Pan Józef od lat pojawiał się przed blokiem na jednym z poznańskich osiedli.
Zimą najczęściej machał łopatą, latem biegał z konewką, za to jesienią częstym jego
towarzyszem niedoli była miotła, którą systematycznie, każdego ranka, zamiatał
spadające z drzew liście.
Tak, pana Józia wszyscy znali, był dozorcą, który wszystko widzi, z niejednym
sąsiadem zamieni słowo i każdemu dzieciakowi na podwórku uśmiech pośle.
Pewnego jesiennego dnia zaczepił go Marczak, sąsiad z góry, który kilka miesięcy
temu wprowadził się do bloku.
Sprawiał wrażenie człowieka majętnego, mało się odzywał do ludzi, nie licząc "dzień
dobry". Typowy samotnik z głową w chmurach. Aż do tego słonecznego poranka.
- Witam pana, panie Marczak! - Ukłonił się jak zwykle dozorca, zamiatając chodnik.
- Ciężko pan pracuje, panie Józefie... W tym wieku? - Przystanął przy taczce.
- A bo ja wiem? Dopiero siedemdziesiąt wiosenek na karku! A robota jak każda inna,
panie Marczak. No, może biznesmenem nie jestem - Zmierzył sąsiada. - Ale da się
wyżyć!
- Musimy pogadać! Mam robotę dla pana, panie Józefie!
- Dla mnie? - zdziwił się. - Ale, co ja tam umiem? O, zamiatać, grabić!
- Da pan radę, kochaniutki! - Uśmiechnął się tajemniczo.
- No... Słucham?
- Panie Józefie, tutaj?! Masz pan wolną chatę? - Marczak trzepnął ciecia w plecy.
- No mam, Zośka poszła do roboty, w mięsnym sprzedaje. O, tu za rogiem - pokazał
ręką. - A synowa, Kaśka, z moim Władkiem do marketa na promocyjke poleźli, więc
sam siedzę, jak ten pies! - Oparł się o miotłę.
- Dobra, idź pan do domu, ja skoczę po flaszeczkę! Chlapniemy po małym,
pogadamy, co pan na to?
- Nie no, w mordę! Trza od razu tak było! - ucieszył się gospodarz domu. - Ja widzę,
że z pana, panie Marczak, to równy gość! - zatarł ręce. - Mieszkam pod piątką!
- W porządku, wiem. Zajrzę za chwilunię! - pstryknął palcami, podniósł neseser z
chodnika i poszedł w stronę najbliższych delikatesów.
Józef ochoczo zwinął interes, zapakował miotły, szufle do taczki i poszedł do domu.
No, bo niby dlaczego, raz na jakiś czas, nie miał miło spędzić przedpołudnia, napić
się wódeczki z sąsiadem z parteru i pogawędzić?
Gość po pół godzinie zapukał do drzwi.
- Co tak długo, panie Marczak? - zapytał, wyraźnie zniecierpliwiony pan Józio.
- Cholera, kolejka była, jak za komuny! Jakieś tanie wino rzucili w promocji, wie pan...
- Paskudztwo! - skrzywił się Józef.
- A tu się pan mylisz! To nie do końca takie paskudztwo, jak pan myślisz! - Sąsiad
odstawił teczkę w korytarzu, wyciągnął z kieszeni pół literka, a z drugiej słoik ogórków.
Usiedli przy stole w kuchni.
Wcześniej Józef wyciągnął z szafki dwa kieliszki, chuchnął na nie, przetarł rękawem
i postawił na stole. Marczak odkręcił słoik z ogórkami.
- Polej pan! - Podał butelkę dozorcy. Ten ochoczo rozlał alkohol.
- Pana zdrowie!
- Za nasz biznes! - mrugnął Marczak i przechylił kieliszeczek. Otrząsnął się i sięgnął
po korniszona. - Bierz pan! - zachęcił Józefa, po chwili obaj w milczeniu chrupali
ogórki.
- Po jeszcze jednym! - sąsiad trzymał tempo. Wypili.
- Jestem Eugeniusz! - Ubrany w czarny garnitur mężczyzna wyciągnął rękę. - Dla
znajomych Gienek!
- Józio! - wyszczerzył zęby dozorca. Ten człowiek zaczynał mu się podobać.
Rozmowny, inteligentny i na dodatek nie skąpy. Jednym słowem, swój chłop z tego
Marczaka!
- To co, Józiu, jeszcze po malutkim? - mrugnął szelmowsko.
- A jak? Trzaśniem, bo zaśniem! - Rozochocony gospadarz sięgnął po butelkę. -
Wiesz Gieniu, ja zawsze wiedziałem, że ci dobrze z oczu patrzy, tak sobie nieraz
myślałem... - Podniósł kieliszek. - Na zdrowie! - wykrzywił się i wyjął ogórka. - Że fajny
chłopina, ale jakiś nieśmiały, wiesz, jakoś tak zawsze wychodziłeś z klatki i siup, za
róg, już cię nie było... - Zaśmiał się.
- Racja Józek, nieśmiały jestem! A do bab, to już w ogóle!
- No coś ty, w morduchnę?! Przystojny jesteś, młody, bogaty! Niejedna pewnie za
tobą włóczy wzrokiem!
- Może tak... A może nie? - machnął ręką. - Zresztą nie o babach chciałem pogadać. Z
tym bogactwem, też bym Józiu nie przesadzał. Polej!
Dozorcy nie trzeba było dwa razy powtarzać.
Wypili. Marczak rozejrzał się dookoła siebie. Podniósł obrus i zaglądnął pod stół.
- Co robisz, zgubiłeś coś? - zdziwił się Józio.
Gienek przyłożył palec do ust.
Wstał, obszedł kuchnię, zajrzał za zasłonkę. Józek obserwował wszystko z pewnym
niepokojem. Następnie gość uklęknął przy zlewozmywaku, otwarł szafkę i wsadził do
niej głowę. Po chwili zadowolony wrócił do stołu.
- Czysto! - oznajmił ściszonym głosem. Zauważył pytający wzrok gospodarza.
- Ostrożność ponad wszystko, jak to się mówi, ściany mają oczy! - szepnął.
- Chyba uszy?!
- Wsio ryba, na jedno wychodzi! - skrzywił się i poszedł do korytarza, wrócił ze swoim
neseserem i usiadł.
- Jak myślisz Józiu, co tu mam? - zapytał z tajemniczą miną, po czym czknął. -
Przepraszam, po gorzale zawsze tak mam - usprawiedliwił się, po czym ponownie
czknął.
- Nie ma sprawy Gienek, ludzka rzecz! To, co tam masz w tej walizie?
- No dawaj! Masz trzy szanse!
- Bejmy? Jakieś akta, flepy, obligacje?
Marczak zachichotał. Otwarł walizkę.
Oczom Józka ukazało się kilka paczek landrynek.
-Cukierki?! - zdziwił się. - Jesteś tym... No, akwizytorem?
Marczak rozejrzał się znowu po pokoju, czknął i pochylił się do ucha Józka.
- Jestem eutanatorem! - szepnął.
Dozorca zerwał się na równe nogi.
- O matko jedyna! Ty żeś stamtąd?! - wrzasnął, jakby ducha zobaczył.
- Skąd?! - odskoczył wystraszony Gienek.
- Z zaszłości! Czy przyszłości, czort wie! Jesteś, jak tamta cholera?!
- Kto znowu? Co ty bredzisz, Józio?
- Terminator! - Józkowi zmętniał wzrok.
- Zgłupiałeś, czy jak?! Powiedziałem eutanator! Siadaj i nalej!
- A żeś mnie postraszył! Coś mi się usłyszało inaczej! - oszołomiony usiadł
z powrotem i rozlał wódeczkę, z niepokojem spoglądając na zmniejszającą się
zawartość butelki.
- Co o tym sądzisz, Józiu?
- Nie no, w dechę robota! A taki emulgator, to dużo grosza zarabia?
- Józek! Na miłość boską, powiedziałem eutanator! - skrzywił się Marczak.
- No mówię! - dozorca, drżącą ręką, skierował zawartość kieliszka do gardzieli. - A
właściwie, co to znaczy? - zapytał, wyciągając w tym czasie z lodówki suchą
kiełbasę. Złamał na pół i podał koledze.
- Nie ma to jak myśliwska! - zachęcił go.
- Józek, uśmiercam ludzi. Ale ty nie myśl, że jestem jakimś draniem! Idę ludziom na
rękę! - Gieniu ugryzł wędlinę i zaczął przeżuwać.
Dozorca prawie się zakrztusił.
- Co robisz?!
- Długa historia, Józiu...
- Matko jedyna! - tym razem stary gospodarz zaczął się nerwowo rozglądać po
pokoju. - Jak to, uśmiercasz?! Mówże, chłopie!
- Wszystko zaczęło się jak byłem dzieciakiem! Moja babcia skonała we własnym
łóżku, na moich oczach! Mówię ci, przeżyłem to!
- Przyjmij kondolencję, Gienek - kolega opuścił wzrok w zadumie.
- Zwariowałeś? To było trzydzieści lat temu!
- No, to co innego! Skąd mogłem wiedzieć! - wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy! Udusiła się kawałkiem kaszanki, to było straszne, mówię ci!
- Cholera, straszna śmierć Gienek, wolałbym czym innym. Taką myśliwską, na
przykład... - Rozmarzył się. Podparł się pod brodę, ale ręka mu się zsunęła i o mało
nie wyrżnął głową w stół.
- Już nie pij, Józiu, widać słabą głowę masz. Ale ja, to co innego! - Wziął butelkę i
nalał sobie do kieliszka, wypił i powtórzył czynność. Odstawił pustą butelkę na stół,
otarł usta rękawem marynarki i zapytał:
- To na czym stanęliśmy?
- Na kaszance?
- Zgadza się. Coś ci pokażę, przyjacielu. - sięgnął do kieszeni i wyciągnął jakieś
wycinki z gazet. - Przejrzyj!
Józek, ledwo widzącym wzrokiem, zaczął oglądać zdjęcia, artykuły. Za cholerę jednak
nie mógł się w tym połapać.
- To twój dziadek, Gienek? - pokazał mu zdjęcie jakiegoś starca, przywiązanego do
łóżka.
- Na szczęście nie, umarł zaraz po babci!
- Czym się udusił?
- Niczym, rak jądra z przerzutem na członka!
Józek pokiwał głową. Pomyślał, że wolałby umrzeć na inną dolegliwość.
- To, po diabła Geniu, te fotki pokazujesz? - wybełkotał.
- Bo potrzebuję wspólnika! Padło na ciebie!
- Co za szczęście... - Józek zajrzał do pustego kieliszka.
- Na zdjęciach to domy starców! - sięgnął po ogórka. - Chcę, żebyś zobaczył, jak
traktuje się tam ludzi. Te zdjęcia, za cholerę nie kłamią, Józek! A wiesz ile kosztuje
tam pobyt? Trzy kafle na miesiąc!
- O Jezu, trzy tysiaki za wiązanie do łóżka? Drogo! - Z poważną miną, pokręcił głową.
- Skoczyć po flaszkę? - spytał.
- Siedź, potem pójdziesz! Wiesz ile rodzina płaci za to, żeby pozbyć się tego kłopotu?
- Jakiego, Gienek?
- Cholera, zrobiłem błąd, za dużo wypiłeś Józiu, zaczynasz pierdolić od rzeczy! Skup
się, psia mać! Mówiąc kłopot, miałem na myśli staruszka w domu! Taki stary, dopóki
ducha nie wyzionie, to na chacie udręką jest i basta!
- No tak. To ile bulą, za ten kłopot?
- Józek, tak do niczego nie dojdziemy! Posłuchaj, bo nie będę powtarzać! - Popukał
śpiącego ciecia po czole, ten ocknął się na chwilę.
- A o co chodzi? - wybełkotał i zaczął dłubać w nosie. Miał coraz bardziej mętny
wzrok.
- Wiesz co to są salony masażu, Józiu?
Ten pokręcił głową. Widać było, że wypita z Marczakiem gorzałka robi swoje.
- Takie salony, to zwykłe burdele, Józek! Czyli, dziwki pod przykrywką. A słyszałeś o
gabinetach odnowy biologicznej?!
- Chyba nie, a co?
- To też podpucha! Eutanazja za trzy koła, łapiesz?
- Ni cholerę! - pokręcił głową, mocno zamroczony, uderzył czołem o blat stołu i nieco
oprzytomniał.
- Na życzenie rodziny dokonujemy eutanazji na staruszku i to w domu klienta!
- Niezłe, Gieniu! - zarechotał, kiwając się na krześle. - Nie wpadłbym na to!
- A widzisz? Ja też nie, ale jak się babcia tą kaszaną udusiła i matka odetchnęła z
ulgą, to właśnie na ten pomysł wpadłem! Działamy w zasadzie bez legalizacji, ale
wszyscy są zadowoleni!
- Jak wszyscy?!
- Rodzinka, bo już się ze starym nie męczy, zusik, bo nie musi wypłacać emeryturki,
no i my, bo niezły szmal trzepiemy na biznesie! - zaśmiał się triumfalnie Gienek. - Ale
mamy swoje zasady! Dziadka, albo babcię przed osiemdziesiątką, nie ruszymy,
choćby rodzina nie wiem ile zabuliła! No chyba, że zaoferują naprawdę przystępną
sumkę. Jednym słowem, pełen profesjonalizm, Józiu!
- Pełen! - z uznaniem pokiwał głową, niewiele rozumiejąc. - A jak to, tamto się robi?
To, te euzantazje?
Gienek z niesmakiem pokiwał głową. Zaczął żałować, że upoił Józia gorzałą. Znał
przecież lepsze sposoby.
-Landrynka! - Uniósł paczkę cukierków w geście triumfu. - Rozmawiam z takim
delikwentem, udając lekarza i częstuje go karmelkiem. Taki mamy wewnętrzny
regulamin. Potem, delikatnie zaciskam nosek pacjenta, no i... wiadomo!
- A jak nie lubi landrynek? - wybełkotał Józek i stwierdził nagle, że przy stole siedzi
dwóch Eugeniuszy.
- Kurwa, nie czepiaj się tych landrynek, dobra? Ja do ciebie z sercem, a ty?! Zresztą,
nieważne. Dla ścisłości powiem, że mam jeszcze kukułki, w końcu ostatnie życzenie
to podstawa!
- Święte słowa, Gienek! Skoczyć po flaszkę? - wymamrotał.
- Siedź, potem skoczysz! No i po chwili, gdy mój klient kończy charczeć, jak zepsuta
kosiarka, wracam do pokoju, gdzie czeka familia, regulujemy rachuneczek, wzywają
karetkę i po zabawie. Kapujesz? Taki zgonik przez nieostrożność, uduszenie przez
starczy brak rozsądku, ale w tym wieku, to normalne, oni często się krztuszą! -
Zarechotał i poklepnał starego po plecach.
Józek, z trudem utrzymując równowagę na krześle, przez chwilę się zamyślił.
- A to nie morderstwo?! - wypalił, bo przejaśniło mu się nagle w umyśle.
- Ha! Wiedziałem, ze o to zapytasz, wszyscy mnie o to pytają! I tu cię Józiu
zaskoczę! Żadne morderstwo! Bo zanim delikwent dostaje landrynkę, czy kukułkę,
podpisuje własnoręcznie, że ma dość przebywania na ziemskim padole! Pacjent i tak
nie wie, co podpisuje, zazwyczaj głuchy, albo ślepy! Słowem, pełen legal, przyjacielu!
Nagle zadzwoniła komórka.
- Marczak, doktor habilitowany, dojazd do klienta gratis, w czym mogę pomóc? -
zapytał grzecznie. Po chwili rzekł:
- Już notuję, jutro o siedemnastej. A jaki stan mamusi? Krytyczny? O, tym lepiej,
zajmę się. Do zobaczenia. - schował telefon do kieszeni marynarki. - Widzisz, Józiu?
Interes się kręci, na jutro mamy klientkę, dziewięćdziesiąt trzy lata.
- Niezły byznes, w mordę! Niezły! - głowa Józka zaczęła się już mocno kiwać. - A, a...
co ja mam robić? Bo chyba nie chce być tym eunatatorem? - zrobił skwaszoną minę i
przeciął ręką powietrze w pijackim zwidzie. - W mordę! Nie chce kaszoka wsadzać
babci w gardło, Gieniu! - wymamrotał, kompletnie już nie wiedząc, o co w ogóle
chodzi Marczakowi.
- Spokojnie, drogi przyjacielu, już przechodzimy do konkretów! Najpierw pożyczę ci
kilka patyków na rozkręcenie interesu! O, proszę, to dla ciebie, byznes ys byznes,
Józiu! - Położył na stole plik stuzłotówek. - To pożyczka bez procentu, ma się
rozumieć! - Poklepał zaskoczonego ciecia po ramieniu. - Tu podpisz, że pożyczasz,
zwykła formalność! Najpierw przelicz, pięć kawałeczków dla ciebie! - Podał mu
niewielki druk i długopis.
- Tak za darmo?! Gienek, w mordę! Wiedziałem, że z ciebie klawy gość! Maryśka się
ucieszy, nową lodówę chciała na raty! A Kaśka o papciach na wiosnę myślała!
- A widzisz! Czytelnie. O, tu! - zaśmiał się i podał długopis Józkowi. - O! Świetnie!
W tym momencie gospodarz domu obsunął się z krzesła i wpadł pod stół. Leżał na
wznak i nie dawał oznak życia.
- Przesadziłeś Józek, słaby łeb masz! - Marczak spojrzał na niego zaskoczony. - A może i
lepiej...? - Otworzył paczkę landrynek, zatrzymał wzrok na dozorcy. Pokręcił głową i
schował z powrotem cukierki do nesesera,wyciągnął kukułki.
Kucnął obok leżącego Józia i delikatnie, aby nie zrobić mu krzywdy, wetknął koledze
cukierka do ust.
Potem, zgodnie z procedurą firmy, zatkał mu nos. Cała operacja nie trwała długo.
Chwilę potem eutanator wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.
- Witam, pani Kasiu, pragnę poinformować, że teść właśnie przeszedł zabieg odnowy
biologicznej! Rozumiem, że te trzy tysiączki mogę sobie zatrzymać? Dziękuję
ślicznie, pozdrawiam, do usług!
Zabrał ze stołu swój kieliszek, podpisany dokument, schował wszystko do nesesera,
ukłonił się blademu, jak ściana Józkowi i wyszedł niezauważony z mieszkania.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt