. Nic dziwnego.
Jedna z karkołomnych ucieczek skończyła się tym, że mój kumpel rozerwał sobie spodenki w kroku o drut kolczasty i do domu wracał prawie w samych gaciach.
Dziś stary, dobry trzepak ogrodzony jest stalową siatką, podobnie jak całe osiedla. To się chyba obecnie nazywa izolacja społeczna. Dawniej tego nie było.
One man show…
Wzór, który dominuje w większości klas szkolnych, wygląda tak: jest jeden nieuk − jednostka wyjątkowo oporna na wiedzę; jest jeden prymus, który napawa dumą nauczycieli; jest też jeden pajac − standardowy nadworny błazen i jest jeden milczek − osoba zamknięta, nieśmiała albo introwertyk. Proporcje mogą, oczywiście, być różne i podobieństwa będą się przyciągały, natomiast schemat pozostaje zawsze, albo prawie zawsze ten sam. Zdarza się często, że nieuk jest jednocześnie błaznem, ale to nie musi być norma. Podobnie jak pewne nie musi być to, że milczek wyciągnie kiedyś na lekcji gnata i sterroryzuje kolegów i nauczycieli. Są tylko rzeczy prawdopodobne.
Nigdy nie lubiłem ulegać schematom i ciasnym ramom konwenansów, dlatego łączyłem w sobie cechy każdego z czterech elementów klasowego życia.
Najbliżej było mi chyba do pajaca, choć to trochę kolidowało z moim typem osobowości. Jako stuprocentowy introwertyk raczej wolałem nie rzucać się w oczy, przez co moje błaznowanie miało charakter incydentalny, choć starałem się, by zapadało w pamięć. Zawsze uwielbiałem żarty i dobry humor. Najbardziej podobało mi się dosadne punktowanie rzeczywistości wraz z jej wadami i poprawnością polityczną. Co dla większości było niesmaczne, dla mnie stanowiło danie główne. Wyjątkowo zabawnie było powiedzieć na przykład:
− Ja tam nie mam nic do Murzynów. Nawet sam bym chętnie jednego kupił.
Pomimo, że jestem katolikiem od chrztu, a może i nawet od urodzenia, nie byłem nigdy uprzedzony do ludzi innej wiary, koloru skóry, czy orientacji seksualnej. Pewnie dlatego pozwalałem sobie na takie żarty.
W szkole średniej dopisywał nam dobry humor ciężkiego kalibru. Jeden z moich kolegów znalazł kiedyś cały wór tabletek, jakich używa się do zmywarek.
− Wiesz, co to jest? − zapytał, trzymając między palcami jedną sztukę. Gabarytami przypominała korek do butelki.
− Co? − nie wiedziałem.
− Pigułka gwałtu na Tamarę.
Dlaczego śmianie się z otyłych ludzi jest takie niepoprawne?
Inspiracja do żartów tkwiła wszędzie. W szkole gastronomicznej poznaliśmy wiele ciekawych terminów, do których wystarczyło dorobić ideologię. Tak oto uznałem, że potrawa o nazwie „auszpik” musi być kotletem z Żyda.
Sam nie wiem, dlaczego w kontrowersji odnajdywałem taką radochę. Przez to wszystko odbierano mnie raczej jako szorstkiego w obyciu. Nigdy nie miałem wrogów, ale to chyba dlatego, że dużo milczałem. Gdyby niektórzy mogli usłyszeć moje myśli, pewnie nie chodziłbym teraz brzegiem rzeki i nie wspominał dawnych czasów. Już w gimnazjum jedna nauczycielka ubodła mnie określeniem „mały cham”. Właściwie do „chama” nic nie miałem, ale że „mały”…? Już w tamtym czasie byłem od niej paręnaście centymetrów wyższy. Widocznie moja męska fascynacja rozmiarami nie lubi, gdy coś się zaniża. Ale co do „chama”, wiedziała kobita, co mówi.
Zacząłem się zastanawiać, ile osób mnie lubi. Pewnie nie jest ich tak mało, w końcu nie jestem tak aspołeczny, jak mi się wydaje. Nigdy nie wiemy o sobie wszystkiego. W zasadzie nie dbam o to, kto mnie lubi, czy nie. Jestem samotnikiem z natury i już przywykłem. Można powiedzieć, że wrosłem w swoją samotność. Z drugiej jednak strony nie znaczy to wcale, że nikogo nie potrzebuję. Człowiek jest istotą stadną, albo jak kto woli społeczną, i nie chce żyć na marginesie. Czasem po prostu potrzeba izolacji, którą społeczeństwo ocenia jako zło, bądź tłumienie emocji. Dlaczego? Bo ciężko jest być introwertykiem w świecie ekstrawertyków.
Freud i cała reszta…
W życiu mam trzy wielkie miłości: sztukę, sport i psychologię.
Dziwi mnie nieświadomość ludzi na temat świata wewnętrznego, jaki w sobie noszą. Każdy wie, że ma wątrobę i nerki, serce mózg i płuca, ale któż zdaje sobie sprawę z całej gamy emocji, jakimi żyje? Kto zgłębia mechanizmy zachowań? Kto potrafi powiedzieć, czym różni się strach od lęku? Kto żyje całe lata z natręctwami, i nie wie o istnieniu zachowań obsesyjno- kompulsywnych? Ile osób potrafi powiedzieć, czym jest aleksytymia, PTSD, albo mechanizm obronny? Jedyne terminy psychologiczne dostępne szerokiej rzeszy ludzi to prozac, albo valium. Ewentualnie psychiatra bądź szpital.
Swoją drogą brak edukacji na temat psychiki człowieka nie jest taki zły. Kto wie, czy nie miałbym dziś awersji do psychologii, gdyby jej tajniki zgłębiano na etapie szkoły podstawowej. Szkoła raczej zniechęca. Obowiązki i nakazy upośledzają pęd do wiedzy, podobnie jak dyktatura odbiera ludziom niezależność.
Poza tym nietrudno wyobrazić sobie reakcję dojrzewających chłopców na wieść o fazach rozwoju psycho- seksualnego według Freuda, ojca psychoanalizy. Nawet na studiach niektórzy z moich kolegów nie potrafili udźwignąć powagi sytuacji, słysząc na przykład o fazie analnej, albo o dziewczęcej zazdrości o penisa.
Dziś mam prawie dwadzieścia cztery lata i mogę słuchać o doświadczeniach psychologów bez końca, ale, czy sam potrafiłbym być terapeutą? Bardzo bym chciał, jednak podobno, aby leczyć ludzi z różnych odchyleń w sferze umysłu, najpierw należy dojść do porządku z samym sobą. Mogłoby to okazać się zbyt trudne, zważywszy na pewną dzikość, która siedzi we mnie, odkąd zacząłem więcej myśleć. Czuję się trochę jak bohater „Dzikości serca” Davida Lynch’a i nie jest to przyjemne, zwłaszcza, że w tym przypadku nie wystarczy zaśpiewać Elvisa przed Laurą Dern.
Raz jestem w świecie Bergmana, a raz Lynch’a. Balansowanie miedzy symbolizmem u tego pierwszego, a surrealistycznym światem gościa od „Głowy do wycierania”. To męczące, gdy życie toczy się jak film w kilku konwencjach stylistycznych, rzucając bohatera to tu, to tam. Szybko można się pogubić w takim świecie.
Zawsze bałem się normalności. Sam do końca nie wiem, dlaczego. Może chodzi o fakt, że zwyczajne życie to stagnacja. Brak rozwoju, wyzwań i uległe czekanie na to, co nieuniknione. Człowiek w swoim życiu przepada, gdy nie może realizować własnych marzeń. Najpierw próbuje odnaleźć się na starcie, by znaleźć jak najlepszą pozycję wyjściową, a potem okazuje się, że rutyna przysłoniła mu dążenia i ambicje. Ideały, w które wierzył niegdyś, stają się wspomnieniem i nie chce się do nich wracać, bo to porażka. I wówczas żyje się z obciążeniem psychicznym w świecie, który uczy, że brak sukcesu jest upośledzeniem. Istniejemy na planecie pseudozwycięzców. I co pan poradzisz, panie Freud…?
Tam, gdzie nogi poniosą…
Czy dwadzieścia cztery lata to dużo? I tak i nie. Kiedy jest się małym chłopcem, myśli się w sposób wyidealizowany. Będąc dziećmi wyobrażamy sobie nas samych w przyszłości, jako najszczęśliwszych ludzi świata, dlatego, że jesteśmy wolni od obciążeń. Pod warunek, oczywiście, że nasze dzieciństwo nie jest piekłem.
Marzymy bez obaw i uprzedzeń. W sposób czysty. W wyobraźni przemierzamy przestrzeń, która nie ma granic. Robimy to z nadzwyczajną lekkością, o której często jako dorośli możemy zapomnieć. A najgorsze jest to, że potrafimy się z tym pogodzić. Uznajemy wyższość losu nad własną wolą i od tej pory wleczemy się ociężale po manowcach własnego szczęścia.
Isak Borg wspomina swoje dawne życie, usiłując przeżyć coś jeszcze raz. Wie, ile popełnił błędów i czym one skutkowały. W ostateczności nie pogrąża się jednak w rozpaczy, gdyż przyjmuje, że życie to nie tylko czas stracony.
Chciałbym spojrzeć na swoje obawy za kolejne dwadzieścia cztery lata, i uznać je za bezzasadny epizod lęku. Potraktować z takim samym przymrużeniem oka jak incydent z rzekomo złamanym fiutem. Póki co mam jeszcze wyobraźnię i wystarczająco dużo sił, aby lekko przemierzać następne ścieżki prowadzące do szczęścia. W sercu mam także przestrogę, że brak marzeń wytycza szlak jedynie ku śmierci. Dwadzieścia cztery lata to za mało by umrzeć.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt