ciuchcia - jachu
Proza » Humoreska » ciuchcia
A A A

Jachu








CIUCHCIA




Na początku będzie chaos, później też. A na końcu, to już będzie taki chaos, że ho ho.
Chaos jak to chaos, rządzi się własnymi prawami, albo nie rządzi się żadnymi. Nie ważne. W tym całym rozgardiaszu będą się pojawiać różne stwory. Z założenia sympatyczne, bo po co pisać o czymś nie sympatycznym. I będą miały przygody.

Początek tej opowieści jest dość banalny i w sumie nudny. Dopiero później jest ciekawiej. Dwie szare komórki wybrały się na spacer, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Spotkały po drodze mrukliwego niedźwiedzia Wiesława. Rozmowa z nim nie kleiła się za bardzo i Wiesław znużony ich towarzystwem zapadł w długi sen. Znaczy nie wiadomo czy w długi, ale na pewno w sen.
Później na ich drodze pojawił się znerwicowany i krzykliwy Łoś, który je straszył sztachetami. Jedna szara komórka w wyniku szoku straciła nawet mowę. W jej przypadku to akurat niewielka strata, bo i tak była małomówna.
A dalej było tak. Albo mniej więcej tak:


Tymczasem, a właściwie w innym czasie, Wiesław obudził się na Alfa Centurii. To takie ciało niebieskie oddalone od ziemi, chociaż nie wiadomo dlaczego niebieskie, bo wszędzie było zielono.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że obudził się na torze bobslejowym.
Nie wiedział czy jest wiosna, lato czy zima, ale wiedział, że jest poniedziałek, wtorek albo piątek. Lepsze to, niż nic.
Przypomniał sobie historie Alfa. Swego czasu trwała ożywiona dyskusja naukowa – ba!, nawet teologiczna – czy Alfa Centurii maczała palce w wizycie niejakiego Alfa na ziemi.
Jak wiadomo, pojawił się w pewnej rodzinie – chyba amerykańskiej – i miał problemy z określeniem swojej osobowości.
Alf był średnio rozgarniętym indywiduum, do tego niskiej postury i z sierścią. Przyłapany na próbie kradzieży wiertarki – ale bez wierteł – twierdził, że jest kontrolerem biletów w komunikacji miejskiej w Tokio.
Właściwie nic dalej w tej kwestii się nie wydarzyło. Śledczy prowadzący sprawę zwariował, a Alf gdzieś zniknął. Pojawiły się niesprawdzone informacje, że handluje bronią w Serbii. Ale to chyba plotki.
I ten śledczy, który zwariował podszedł do Wiesława.


Nie wiedzieć dlaczego Śledczy był bardzo euforycznie nastawiony do otaczającej go rzeczywistości. Wiesław próbował poukładać swój umysł. Dodajmy, że nieźle zwichrowany już bez międzygalaktycznych podróży.
Po prostu Wiesław urodził się niedźwiedziem – tak mu się przynajmniej do tej pory wydaje – z wyobraźnią przekraczającą niedźwiedzi horyzont.
- Nie będę owijał w bawełnę – zaczął Śledczy – W bani mi się pomieszało i zostałem poetą. Tworzę teraz haiku. Wiesław, to jest takie haiku, że nie ma chuja we wsi.
Wiesław był trochę zaskoczony deklaracją Śledczego, ale zachował zimną krew. Pomyślał: po śnie i tak mam zimną krew, to co mi tam, niech szajbus gada.
Śledczy zaczął recytację:

haiku, haiku
jak Cię poznać?

gdzie bywasz?
w rozstępach?
czy w latoroślach?

Na Wiesławie poezja Śledczego nie zrobiła większego wrażenia, ale... pomyślał o dzieciństwie w Łomży. I tymi myślami dziecinnymi przeniósł się do...Łomży. Trafił w sam środek imprezy.
Szybko zorientował się, że to wybory: „Dziwny stwór roku jakiegoś tam, do końca nie wiadomo jakiego, ale na pewno nie 1774”


Łomża lata świetności ma już za sobą. Kiedyś była stolicą wszechświata, ale w wyniku intrygi Medyceuszy, Harkonnenów, dynastii Ping Pong i króla Artura straciła swoją pozycję.
Teraz stolicą wszechświata jest miejscowość na planecie Fajna Kulka.
Łoś – ten od sztachet – służył tam w wojsku, w dywizji pancernej. Łoś, jak się przekonaliśmy, niestety jest dość znerwicowany i mało wylewny.
Jego znajomi, ale nie łosie, próbowali od niego wyciągnąć jakieś informacje, jak tam było i w ogóle. Niczego jednak nie wskórali. Pamiętali tylko, że nazwa tej miejscowości zaczyna się na literę R i są tam sklepy rybne. Ale to chyba nie jest Radom.
Należy nadmienić, że dowiedzieli się tego podczas libacji alkoholowej po wyjściu łosia do cywila i mieli prawo nie pamiętać. Łoś później poszedł do zakonu i się zesrało. W pewnych kręgach przyjęło się, że stolicą jest Erka.

Wracając do właściwego wątku opowieści, to należy zauważyć, że... tak właściwie nie wiadomo, co jest właściwym wątkiem. Możemy natomiast przyjąć, że właściwy wątek istnieje, chociaż nie jest namacalny i łatwo uchwytny, albo chwytny nie jest – tak pomyślał Szarak. Nie wiadomo który, ale to już nieistotne, bo obaj są identyczni pod względem genetycznym i psychologicznym i obaj już mówią. Nie ma sensu dalej się nad tym rozwodzić, któryś pomyślał.
A później powiedział. W zasadzie to samo co pomyślał, tak więc nie będziemy tego powtarzać.

Gdybyśmy chcieli zobrazować na rysunku fabułę tej historii i przeplatające się w niej wątki, to wyglądałoby to mniej więcej tak:

(graficzne bohomazy i wywijasy)

Albo tak:

(też graficzne bohomazy i wywijasy, tylko trochę inne)


Ni z gruchy, ni z pietruchy, w naszej opowieści pojawia się Pan Ekstra. Jego dość osobliwe imię lub nazwisko – on do końca nie wie czy to jest imię czy nazwisko, ale wie, że jest Ekstra – wzięło się nieprzypadkowo.
Zapytany kiedyś przez osobę, której wydawało się, że jest psychologiem, czy jest introwertykiem czy ekstrawertykiem, odpowiedział bardzo stanowczo:
- Jestem kurwa Ekstra.
I tak już zostało.
Swego czasu Pan Ekstra miał spore problemy w urzędzie paszportowym, ale z pomocą przyszedł mu chomik.
Ten skądinąd sympatyczny, pokryty delikatnym futerkiem stwór może okazać się kluczowy w dalszej części opowieści, ale nie koniecznie, gdyż prowadzi bardzo niezdrowy tryb życia i szybko może odwalić kitę.
Wystarczy powiedzieć, że zażywa duże ilości narkotyków, pali papierosy, o alkoholu już nie wspominając. Za swoje wybryki stracił już prawo jazdy, prawo głosu w wyborach do chomiczych samorządów, a ostatnio w narkotyczno-alkoholowym amoku chciał pobić stado spokojnych misi koala, które spędzały urlop wypoczynkowy w Szklarskiej Porębie.
Notabene misie koala też lubią przyładować ostro w palnik, ale pod wpływem substancji odurzających raczej nie przejawiają agresji. Widać to w ich spokojnych, naiwnych i totalnie zaćpanych oczach.


Zabawny żywot misi koala przebiega pod znakiem permanentnej bomby. Już po kilku miesiącach życia mają one poważne kłopoty z odróżnieniem rzeczywistości od urojeń. Taki stan rzeczy doskonale tym zaćpanym stworom odpowiada.
Nie mają kompleksów na własnym punkcie, a już na pewno nie mają żadnych ambicji i aspiracji, aby zmieniać świat. Tak jak chociażby czynią to świstaki, znane ze swych społecznikowskich zapędów.
To, że grupie misi koala udało się dotrzeć do Szklarskiej Poręby na wypoczynek, graniczy z organizacyjnym cudem. Smutne jest natomiast to, że z tego wyjazdu pewnie nic nie będą pamiętać. Żeby nie być gołosłownym wystarczy przypomnieć, że misie koala nie wiedzą skąd się biorą.
Zanim osiągną dojrzałość płciową, mają już tak zryte berety przez substancje odurzające, że nie mają pojęcia co się wokół nich i z nimi samymi dzieje. Do prokreacji dochodzi zazwyczaj w błogiej nieświadomości, a i bardzo często przypadkowo, np. podczas snu...Ma to również swoje dobre strony.
Co jakiś czas miś koala rodzaju żeńskiego odkrywa w swojej torbie małego ćpuna. Śmiechu jest wtedy co niemiara.

Mały ćpun po otwarciu swoich oczków jest bardzo ufny i wesoły. Cieszy się ze wszystkiego, ale to dopiero przedsmak tego co go czeka. Duże ćpuny choć trochę zaskoczone pojawieniem się małego towarzysza, to przyjmują go bardzo serdecznie. Uczą go swoistego spojrzenia na świat, a później wspólnie bawią się, ćpają i śpią.
Po pewnym czasie już razem jeżdżą na jednorożcach, prowadzą długie rozmowy z syrenami, a od czasu do czasu wybierają się po złote runo. Niektórzy badacze zwyczajów misi koala, twierdzą nawet, że w Szklarskiej Porębie znalazły się one przypadkowo. Tak naprawdę, to były one w podróży i szukały złotego runa.
Jednak próby wyjaśnienia tej sytuacji z samymi misiami, które brały udział w wyprawie nie powiodły się. Każdy miś, o ile coś mówił, to mówił co innego. Przyjęto wersję o Szklarskiej Porębie, gdyż o urlopie mówiły zgodnie, aż trzy – to rzadkość – osobniki tej wyprawy. Inna kwestia, czy były w ogóle świadome tego co mówią. Mniejsza z tym. To przecież nie jest takie ważne.


W innym nieco wątku i wymiarze Szarak zobaczył w oddali ptaka. Poznał ten gatunek stworów po cienkich nóżkach, opierzeniu i dość kretyńskim wyrazie twarzy, o ile określenie „twarz” pasuje do tej grupy. Mniejsza z tym.
- Cześć ptaku. Co tutaj robisz ? – zapytał z grzeczności Szarak
- Jestem quropatwa Ujejq i szukam politechniki. Dostałam się na studia.
„Qropatwa, politechnika, studia? Ten ptak chyba coś podpierdala” – pomyślał Szarak.
- A co będziesz studiować ? – zapytał podejrzliwie.
- Elektrykę, automatykę, cybernetykę, a na koniec samą tylko tykę – odparła.
Szarak był zaskoczony.
- A co to jest sama tylko tyka?
- To nowa dziedzina. Taka dziedzina, że... to się w pale nie mieści. Kiedyś była semantyka i semiotyka, a teraz jest sama tylko tyka.
„Ten ptak chyba nie jest taki głupi. Ale mimo wszystko twarz ma kretyńską” – pomyślał Szarak.
Qropatwa Ujejq poczęstowała Szaraka kanapką z pasztetem. Szarak jadł z apetytem, ale jednocześnie zachodził w głowę – w jego przypadku, to dość skomplikowane, ale jednak zachodził – Jeśli ten pasztet jest drobiowy, to qropatwa Ujejq jest poniekąd kanibalem.
Szarak szybko doszedł do wniosku, że wszyscy, którzy studiują nie mieszczącą się w pale samą tylko tykę, są kanibalami. Oczywiście przy założeniu, że pasztet, który jedli był drobiowy.
„A jeśli był wieprzowy?” – zastanowił się – „to ten kierunek mogą studiować również nie-kanibale”.
Nie zdążył jednak zapytać ptaka o pochodzenie pasztetu, bo qropatwa Ujejq gdzieś się ulotniła. Ale pasztet był dobry.


Po jakimś czasie Szarak dostał pracę na łodzi podwodnej. Mógł mówić o farcie, z pracą dla Szaraków jest naprawdę ciężko. Na rozmowie kwalifikacyjnej błyskotliwie przekonał komisję, że nie ma klaustrofobii. Przecież nie mógł mieć, cały czas był wcześniej w czaszce. A może dalej jest?
Był mechanikiem, kucharzem, nawet woźnym, ale w końcu zapragnął zostać kapitanem łodzi. Już sam jego wygląd był żałosny, ale spróbował. Dość egzotyczna załoga składała się w większości z Portugalczyków i szympansów i chyba dlatego nie mógł się z nimi niestety dogadać. A chciał.
Szarak już wcześniej przejawiał monarchistyczne zapęd, ale tym razem jednak spokorniał. Zrozumiał powagę sytuacji i zaszczyt jaki go spotkał. Gorliwie wykonywał wszystkie rozkazy.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – pomyślał – Zarobię trochę mamony, przecież tutaj jej nie stracę, nie ma gorzały, ani piwa. Skończy się rejs, dostanę wypłatę, to sobie coś kupie. A może przy odrobinie szczęścia uda nam się storpedować jakąś faszystowską łajbę? Będzie wtedy jatka, jak ta lala.
Codziennie rano, chcąc dodać sobie animuszu, Szarak robił 400 pompek na jednej ręce.

Oczywiście na początku opowieści były dwie szare komórki, zwane dalej Szarakami, ale w końcu stopiły się w jedną. Teraz jest tylko Szarak. I wystarczy. A tak na marginesie, dwie szare komórki w takim literackim dziwolągu, to byłoby stanowczo za dużo.

Podwodna misja zakończyła się brawurowym atakiem na kuter rybacki. Szarak dostał wypłatę, ale niczego sobie nie kupił. Wybrał się na wycieczkę do Kolumbii. Mieszkańcy tego pięknego kraju, rozkochani w kokainie i futbolu, są bardzo gościnni. To państwo położone w dżungli chciałoby się odnaleźć, ale chyba chuj z tego będzie, bo... drzewa są za wysokie.
Teraz, to właśnie Kolumbia będzie w centrum naszej uwagi, przynajmniej do końca tego zdania, które już się kończy. Kropka.



Szarak na kongresie fizyków atomowych, wodorowych i hiperultrawszechświatowych spotkał Śledczego. Wcześniej nie miał okazji go spotkać, ale słyszał o nim.
- Zajmujesz się teraz fizyką? – zapytał.
- Niezupełnie. Po prostu chłonę wiedze. Niedawno zostałem mistrzem feng shui.
- Feng co?
- Feng shui. To taka mądra teoria, która pozwala się dobrze czuć, jeśli przedmioty są względem siebie prawidłowo ułożone w przestrzeni, czasie i chaosie. Np. jeżeli źle sobie ustawisz telewizor względem kanapy, to będzie cię łeb napierdalał.
- Do dupy z tym feng coś tam. Mam kanapę, ale nie mam telewizora. Ta teoria w niczym mi nie pomoże – powiedział do siebie i wyszedł z kongresu zirytowany.
Spacerował, aż w końcu ujrzał kilkanaście szopów, chyba praczy, wykonujących różne ćwiczenia fizyczne. Szybko się z nimi zaznajomił i dowiedział się o nich kilku ciekawych rzeczy. Czym, jak czym, ale praniem, to te szopy się nie zajmowały.
Należą one do stowarzyszenia Hooligans Kamikadze Commando. Członkowie tej frakcji prowadzą bardzo barwne i ryzykowne życie. Napadają na stacje benzynowe – ale nie robią nikomu krzywdy – wypisują na murach obsceniczne i mało popularne ze społecznego punktu widzenia teksty, ale ich ulubioną zabawą jest tzw. „Szalony Bieg Uwieńczony Tańcem”.
W godzinach szczytu przebiegają one przez autostrady i trasy szybkiego ruchu z zamkniętymi oczami. Gdy bez uszczerbku na zdrowiu, znajdą się po drugiej stronie, wtedy tańczą skoczną polkę. Czasami jeszcze śpiewają „Nic nie może przecież wiecznie trwać...”
W działalności Hooligans Kamikadze Commando ciężko doszukać się sensu, przesłania, czy też aksjologicznego uzasadnienia, ale... niewątpliwie ich poczynania są bardzo ekspresyjne.
Szarak poczuł dreszczyk emocji, adrenalinę i szybsze tętno. Złożył podanie o przyjęcie go do stowarzyszenia. Musiał tylko donieść akt chrztu.


Szarak z Śledczym i Księgowym poszli kiedyś na mecz piłki nożnej. Były to eliminacje do mistrzostw galaktyki. To akurat spotkanie zapowiadało się ekscytująco, gdyż stwory ziemskie grały z reprezentantami z planety Ośmiornica, którzy mieli po dziewięć nóg – niektórzy nawet dziesięć – ale nie mieli głowy.

Księgowy, to bardzo interesująca postać. Bardzo często widział liczby. Np. spojrzał na taboret i zobaczył 472336. Ale, gdy na chwilę oderwał wzrok od tego taboretu i spojrzał na niego ponownie zobaczył 89111.
Na spotkaniach kółka różańcowego zawsze liczył paciorki różańca i za każdym razem wychodziła inna liczba. Raz się tylko zdarzyło, że na dwóch spotkaniach z rzędu było tyle samo paciorków. Ale później się okazało, że były to dwa różne różańce.
To taka ciekawostka, taka dygresja, tak na marginesie. Z resztą jak zwał, tak zwał.

Pod koniec pierwszej połowy mecz został jednak przerwany. Piłka zbuntowała się, opuściła boisko i potoczyła się w siną dal. Już wcześniej narzekała, że jest bita i kopana. Pisała nawet petycje do jakiegoś rzecznika.
Często w takich sytuacjach chciałoby się powiedzieć, żeby coś miało ręce i nogi, ale w przypadku piłki byłoby to co najmniej nie na miejscu. Ale w przypadku reprezentacji z Ośmiornicy, jak najbardziej.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeden z kibiców zaprosił wszystkich, łącznie z zawodnikami, do siebie na lemoniadę i czekoladki. Sędzia główny nie poszedł, bo musiał odebrać małżonkę z lotniska. Wszyscy świetnie się bawili, dyskutowali, grali w chińczyka i układali puzzle. Śledczy jak to Śledczy układał sonety i poematy.
W międzyczasie zastanawiał się czy w życiu i sztuce ważniejsza jest impresja, czy może ekspresja. W końcu pojawiła się presja, a jeszcze bardziej na końcu depresja. Ale taka niegroźna, dwudniowa. Kombinował jak się jej pozbyć, robił przysiady, klaskał. Prawie skutecznie uleczył ją wstrzymując oddech na cztery godziny.
A już wszystko wróciło na właściwe tory, gdy dostał w trąbę od klienta delikatesów monopolowych. Zadawał głupie pytania typu: czy moralność można uzasadnić twórczością artystyczną, dlaczego to wszystko się dzieje? Nie ma co się dziwić, że trafiła kosa na kamień.


My tu o Szaraku, a przecież chomik Harold jeszcze żyje. W nielicznych chwilach trzeźwości ten mały futerkowy stworek, przypomniał sobie, że tak właśnie mama dała mu na imię.
Co prawda pod wpływem traumatycznych przeżyć po wypadku motocyklowym, zapadł w śpiączkę, ale jego malutkie i zuchwałe serduszko jeszcze bije. W komie miał sen.
Jak mawiali starożytni Belgowie, sny są bardzo pouczające, dla tych, którym się wydaje, że są na jawie. Na Jawie – to taki motocykl – miał również wypadek. Co prawda przejechał kilkadziesiąt kilometrów bez filmu, ale w końcu uderzył w jakiś przedmiot pozostawiony na poboczu. Później okazało się, że była to kosiarka. A, że jechał bez kasku, to skończyło się tak jak się skończyło.
Śniło mu się, że spotkał grupę misi koala i wspólnie poszli na ryby. Jeden z torbaczy chciał poczęstować go wódką eukaliptusową, ale Harold odmówił. Ten sen cały czas się powtarzał, a Harold odmawiał, odmawiał i odmawiał…
Po kilku latach obudził się z tego straszliwego koszmaru i udał się na rekonesans po okolicy, aby rozprostować małe, nieco zesztywniałe kości.
Gdy tak doprowadzał swój układ kostny do używalności, przemknęła obok niego qropatwa Ujejq. Usłyszał z jej dzioba przeraźliwe:
- Spierdalaj!!!
W pierwszej chwili nie wiedział o co chodzi, ale gdy usłyszał jakieś krzyki, klakson i przekleństwa, poczuł niepokój.
Na hulajnodze pędził poszukiwany terrorysta. Kiedyś był biskupem, ale zrzucił sutannę.
Crazy Klecha – bo tak nazwały poszukujące go specsłużby – atakuje głównie grzybiarzy, ale zdarzało się, że jego ofiarą padały również postronne stwory. Do tej pory specjalistom ds. zwalczania terroryzmu nie udało się ustalić dlaczego właśnie grzybiarzy darzy taką niechęcią. Jedna z teorii mówi, że jak był mały, to rodzice straszyli go grzybami. Ale to się za bardzo kupy nie trzyma.
Crazy Klecha pochwycił Harolda i zaczął go natarczywie pytać, czy jest grzybiarzem. Chomik zaprzeczył, chociaż jakieś tam małe grzybki kiedyś zbierał, ale już prawie o tym zapomniał.
W końcu Crazy Klecha dał spokój Haroldowi i odjechał na hulajnodze śpiewając „W stepie szerokim…”
Harold był zdegustowany całą tą sytuacją. Nie dość, że długie lata spędził w śpiączce, to od razu po przebudzeniu spotkała go taka idiotyczna przygoda.
- Pojebane to wszystko – pomyślał. Zgłodniawszy, udał się do jadłodajni.


Harold pomyślał, że to wszystko pojebane, ale tak naprawdę pojebane…., to dopiero będzie. Aby nie opuszczać tak szybko klimatów pseudoklerykalno-religino-kościelnych, kontynuujmy ten wątek.
Chomik sprawdził w jadłodajni skromne menu, i z ulgą stwierdził, że nie ma w nim potraw z grzybów. Zamówił ulubioną chomiczą potrawę, czyli golonkę, kapustę i ziemniaki..
Gdy tak zajadał, do jego stolika przysiadł się Łoś – już wcześniej pojawił się w naszej opowieści, ale nie wiadomo jak ma na imię, może kiedyś się
dowiemy, a może nie.
Łoś swego czasu poczuł powołanie i poszedł do zakonu. Po pewnym czasie jednak opuścił mury klasztorne. Dla niego nie był to jednak zmarnowany czas. Długo rozmyślał i doszedł do wniosku, że służba wojskowa w miejscowości na literę R, na planecie Fajna Kulka, była dla niego mistycznym doświadczeniem. Teraz organizuje do tego miejsca pielgrzymki.
Zaczął namawiać Harolda do udziału w tej egzotycznej eskapadzie, a że nasz mały, futerkowy stworek jest ciekawski, to przystał na propozycję Łosia.
Szybko zorganizował spore ilości zielska, piguł i białego proszku. O alkohol nie musiał się martwić, bo Łoś od jakiegoś czasu dysponuje małą, przenośną gorzelnią.
Łoś jednak wprowadził limity alkoholu na głowę pielgrzyma, gdyż podczas jednej z wypraw pielgrzymi tak się pochlali, że pomylili planety.
Ta wyczerpująca podróż, pozbawiona jakiegokolwiek sensu, kończy się ogniskiem. Później pielgrzymi skaczą wokół ognia, machają rękami i wygadują jakieś pierdoły. Po zakończeniu tej głupkowatej ceremonii, wracają.
Przeciwnicy tego przedsięwzięcia, twierdzą, że to karawana głupoli, ale ważne jest to, że wszyscy uczestnicy tych pielgrzymek, twierdzą, że są odrodzeni duchowo.


Pan Ekstra nigdy nie darzył większym szacunkiem zmanierowanych stworów, ale w projekcie Łosia coś go jednak zaintrygowało. Nie sama pielgrzymka, ale fakt, że odbywa się ona do stolicy wszechświata.
Pan Ekstra poszedł do biblioteki, aby przypomnieć sobie historię wszechświata. Ta historia nie była wcale długa i skomplikowana
Kiedyś tam – dosyć dawno – jakiś słabo widzący i w podeszłym wieku elektronik w innym wszechświecie grzebał przy radioodbiorniku i pomylił kabelki. Całą jego pracownie wypierdoliło w powietrze i dziwnym zbiegiem okoliczności – albo nie dziwnym – powstały później jakieś pierwiastki: wodór, hel, chyba węgiel, ale nie drzewny, a później powstały drzewa, chomiki, niedźwiedzie, samochody, muzyka, galerie i takie tam.
I jakoś to się tak do dzisiaj kręci. Raz szybciej, raz wolniej, to w jedną, to w drugą stronę, ale się kręci.
Nie można zapominać, że kiedyś ziemia kręciła się co rusz, to w inną stronę, w prawo, w lewo, od góry, od dołu, nawet po skosie. Było to dość uciążliwe. Trudno było cokolwiek zaplanować, nie wiadomo było nawet jak się ubrać. Często rano był wieczór i zima, a wieczorem było przed południem i upalne lato.
W końcu jakiś pomysłowy inżynier – z zamiłowania łyżwiarz, a czasami skrzypek – sobie tylko znaną metodą wyprostował tę troszeczkę absurdalną sytuację. Niejako przy okazji rozwiązał również kwestię rozszerzania się wszechświata. Z jego wyliczeń dobitnie wynikało, że w dni parzyste kosmos się rozszerza, a w nieparzyste kurczy. I po problemie.
Historia wszechświata jest jak widać bardzo prosta i nie ma potrzeby doszukiwać się w niej ingerencji sił nadprzyrodzonych czy też mitologicznych alegorii.
Śledczy, znany ze swej wybujałej fantazji, próbuje lansować takie alternatywne wersje, ale wszystkie one są zbyt grubymi nićmi szyte w porównaniu do cienkich kabelków.
Niezłe jaja były natomiast ze stolicami wszechświata. Bo ta miejscowość niby za mała, bo ta nie ma metra, albo stadionu żużlowego. Różne argumenty i różne intrygi decydowały o wyborze miejsca. Łomża była już którąś z kolei stolicą – chyba dwunastą – wcześniej były to przeróżne miejscowości. Raz była to tylko nazwa bez miejscowości, ale zauważono to dopiero po upływie kadencji tej nazwy miejscowości, bez miejsca.



Zajmijmy się na chwilę czymś bardziej abstrakcyjnym. Czas i przestrzeń w tej opowieści traktowane są – delikatnie mówiąc dość luźno – żeby nie powiedzieć z lekceważeniem. Przestrzeń pojawia się, znika, bywa, ale jeszcze nie jest z nią tak źle, natomiast czas jest trochę jak plastelina. Modeluje się dość swobodnie we wszystkie strony. No cóż, jest jaki jest. Cieszmy się, że w nim w ogóle pojawiają się jakieś stwory i w ogóle coś się dzieje. Może ciut przypadkowo, ale przynajmniej nie jest nudno.
A propos, przecież z plasteliny jest przesympatyczny Plastuś. Kiedyś przyznał się on, że w przedszkolu kumplował się z malutkim jeszcze wtedy Wiesławem. Dla późniejszego rozwoju Plastusia było to jednak brzemienne w skutkach i bardzo neurotyczne doświadczenie. Niedźwiedź i plastelina?
Chyba właśnie dlatego plastelinowy stwór bardzo długo był infantylny. Jego opiekunowie prawni – rodzice wyrzucili go przez okno jadąc pociągiem – zapisali go do szkoły dla dorosłych „Ciocia Jadzia”. Ale i tam nauka szła jak po grudzie.
Dla niektórych jednak stał się on symbolem wyższych idei, odzwierciedleniem natury czasu. Nie zmienia to faktu, że Plastuś jest trochę dziwny, ale i poniekąd wyjątkowy, gdyż nie wie do końca czym jest plastelina. Nikt się nie spodziewał, że miły stworek z odstającymi uszkami będzie w tej opowieści odgrywał jakąś rolę. A chyba będzie. Zobaczymy.
Specyficzna osoba Plastusia była kiedyś przedmiotem sympozjum filozoficznego. Spierano się czy jest on może epikurejczykiem, czy może stoikiem, a może...stolikiem. Nieoczekiwanie poważna dysputa filozoficzna zamieniła się w karczemną burdę. Notabene, stoliki latały pod sam sufit.
Plastuś bardzo często wzbudzał kontrowersje. Nie tylko wśród miłośników mądrości. Mimo neurotycznej natury i kłopotów z nawiązywaniem znajomości w dorosłym życiu, znalazł jednak wspólny język z Księgowym. Jak tego dokonał? To już jego giętka, plastelinowa tajemnica.


Do tej zaprzyjaźnionej pary dołączył Kubuś Balonik. Razem stanowili wspaniale rozumiejącą się trójcę. Kubuś nie bez kozery dostał przydomek Balonik. Miał bardzo uduchowioną i oniryczną naturę, jakby bujał gdzieś w obłokach.
Lubili wspólnie spędzać czas w sielskiej atmosferze. W wolnych chwilach uprawiali żyto, hodowali kozy. A w chwilach melancholii doili żyto i młócili kozy. Ale nie traktujmy tego ostatniego określenia jako prymitywnego, erotycznego wulgaryzmu. Wszystko odbywało się za zgodą zainteresowanych stron, czyli Plastusia, Księgowego, Kubusia Balonika, kóz i żyta.
Melancholia to bardzo subtelny stan duszy. Spać się chcę. Niby chciałoby się coś zrobić, ale niby po co. Jak już chciałoby się coś zrobić, to znowu spać się chcę. Albo nie.
Kubuś Balonik był podręcznikowym przykładem melancholika. Uwielbiał bujać w obłokach, wiadomo trochę czystsze powietrze, cicho. Bliskie obcowanie z platońskimi ideami uwznioślało go i uspokajało. Wkurwiały go tylko przelatujące samoloty i spadające meteoryty.
Samoloty jednak go w jakiś sposób zainteresowały. Intrygowały go migające światełka na skrzydłach. Pomyślał, że to kierunkowskazy, ale nie mógł pojąć dlaczego migają jednocześnie. Przecież gdyby samolot chciał skręcić w prawo, to światełko migało by tylko na prawym skrzydle.
Szybko połapał się w tym wszystkim i doszedł do wniosku, że wszystkie samoloty mają usterkę i latają na awaryjnych. Tak bardzo utwierdził się w tym przekonaniu, że przyrzekł sobie nigdy nie latać samolotami.


Wróćmy jednak na ziemie – cokolwiek by to miało oznaczać – gdyż tam wydarzyło się coś niespodziewanego. Wiesław został porwany dla okupu. Przy porzuconej na ulicy odzieży Wiesława Szarak znalazł kartkę z napisem: „Mamy niedźwiedzia, żądamy miliona”. Obok była druga kartka z napisem: „Chyba niedźwiedzia”.
Szarak szybko skrzyknął ferajnę i spotkali się w barze Bania Bum Bum. W obradach, które miały ustalić co dalej robić wzięli udział: Śledczy, Łoś, Pan Ekstra, Księgowy, Kubuś Balonik, nawet kilka szopów. Wszyscy byli bardzo poruszeni zaistniałą sytuacją. Plastuś nie przyszedł, ale wysłał przez gońca zwolnienie lekarskie.
- Trzeba podjąć kroki – powiedział Szarak.
- Bez Wiesława nasz świat jest bez sensu! – krzyknął z egzaltacją Śledczy i się rozpłakał.
Oczywista, w takim stanie psychicznym nie mógł on kierować akcją poszukiwawczą. Drogą selekcji, na dowódcę wybrano Łosia. Wiadomo kiedyś był w wojsku, organizował również pielgrzymki na Fajną Kulkę. Przyjął pseudonim operacyjny Łoś szukający Wiesława.
Dowódca podzielił wszystkich na dwie grupy poszukujące, które nazwał fachowo: Grupa Pierwsza i Grupa Druga. W zasadzie nie było takiej potrzeby, gdyż obie grupy wyruszyły jednocześnie w tym samym kierunku, ale Łoś szukający Wiesława podkreślał, że tego wymagają względy taktyczne.
Śledczy został w barze i pogrążony w rozpaczy szlochał:
- Nie masz nad Wiesława większego woja.
Nie wiedzieli w prawdzie kto porwał ich kolegę i milion czego żądają złoczyńcy, ale wszystko było zapięte na ostatni guzik. Udali się na południe, gdyż jak twierdził Łoś szukający Wiesława, większość porwanych stworów jest zawsze tam przetrzymywanych.
Po kilku dniach natknęli się na Alfa. Łoś szukający Wiesława przekonał wszystkich, że to właśnie jest Wiesław. W zasadzie byli trochę do siebie podobni. Alf na początku zaprzeczał jakoby był niedźwiedziem, ale w końcu machnął tym co przypominało rękę i poszukiwania uroczyście zakończono. Była akademia i ordery. Śledczy wyściskał z radości nowego Wiesława i razem poszli w cudownych nastrojach karmić łabędzie.
I tak to Alf stał się Wiesławem. Najprawdopodobniej podczas porwania doszło do częściowej metamorfozy. Późniejsza perswazja Łosia szukającego Wiesława postawiła kropkę nad i. To że kiedyś Wiesław obudził się na Alfa Centaurii też chyba nie było przypadkiem. Aha, komisja powołana do wyjaśnienia porwania nie ustaliła kim byli porywacze i miliona czego żądali.


Zasługi Łosia w tej opowieści są jak widać niepodważalne. Nagle... wypadek. Łosia chuj strzelił. Znaczy przekręcił się, zakrztusił się pomidorówką. Ale myliłby się ten, który by twierdził, że to koniec przygód sympatycznego stwora z imponującym porożem.
Po strzeleniu go przez wyżej wspomnianą siłę, ocknął się na karuzeli w wesołym miasteczku. Było oszołomiony hałasem, gwarem i fajerwerkami. Wziął głęboki oddech i zaczął poznawać nową rzeczywistość. (Leibniz patrząc na to, co się wyprawia w tej opowieści pewnie zrywa boki ze śmiechu) Pomidorówka okazała się przyczyna przekręcenia się, a skutkiem przekręcenia się karuzela.
Łoś w ogóle się nie nudził, szybko do zabawy zaprosiły go szopy. One cały żywot balansują na krawędzi przekręcenia się i wielkim poważaniem darzą tych, którzy tę granicę przekręcenia się przekręcili przekręcając się. Szopy już tyle razy biegały z zamkniętymi oczami przez autostrady, że już same nie wiedzą po której stronie przekręcenia są.
Zaczęli bawić się w chowanego. Jeden z uczestników zabawy chował się, a cała reszta czekała, kiedy wyjdzie z kryjówki i opowie co w tym czasie robiła cała reszta. Chowający zawsze wygrywa, bo może mówić tak długo, aż w końcu zgadnie, co też reszta robiła pod jego nieobecność. Niektórzy się w tym czasie przekręcają, a później budzą się w różnych nieoczekiwanych miejscach.
Skutkiem przekręcenia się jest zawsze jakaś niespodzianka. A niespodzianka różni się tym od spodzianki, że ze spodniami zazwyczaj ma nie wiele wspólnego.
O ile nowa dziedzina jaką jest sama tylko tyka w pale się nie mieści, to przedstawione powyżej w zarysie i w dużym skrócie zagadnienia ontologiczno-eschatologiczne, częściowo w pale się mieszczą. Trwają intensywne prace mające na celu ustalenie, jaka części tych zagadnień, w której części pały się mieści.


Pracuje nad tym profesjonalny, argentyńsko-mongolski zespół naukowców. Nie są oni jednak hermetyczną instytucją. Są otwarci na współpracę i wszelkie sugestie postronnych stworów. Swoje pomysły na rozwiązanie problemu w formie pisemnej można składać w specjalnym punkcie na poczcie głównej w Buenos Aires, w każdy pierwszy wtorek kwietnia roku przestępnego, w godzinach 14.45 – 15.05.
W Ułan Bator natomiast takie propozycję można składać w punkcie na dworcu kolejowym Ułan Wschodni, całodobowo w pierwszy dzień po świętach bożonarodzeniowych, jeśli nie jest to czwartek albo sobota. W tych dniach bowiem w tym miejscu urządzany jest jarmark noworoczny. Z resztą bardzo ciekawy, można nabyć pyszne oscypki, kierpce i rzeźbione ciupagi.
Małym utrudnieniem może być to, że wszystkie wnioski z pomysłami muszą być napisane w języku baskijskim. Najciekawsze propozycje są później publikowane w prestiżowym periodyku.
Język baskijski bardzo dobrze poznały misie koala. Kiedyś zabłądziły i kilka lat spędziły w Bilbao. Nie raz dostarczały pisma do wyżej wspomnianych punktów ze swymi pomysłami. Jedna z propozycji brzmiała: „O części coś wiemy”. Zespół naukowców i wydawca prestiżowego periodyku, aby nie być posądzonymi o dyskryminację, dla świętego spokoju postanowili zamieścić chociaż jedną teorię misi koala. Poprosili je jednak o merytoryczne rozwinięcie dość enigmatycznego sformułowania. Ostatecznie misie dostarczyły tezę, która wprawiła wszystkich w niemałe zakłopotanie. Można ją tutaj przytoczyć w całości: „Wiemy jaka część doniosłego zagadnienia, w której części pały się mieści. Wiemy, ale nie powiemy”.
W świecie nauki zawrzało. Oczy badaczy były skierowane na misie koala. Te ostatnie miały nawet zamiar wyjawić co wiedzą. Udały się do Mongolii, aby przekazać wyniki swoich przemyśleń, ale pomyliły się w obliczeniach i trafiły na poświąteczną sobotę.
Misiom koala tak spodobały się jarmarczne atrakcję, że wyrzuciły wszystkie materiały i stwierdziły, że nie warto zajmować się metafizycznymi pierdołami, a warto jeść oscypki i bawić się ciupagami. I tak obiecująca teoria nie została wyjaśniona. Na razie.


Szarak sprawdził swoja skrzynkę e-mailową i zobaczył trzy nowe wiadomości. Dobrą, bardzo dobrą i taką sobie. Złe wiadomości komputer automatycznie kasował. Był to komputer nowej generacji i potrafił rozpoznać jaka wiadomość będzie dla Szaraka złą wiadomością.
Dobra wiadomość była taka, że został przyjęty w szeregi Hooligans Kamikadze Commando, a bardzo dobra taka, że zarząd stowarzyszenia bardzo się cieszą z tego faktu i zaprasza go na spotkanie inicjacyjne. Wiadomości takiej sobie nie przeczytał.
Po części teoretycznej i szkoleniu bhp, Szarak zaliczył test sprawnościowy. Aby być pełnoprawnym członkiem stowarzyszenia i aby otrzymać legitymację członkowską – która uprawniała do zniżek m.in. do kina i do sauny – musiał wykonać zadanie wyznaczone przez El Commendante.
Musiał dla jaj, w nocy rozebrać komin cegielni w Mokrsku i w tym miejscu wybudować coś zaskakującego. Obserwatorami całej akcji były szopy. Szarak spisał się na medal. Rano mieszkańcy tej miejscowości zamiast komina cegielni zobaczyli piękny wiatrak. Jego dach był wykonany z pierników. Tym samym Szarak przekazał bardzo ważną informację, że jednak piernik ma dużo do wiatraków. Gdyby nie te ostatnie to nie byłoby mąki, a gdyby nie było mąki nie byłoby pierników.
Mieszkańcy byli zachwyceni, a Szarak otrzymał upragnioną legitymację. Za kilka dni wszyscy członkowie Hooligans Kamikadze Commando mieli się udać na szkolenie integracyjne na Madagaskar.


Po kilku dniach wypłynęli o świcie z Gdyni. Na pokładzie statku oprócz członków HKC, był także chomik Harold, który chciał odwiedzić brata w Kanadzie oraz kilka stworów, które chciały dostarczyć swoje teorie odnośnie doniosłego zagadnienia do Buenos Aires. Był bowiem początek marca i rok przestępny.
Plany wszystkim pokrzyżował sztorm. Tak rozhuśtało okrętem – podobnie jak tą opowieścią – że wywrócił się on do góry dnem. Pasażerów i załogę wyłowili pracownicy platformy wiertniczej na Morzu Północnym. Harold klął na czym wszechświat stoi, gdyż w Kanadzie czekał na niego brat z wystawnym przyjęciem z okazji rocznicy ślubu.
Zatelefonował z platformy, że niestety nie będzie mógł wziąć udziału w imprezie. Bardzo nad tym ubolewał, a brat z małżonką byli niepocieszeni. Wysłali mu śmigłowcem, który zaopatrywał pracownik w prowiant, szarlotkę i kompot z rabarbaru.
Wraz z prowiantem, szarlotką i kompotem, przybył inspektor sanepidu, mający przeprowadzić kontrolę. Jak była jego radość, gdy zobaczył El Commendante. Znali się z młodości, chodzili razem do technikum kolejowego w Gliwicach. Obdzwonili znajomych z klasy i ustalili szybko termin spotkania w popularnej tancbudzie. El Commendante z inspektorem sanepidu pojechali na zlot klasowy, a członkowie HKC dostali się wpław na Madagaskar.
Harold został na platformie i dorabiał jako pomoc kuchenna. Stworom w argentyńskiej podróży na razie się nie śpieszyło i założyły kabaret. Dostarczał przedniej rozrywki dla zmęczonych zajęciami pracowników. Liderem kabaretu został piekarz Gustaw.
Do Buenos Aires postanowił się udać po wizji jaka go nawiedziła w nocy podczas lepienia bułek maślanych. W nocnej iluminacji zobaczył rozwiązanie problemu. Jednak podczas sztormu trochę mu się to wszystko pomieszało. A od kiedy zaczął występować w kabarecie, już rzadko myślał o doniosłym zagadnieniu.

Warto tutaj na chwile się zatrzymać i przyjrzeć się pewnym zbiegom okoliczności. Sytuacja piekarza Gustawa i kabaretu jest w pewnym sensie analogiczna do sytuacji misi koala z jarmarkiem. Oj, czy aby jakimś czynnikom mającym złe intencje nie zależy czasami, aby nie wyjaśnić doniosłego zagadnienia? Czy to tylko zbieg okoliczności? Śledczy, gdyby był w pełni władz umysłowych mógłby się tym zając, ale niestety.

Sprawą zainteresował się Szarak. Zaspał na zbiórkę przed wypłynięciem na Madagaskar członków HKC. A że lubił towarzystwo, to powiedział o tym piekarzowi Gustawowi i razem postanowili spotkać się i porozmawiać z Podstarzałym Elektronikiem.
Na platformie była magiczna pralka, która umożliwiała podróże w różne miejsca. Kierownik zmiany zaakceptował podanie napisane przez Szaraka i piekarza Gustawa z prośbą o włączenie urządzenia. Weszli do bębna i nastawili pralkę na szybkie wirowanie. Przy prędkości 6 457 018 obrotów na minutę trzeba było powiedzieć zaklęcie i wtedy można było się dostać w okolice, gdzie przebywał Podstarzały Elektronik. Trzeba było być czujnym i uważać na właściwe obroty oraz prawidłowe zaklęcie.
Jest jeszcze druga taka pralka, w gospodarstwie rolnym pod Koszalinem, ale w tej chwili nie działa. Programator się zepsuł. Pracownicy zakładu, który produkuje te pralki i części zamienne do nich teraz strajkują i nie ma na razie jak jej naprawić. Historia magicznych pralek jest dość prosta. Albo nie, o tej historii może trochę później, teraz są ważniejsze sprawy.


- Ki chuj wodę mąci? – krzyknął Podstarzały Elektronik zobaczywszy nieproszonych gości.
Od momentu, gdy jego pracownie wypierdoliło w powietrze stał się bardzo rozdrażniony. Do tej pory nie może znaleźć okularów, pantofli i tostera.
- Podstarzały Elektroniku mamy do Ciebie kilka pytań - powiedział piekarz Gustaw.
- Czego chcecie dziwolągi?
- Chcielibyśmy zapytać o kwestię donośnego zagadnienia.
- Którego?
- Tego ostatniego. Bo coś tam nie gra.
- A co ma grać?
- No właśnie nie wiemy. A Ty wiesz?
- Wiem.
- A powiesz?
- Nie wiem.
- Powiedz.
- No dobra.
I powiedział. Później siedzieli długo przed jego szałasem. Nie takiej odpowiedzi się co prawda spodziewali, ale co tam. W końcu się dowiedzieli. Punkty w Buenos Aires i Ułan Bator wkrótce zlikwidowano, a w ich miejsce powstały wypożyczalnie rowerów. A z magicznymi pralkami było tak.
W zakładzie gdzie zostały wyprodukowane, stwierdzono w nich wady fabryczne. Nie podgrzewały wody do właściwej temperatury. Miały jeszcze inne mankamenty. Zostały odstawione w końcu do magazynu i miano się nimi zająć później.
Magazynier tam pracujący potrzebował pilnie pieniędzy, aby zapłacić zaległe alimenty. Oddał te pralki w zastaw do lombardu w Sopocie. Później jedna pralka trafiła pod Koszalin, a druga na platformę wiertniczą. Ot, cała historia.
Przyjęło się, że były magiczne, ale takie magiczne to one nie były. Przy obrotach bębna 6 547 018 na minutę powstawało takie pole elektro-magnetyczno-jakieś tam, a później robił się taki tunel, którym można było się dostać w okolice Podstarzałego Elektronika. Zaklęcie, to chyba jakaś ściema. Chociaż nie wiadomo. Aha, w tym czasie kiedy zostały wyprodukowane pracował tam jeszcze wtedy młody Podstarzały Elektronik. Być może on tam coś pokombinował. W każdym bądź razie nigdy o tym nie wspominał.
Kiedyś podobne właściwości miała sokowirówka pewnego emerytowanego nauczyciela geografii w Zduńskiej Woli. Miał on niestety już poważne zaniki pamięci i kiedyś wyrzucił ją, gdyż myślał, że to zepsuta dynia, na śmietnik. Za cholera później nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był ten śmietnik.


Szaraka i piekarza Gustawa w prawdzie nie do końca usatysfakcjonowało wyjaśnienie doniosłego zagadnienia, ale chcieli pobyć w towarzystwie stetryczałego Elektronika.
Ten ostatni otworzył baniaczek przedniej okowity ocalałej z wybuchu i zaczęli rozmawiać. Szarak niestety miał słaba głowę i szybko poszedł spać. Piekarz Gustaw zaproponował, aby mówić do Elektronika nie podstarzały, a ważny.
- O co chodzi w tym wszystkim? – zapytał piekarz Gustaw.
- W czym? – odpowiedział pytaniem na pytanie Ważny Elektronik.
- No w tym.
- A, w tym. Do końca nie wiadomo. Pojebane to trochę.
- Tylko trochę?
- Trochę bardziej niż trochę.
- A jak bardziej?
- Trochę.
- Aha.
- A ktoś wie o co tu chodzi? Chociaż trochę.
- Nie wiem. Może
- A kto?
- Kiedyś wiedziałem, kto trochę wiedział coś na ten temat, ale teraz już trochę zapomniałem.
- A możesz sobie przypomnieć?
- Może.
- To sobie przypomnij, chociaż trochę.
- To nie takie hop.
- A jakie?
- Nie wiem jakie.
- Hmm.
Piekarzowi Gustawowi bardzo zaimponowała błyskotliwość wywodów Ważnego Elektronika. Postanowił pociągnąć go jeszcze trochę za język, póki jeszcze kontaktował. Dno baniaczka niebezpiecznie prześwitywało, a w zanadrzu były jeszcze trzy butelki absyntu. Trzeba było się spieszyć.
Ważny Elektronik był znaną moczymordą, z fabryki pralek wyleciał właśnie za chlanie. Mimo tej słabości do trunków, na piekarzu Gustawie zrobił ogromne wrażenie. W jego oczach było widać głębie absolutu. Chociaż trudno było spojrzeć mu prosto w oczy, gdyż miał zeza.
- A gdzie my w ogóle jesteśmy? – podjął temat po przerwie na papierosa Gustaw.
- Tutaj.
- A inni też gdzieś są?
- Są.
- Gdzie?
- Tam, gdzie nie jest tutaj.
- A czas jest tutaj, czy tam?
- Nie ma go.
- W ogóle?
- W ogóle.
- A plastelina?
- To jakaś bajka.
- To wszystko jest jednocześnie i na raz?
- No. Czasami nawet na dwa razy.
- Hmm. Lubisz żużel?
- Lubię.
- Pójdziemy jutro na mecz?
- Dobra.
I poszli spać. Przed meczem musieli się trochę zdrzemnąć.



Się rozgadali co niektórzy w tej opowieści. No to teraz pasowałoby coś o sporcie, aby ostudzić gawędziarskie temperamenty. A, że Ważny Elektronik z piekarzem Gustawem wybrali się na mecz żużlowy, to jest okazja.
Byłaby, gdyby nie spotkali na swojej drodze El Commendante i inspektora sanepidu, którzy wracali ze zlotu klasowego. Wspólnie poszli podziwiać górskie krajobrazy. Szarak został w szałasie. Miał posprzątać i przygotować kolację.
Ale krajobrazy w końcu ich znużyły i zapragnęli sportowych emocji. Zdążyli na mecz we Wrocławiu.
W parku maszyn wrocławskiej drużyny uwijały się jak w ukropie wrocławskie krasnale. Polerowały szprychy i kaski, roznosiły zawodnikom pączki i herbatę. I żużlowcy, i krasnale są z metra cięci, tak więc jakoś tam się dogadywali. Dobrze, że krasnale znalazły takie zajęcie, bo gdy się nudziły zamieniały się w złośliwe skurwysynki.
Zazwyczaj przebywały w swoich rewirach i udawały sympatyczne niewiniątka. Ale to był ich perfidny kamuflaż. Te cwaniaki miały swoje sposoby, żeby wywinąć jakiś numer.
Gdy nikt na nie nie patrzył przestawiały zwrotnice tramwajowe, strzelały z procy do gołębi, z katedralnej wieży rzucały kasztanami w niemieckich turystów. Potrafiły kąpać się w nocy w fontannie w Rynku, a później biegać na golasa wokół ratusza.
Jak się nażłopały piwa, które ukradkiem wynosiły z knajp, stawały się nieznośnie wulgarne. Szarpały się i biły między sobą, przeklinały, wywieszając jęzory i wypinając gołe tyłki straszyły dzieci, oddawały mocz do klombów. Kiedyś pogoniły pomnikowego konia Bolesławowi Chrobremu.
W końcu zostały złapane przez policje wodną, jak otwierały śluzy na Odrze. Były w stanie kompletnego upojenia alkoholowego. Zostały odwiezione na izbę wytrzeźwień. I to był bardzo szybki początek jeszcze szybszego końca tej jakże pożytecznej instytucji.
Krasnale obróciły izbę w perzynę. Powybijane szyby, zerwane tynki, poprzegryzane kraty. Porozrywały skafandry i podpaliły je na strychu. Dwie ściany budynku runęły. Kilku pracowników z poważnymi obrażeniami trafiło na intensywną terapię.
Kierownik izby był kilka godzin przetrzymywany przez krasnale jako zakładnik. Zakneblowali go i przywiązali do grzejnika. Grozili, że będą tak długo torturować go psychicznie opowiadając sprośne historię, aż nie dostaną helikoptera przystosowanego dla krasnali. Po żmudnych negocjacjach i zapewnieniach o ich fizycznej nietykalności, krasnale poddały się.
Straty wyliczono na setki tysięcy złotych, budynek nadawał się do wyburzenia. Miarka się przebrała. Władze miejskie postawiły im ultimatum – albo znajdą sobie jakieś pożyteczne zajęcie i poddadzą się terapii odwykowej, albo do pudła. Aż nie uśmiechało im się oglądanie kwadratowego słoneczka, to zaczęły szukać jakiegoś pożytecznego zajęcia. Chodziły również na spotkania AA.

Krasnale żużlem zainteresowały hobbity, a właściwie ich fanatyczny odłam kibicowski Sparta Speedway Attack. W skrucie SSA, hobbity żartobliwie mówią, że to dość oryginalna sportowa spółka akcyjna. Wywieszają czasami na meczach nie akceptowany przez władze klubowe transparent z napisem „Małe kozaki, pierwsze do draki”.
Hobbity próbowały tą dyscypliną zainteresować elfy – w myśl zasady, że baśniowe stwory od czasu do czasu powinny trzymać razem – ale bezskutecznie. Elfy nie maja miłych wspomnień z Wrocławia. Przyjechały kiedyś zwiedzać Panoramę Racławicką, a w tym czasie pijani studenci uniwersytetu skradli im łuki i haftowane peleryny. Powiedziały, że ich delikatne i nieśmiertelne nogi nigdy nie postaną w tym mieście. Nie, to nie.
Teraz pewnie siedzą w tym swoim lesie i wylewają żale śpiewając pieśni przy akompaniamencie mandolin. Studenci przeprosili za swoje szczeniackie zachowanie. Zapraszały elfy na juwenalia, ale one pozostały nie ugięte. I niech żałują. Żużel to fajny sport.
Mecz wygrali gospodarze. Oczywiście najefektywniejsze race odpaliły hobbity. Późnej poszły do zawodników po autografy.


W tym czasie – Ważny Elektronik uważa, że czasu nie ma, ale jakoś umownie musimy używać tego pojęcia oraz takich jak „później”, „kiedyś tam” itp., żeby chociaż w przybliżeniu opisać przygody stworów – Szarak przygotował kolację.
W międzyczasie spadł śnieg. Szarak ulepił przed szałasem bałwana. Nie miał marchewki, gdyż zużył ją do sałatki, więc nos bałwana imitowała butelka po absyncie. Patrząc na niego, popadł w refleksyjny nastrój.
- Czym się tak trapisz? – zapytał go Butelkowy Bałwan.
- Nawiedziły mnie egzystencjalne rozterki – odpowiedział.
- Nie pierdol. Głodny jestem. Zrobiłeś mi nochala z flachy, to teraz daj mi trochę tej sałatki.
Zasiedli do stołu. Po chwili z meczu wrócili Ważny Elektronik z piekarzem Gustawem. El Commendante dotarł w końcu na szkolenie, na Madagaskar, a inspektor sanepidy do swojego biura. Musiał w końcu przedstawić raport z kontroli na platformie wiertniczej. I tak był spóźniony.
Butelkowy Bałwan zdążył w tym czasie już zeżreć połowę kolacji.
- A ten stwór co tutaj robi? – zapytał wskazując na Butelkowego Bałwana Ważny Elektronik.
- Ulepiłem go, a później marudził, że jest głodny, to go zaprosiłem na kolację – odparł Szarak.
- Znam tego pasibrzucha. Nie raz podbierał mi bułki i rogale z piekarni – wtrącił piekarz Gustaw – Mówił, że w zamian przyniesie mi mąkę i jagody. I jakoś nie przyniósł.
- Zima była ostatnio krótka i szybko stopniałem. Przed chwilą zostałem ulepiony. Już się najadłem i zaraz pójdę po mąkę i jagody – wytłumaczył się Butelkowy Bałwan.
- Piekarnie na razie zamknąłem. Załatw lepiej jakieś filmy dvd, wieczorami możemy coś obejrzeć. Ważnemu Elektronikowi wszystkie się spaliły, ale odtwarzacz działa – zaproponował piekarz Gustaw.
I Butelkowy Bałwan poszedł załatwić jakieś filmy dvd. Ledwo wyruszył, a już zgłodniał. Śnieżny pasibrzuch nie posiadał się z radości, gdy ujrzał przy drodze oberżę.
Oberżę prowadził Kubuś Balonik. Teraz zajmował się czymś bardziej przyziemnym. Będąc ostatnio w chmurach na granicy rosyjsko – chińskiej – a wiadomo, że samoloty go wkurwiały – obrzucił pomidorami i jajkami na twardo, które miał na drugie śniadanie, rosyjskie myśliwce.
Rosjanie uznali to za chińską prowokację. Konflikt wisiał w powietrzu, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Całe szczęście, że udało się wyjaśnić nieporozumienie. Kubuś Balonik tęgo się jednak przestraszył i powiedział, że na razie nie będzie bujał w obłokach.
- Gdy nie na pasę brzucha, przyjdzie po mnie kostucha – przywitał się rubasznym rymem częstochowskim Butelkowy Bałwan.
- Witam w moich skromnych progach. Może masz ochotę na strawę duchową? Chcesz posłuchać pięknych kantat? – zaproponował Kubuś Balonik.
- Kantaty, sraty, taty. Butelkowy Bałwan być głodny. Moja jaźń gaśnie, a łeb gore. Trzewia śnieżnego pasibrzucha ogarnęła paranoja. La, la, ble, ble, ble – wyrzucał z siebie gość.
Groteskowy bełkot Butelkowego Bałwana zaniepokoił oberżystę. Przyniósł mu pół wiadra ruskich pierogów. I dobrze zrobił. Butelkowy Bałwan pochłonął wszystko w mgnieniu oka.
Gdy był głodny, jego bałwania osobowość się rozpadała. Końcowym i wręcz symbolicznym stadium tego przerażającego procesu jest moment, gdy flacha imitująca nochal odpada od śnieżnego łba.
Wtedy bałwania osobowość błyskawicznie rozpada się na atomy. Te na elektrony, protony i neutrony. Te ostatnie na kwarki. Kwarki na jeszcze mniejsze cząstki, te małe cząstki na malutkie cząsteczki. A te malutkie cząsteczki na takie tyci, tyci nie wiadomo co. Z tych elementów tyci, tyci nie wiadomo co, to już ciężko cokolwiek poskładać.
Kiedyś pewien bałwan utknął w widzie na noc bez pożywienia i jego osobowość szybko się rozpadła. Naukowcy co prawda wzięli tę windę do laboratoryjnej ekspertyzy, gdyż odrobinę elementów tyci, tyci nie wiadomo co w niej ocalało i chcieli odtworzyć z nich bałwanią osobowość, ale nic z tego. Wyszła im osobowość kuropatwy. Ruskie pierogi uratowały więc osobowość Butelkowego Bałwana.
Powstała wtedy po bałwanie, z elementów tyci, tyci nie wiadomo co Qropatwa Ujejq po trzech latach studiowania samej tylko tyki wzięła urlop dziekański. Musiała podreperować trochę swój budżet. Dostała pracę w skupie złomu metali kolorowych. O niej jednak później.


- Kurwa!... nie ma mnie! – wrzasnął Pan Ekstra stojąc przed lustrem w łazience.
- Czuje, że jestem, a w lustrze mnie nie ma. Ale się porobiło – mówił histerycznie do siebie – Jestem wampirem!!!
Zaczął nerwowo oglądać paznokcie, językiem sprawdzał zęby, czy aby jego kły się nie powiększyły. Wszystko było jednak tak jak wczoraj.
Wieczorem położył się spać, nic mu się nie śniło – a to ważne, gdyż ostatnio jak mu się śniło, że ktoś gonił go przez pole kukurydzy, to obudził się cały w popcornie – obudził się rano wypoczęty, zjadł śniadanie, wypił kawę, wszedł do łazienki i ....takie kurwa jaja.
Wpadł do kuchni, wysypał śmieci na podłogę i zaczął w nich gorączkowo przebierać. Przedwczoraj robił sobie na obiad żeberka i używał czosnku. Wygrzebał jego resztki, zaczął je oglądać, dotykać i wąchać. Nic. Nie bał się czosnku, a wampiry podobno się go boją.
Znalazł krzyżyk. Krzyżyk jak krzyżyk, ani go ziębił, ani grzał. Wyszedł na balkon, słoneczko mu się podobało, nie parzyło go. Dobrze, że nie miał pod ręką osikowego kołka, był bardzo zdesperowany i mógłby sobie zrobić krzywdę.
- Chyba nie jestem wampirem, ale dlaczego nie ma mojego odbicia w lustrze? Jak tu się teraz ogolić? – westchnął przybity.
Musiał działać. Co mogło się stać z lustrzanym odbiciem? O tych sprawach musiała coś wiedzieć Alicja. Była przecież po drugiej stronie lustra – pomyślał.
Zaczął szperać w internecie i zlokalizował gdzie mieszka.
Po długim pobycie, gdzieś w konstelacji koziorożca – była tam wysłana z firmy w delegacje, aby przeprowadzić audyt w sieci kasyn – osiadła w końcu w RPA i prowadzi w Johannesburgu sklep z perukami.


Dotarł szybko na miejsce. Nie ważne jak i skąd. Sama podróż jeśli jest nieciekawa, pozbawiona ekspresyjnych momentów i estetycznych doznań, a taka właśnie była, to nie warto się o niej rozpisywać. Szkoda słów i liter. Należy wówczas tak szybko podróżować, jakby tej podróży w ogóle nie było. Tak postąpił Pan Ekstra. Stanął przed witryną sklepową, zadarł głowę do góry i przeczytał napis na szyldzie „U Alicji nowa głowa”.
- Dzień dobry Alicjo. Mam nie lada kłopot – powiedział Pan Ekstra.
- Witam pana, czym mogę służyć? – zapytała Alicja.
- Moje odbicie w lustrze znikło i nie mogę się ogolić. Martwię się, gdzie to odbicie może być. Słyszałem, że kiedyś byłaś po drugiej stronie lustra i pomyślałem, że przyjadę do Ciebie i poproszę Cię o radę.
- To prawda, bywałam po drugiej stronie lustra i chyba wiem co się stało z twoim odbiciem.
- Mów! – powiedział podekscytowany Pan Ekstra.
- To zapewne sprawka Lustrzanego Komiwojażera.
- A kto to jest?
- Przejrzałam tego łotra. On przechodzi na drugą stronę lustra i kradnie odbicia. Później – już po tej stronie - z bratem bliźniakiem jeżdżą samochodem dostawczym z tymi odbiciami i handlują nimi.
- To moje odbicie może zostać sprzedane? – zatrwożył się Pan Ekstra.
- Może. Lustrzany Komiwojażer z bratem bliźniakiem reklamują się, że jeżeli ktoś ma alergie na psa albo kota, to zawsze może sobie kupić jakieś lustrzane odbicie, na które nie ma żadnych alergii.
- Alicjo, to kurwa jakiś koszmar. Nie chcę, aby moje lustrzane odbicie służyło komuś za psa! – krzyknął wzburzony Pan Ekstra.
- Albo kota.
- Za kota też nie! Trzeba złapać tego złodziejaszka.
- To nie takie proste. On jest tutaj niewidzialny, tzn. widać go tylko wtedy, gdy nikt go nie widzi, tzn. nie patrzy na niego. Może go widzieć tylko jego brat bliźniak.
- Alicjo, co Ty pieprzysz?
- To prawda. Ale jest na niego sposób. Gdy po drugiej stronie lustra już nakradnie odbić, to zostawia tam swoje włosy. Przechodząc tutaj bez włosów jest niewidzialny i nieuchwytny. Już wiele stworów skarżyło mi się, że straciło swoje odbicie. Ja wzięłam kiedyś jego włosy i zrobiłam z nich perukę. Długo myślałam jak go usidlić i w końcu przygotowałam na niego misterną zasadzkę. Jeśli Lustrzany Komiwojażer zdecyduje się, aby tutaj mieć włosy i namówi brata bliźniaka, żeby przyszedł do mnie po perukę i kupi perukę wykonaną ze swoich włosów, to już będzie połowa sukcesu. Jeśli założy tę perukę i ja go pochwycę, to wtedy odzyskam Twoje odbicie, jeśli go wcześniej nie sprzedał.
- Dlaczego miałby akurat do Ciebie przyjść po perukę? – powiedział sceptycznie Pan Ekstra.
- Prawdopodobieństwo, że – Lustrzany Komiwojażer zdecyduje się na noszenie peruki tutaj, że namówi brata bliźniaka do jej kupna, że z nieskończonej liczby wszechświatów wybierze nasz wszechświat, że z w tym wszechświecie z milionów galaktyk, wybierze naszą galaktykę, że w naszej galaktyce wybierze nasz układ słoneczny, że w naszym układzie słonecznym wybierze naszą planetę, że na naszej planecie spośród kontynentów wybierze Afrykę, że spośród państw afrykańskich wybierze RPA, że w RPA wybierze Johannesburg – to akurat duże miasto w tym kraju, to możemy mieć szczęście – że spośród kilkudziesięciu sklepów z perukami wybierze mój sklep, że spośród 137 peruk wybierze tę z włosami brata, że Lustrzany Komiwojażer ją założy, a ja go zobaczę – jest niewielkie. Ale jest.
- To bardzo pocieszające – skwitował sarkastycznie Pan Ekstra.
- Oczywiście. Ale, gdyby brat bliźniak wyszedł ze sklepu z właściwą peruką – i gdyby wcześniej w innym wszechświecie nastąpił jakiś wybuch, w wyniku tego wybuchu nasz wszechświat zadrżałby, to drżenie wpłynęło by na naszą galaktykę i ją nieco przekrzywiło, w wyniku tego powstał by trochę silniejszy wiatr słoneczny w naszym układzie, ten wiatr wywołałby tsunami w okolicach Nowej Zelandii, to tsunami wywołałoby huragan na Pacyfiku, gdzie chciałby pobujać Kubuś Balonik, gdyby w wyniku złych prognoz Kubuś Balonik zmienił zdanie i przeniósł się nad Atlantyk, gdyby wcześniej wystartował samolot z Santiego do Hong Kongu, gdyby nad Atlantykiem wkurwiony Kubuś Balonik nawrzucał do jego silników buraków cukrowych – lubił je wrzucać do wody, bo robiły takie fajne plum – gdyby ten samolot musiał awaryjnie lądować w Johannesburgu, gdyby z pokładu wyszedł pewien pasażer, aby kupić sobie w tym czasie nowy krawat, gdyby roztargniony przechodził przez ulice i spowodował stłuczkę, gdyby w tej stłuczce uczestniczyła taksówka, która jechała do klienta, gdyby z bazy w pobliżu sklepu Alicji wysłano taksówkę zastępczą, gdyby kierowca bardzo się spieszył i wjechał w kałużę wody, gdyby woda ochlapała przechodnia ze sznaucerem na spacerze, gdyby ten przechodzień pogroził ręka taksówkarzowi, gdyby sznaucer odebrał, to jako aportowanie, gdyby zerwał się ze smyczy i pomylił perukę, którą niósł brat bliźniak ze szmacianą piłką, którą zawsze się bawił, gdyby porwał ją w pysku i w szoku zeżarł i uciekł – to wtedy dupa zbita.
- Kurwa mać!
- No właśnie.
- Ale to byłaby historia
- To jest historia. Jeżeli coś jest możliwe, to jest.
- Alicjo gdyby jednak brat bliźniak Lustrzanego Komiwojażera przyszedł do Ciebie i kupił właściwą perukę – w co głęboko wierzę – a Ty byś wytropiła złodzieja lustrzanych odbić, to wyślij mi sma-a.
- Dobrze, naucz się golić bez lusterka. Bywaj i nie przeklinaj tak.
Był rozchwiany, rozdygotany, wszystko pulsowało i falowało. Jego pojawiające się myśli zastygały w niemocy. Ta niemoc przynosiła chwilową ulgę, która szybko przeradzała się w udrękę. Te myśli próbowały raczkować, pełzać, chciały być pewne siebie....itd., itp.
Właściwie można by pisać w takim stylu, ale w tej opowieści taki styl nie pasuje. Pan Ekstra był po prostu wkurwiony. Bardzo wkurwiony.




Wybuch w innym wszechświecie był, ale ledwie zauważalny. W naszym wszechświecie galaktyka przekrzywiła się nieznacznie i bez większych konsekwencji. Wiatr słoneczny w naszym układzie okazało się zaledwie zefirkiem.
Nad Nową Zelandią była tylko burza z piorunami, ale nad Pacyfikiem cisza i spokój. Kubuś Balonik mógł więc tam pobujać, a nie nad Atlantykiem. Samolot z Santiego do Hong Kongu doleciał bez przeszkód i na czas. Na jego pokładzie był Księgowy. A właściwie Księgowy nr 3.
Dlaczego taki numer? Otóż, Księgowy cierpiał na schizofreniczne roztrojenie jaźni. Pierwsze symptomy tej choroby pojawiły się podczas meczu piłkarskiego z drużyną z planety Ośmiornica. Księgowy najpierw kibicował, później użalał się nad losem piłki, a na koniec wszczynał kibicowskie burdy. Ogólny bajzel w głowie.
Specjaliści od psychiatrii zdiagnozowali to prawidłowo. Księgowy nr 1 był towarzyskim fanem futbolu widzącym wszędzie liczby, Księgowy nr 2 melancholijnym wolontariuszem i altruistom, natomiast Księgowy nr 3 bandytom kpiącym sobie z przepisów prawa.
Dobrze, że te trzy osobowości bardzo rzadko występowały razem. Gdy do tego jednak dochodziło, wtedy Księgowy nr 123 – czyli wtedy gdy jego trzy osobowości występowały jednocześnie – był skrajnie niepoczytalny. Wręcz niebezpieczny.
Kiedyś przyszedł do kawiarni zamówił ptysia, zaczął czytać sportową gazetę, później w rozmowie z kelnerkom udowadniał marność swojego losu, a wreszcie wysmarował ptysiem przypadkowego klienta, rozbił o ścianę kasę fiskalną i krzyczał, że jest bogiem anarchii.
Księgowy nr 3 miał się spotkać w Hong Kongu z przywódcą gangu motocyklowego. Miał mu wyprostować jakieś machlojki podatkowe. W zamian miał spędzić luksusowe wakacje na wyspie należącej do tego gangstera.
Ta odsłona Księgowego za nic sobie miała jakiekolwiek zobowiązania i odpowiedzialność wobec innych. Bardzo dobrze czuł się więc w nielegalnych interesach półświatka.
Kiedyś złożył prośbę o członkostwo w Hooligans Kamikadze Commando, ale zarząd ją z hukiem odrzucił. Stwierdził, że brak mu poczucia humoru, polotu i właściwego przymrużenia oka. Księgowy zbyt dosłownie potraktował napady na stacje benzynowe. W gruncie rzeczy chodziło w nich o niezauważalne wyniesienie jak największej ilości orzechowych batoników i rozdanie ich potem tankującym paliwo kierowcom.

Jak już jesteśmy przy księgowaniu i liczbach, to jakby tak wziąć te wszystkie liczby, które do tej pory pojawiły się w tej opowieści i tak w duchu beckettowskim je pododawać albo pomnożyć, później cos tam odjąć i podzielić, np. przez datę urodzenia Szaraka, to może wyszłaby jakaś ciekawa liczba, np. ilość użytych do napisania liter albo słów. Kto wie? To taki przerywnik na sprawdzenie umysłowej lotności. Ale do rzeczy.

Księgowy nr 3 szybko załatwił szemrane sprawy gangstera i popłynął jego jachtem na jego wyspę. Rejs trwał kilka dni. W ostatnia noc, kiedy Księgowy nr 3 nie mógł zasnął i liczył gwiazdy wyobrażając sobie, że to drogocenne brylanty, doszło do transformacji. Na wyspę schodził już jako Księgowy nr 2.


A skąd się wzięły dwie szare komórki? Otóż, pewnego pochmurnego dnia, nudzący się w Kędzierzynie – Koźlu stolarz wystrugał z kawałka akacjowego drzewa sympatycznego stwora.
Szybko okazało się, że Akacjowy Pajac był co prawda sympatyczny, ale jednocześnie głupi jak but. Wystarczy powiedzieć, że swego czasu chciał zostać strażakiem.
Jego stwórca na szczęście wybił mu ten pomysł z jego pustej, akacjowej głowy. Podczas wybijania tego pomysłu, dwie szare komórki postanowiły wyjść na spacer z akacjowego umysłu. No to tyle jeśli chodzi o genezę Szaraka.
Natomiast robot, który mówi „ała” wyłania się w tej opowieści, tak jak większość stworów czyli z nikąd, z nicości, z niebytu. Nie było go, a jest. Czyż to nie wspaniałe!
Był bardzo zwinny fizycznie – jak na robota – i sprawny manualnie, ale niezbyt elokwentny. Mówił tylko „ała”, ale za to dosyć często. A mówił często, gdy się cieszył. A cieszył się prawie cały czas. Stwory przebywające w jego towarzystwie musiały się do niego przyzwyczaić lub go ignorować. W przeciwnym wypadku jego ciągłe „ała” mogło doprowadzić do poważnej nerwicy.
Niektórzy wierzą w przepowiednie, że jeśli wypowie jakieś inne słowo, to nastąpi koniec świata albo przynajmniej koniec części świata. Jakiej części? Tego legenda nie precyzuje.
Ale żadnego końca świata, ani jego części nie będzie, gdyż robot, który mówi „ała” nie wypowie żadnego innego słowa – przynajmniej w tej opowieści, niewykluczone, że w innej coś tam innego powie – bo właśnie znika, odchodzi w niebyt, w nicość. To też przecież wspaniałe. Pojawił się nie wiadomo skąd i znika nie wiadomo dokąd. Byt jest niesamowity i nieprzewidywalny.
..............




Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
jachu · dnia 17.04.2013 09:11 · Czytań: 759 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
Madame Chauchat dnia 18.04.2013 23:24
Teraz juz zawsze bede myslec o misiach koala jako malych cpunach. Pieknie :) Usmialam sie
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty