Przeraźliwy krzyk oznajmił przybycie nowego pacjenta. Karina odgarnęła ze spoconego czoła zmierzwione włosy i pochyliła się nad mężczyzną. Ciemnozielony mundur był splamiony krwią. Rozpięła pospiesznie guziki, nie chcąc rozcinać materiału, bo braki widoczne były nawet w zaopatrzeniu wojska. Za to bawełnianą koszulę musiała już rozerwać. Najpierw spojrzała na ranę kłutą, podobną do pchnięcia bagnetem, dopiero potem w twarz mężczyzny. Przesunęła dłonią po jego plecach. Rana była wylotowa. Usiłowała odgadnąć, jakich obrażeń mógł doznać. Jeszcze przelotem zerknęła na kartę informacyjną.
Potrząsnęła głową, uciekając od błagalnego spojrzenia jego żony. Złapała za rękę krzątającą się Wioletę.
-Podaj morfinę. Zaraz wracam.
Nie czekając na odpowiedź, przebiegła długi korytarz i wpadła do sali zabiegowej. Krajewski, doktor medycyny, pochylał się nad jakąś zakrwawioną kobietą.
-Co jest? - spytał, nie odrywajac się od zajęcia.
-Czterdziestoletni mężczyzna, przeszyty na wylot jakimś ostrym narzędziem. Naruszony żoładek i prawdopodobnie wątroba.
-Co podałaś?
-Morfinę.
-Dobrze - pokiwał głową. Spod jasnobrązowej grzywki wyglądały zapadnięte oczy. Był zmęczony. -Utrzymaj. Jak straci przytomność, odłącz.
-Doktorze... - zaczęła, wiedząc, że i tak nic nie zdziała, ale wspomnienie zapłakanych oczu kobiety było tak dokuczliwe, że musiała spróbować.
-Wesz, że nic więcej nie zrobimy - przerwał jej. -Nie mamy narzędzi do takich operacji. Żołnierz? - rzucił jeszcze, kiedy już wychodziła.
-Tak.
Zamknęła drzwi z westchnieniem. To nie miało prawa się wydarzyć. Mógł przeżyć. Miał szansę. Albo inaczej: miałby. W innym życiu, w innych warunkach. Nie tutaj, w prowizorycznym szpitalu, w byłej szkole. Nie w czasie wojny.
Wróciła do sali przyjęć. Żona rannego szlochała przy jego nogach. Nie musiała patrzeć na twarz żołnierza, żeby postawić diagnozę. Odłączyła kroplówkę i przykryła mu twarz jego własną kurtką. Przechodząc, położyła jeszcze dłoń na ramieniu kobiety. Nic więcej nie mogła jej dać.
Biegnąc do sali, w której kiedyś uczyła się angielskiego, a gdzie teraz leżeli najciężej ranni, zerknęła na zegarek. Była dopiero czternasta, a ona już ledwo trzymała się na nogach. W sumie nic dziwnego. Od tygodnia praktycznie nie spała. Przed drzwiami wyłączyła wszelkie ludzkie odruchy. Gdyby angażowała się emocjonalnie w to piekło, w którym codziennie liczba zgonów przekraczała znacznie setkę, nie wytrzymałaby nawet tygodnia.
Zanim podeszła do tych, którzy jękami przywoływali ją do siebie, ogarnęła wzrokiem pokój w poszukiwaniu ludzi, którym nie mogła już pomóc. Był jeden. Szymon Kot.
Dwudziestolatek, ostrzyżony na jeżyka, przywieźli go do szpitala z trzema ranami postrzałowymi klatki piersiowej. Zasłoniła go prześcieradłem i szła dalej.
Marek Juch, Krzysztof Bielecki, Jarek Szymanowicz, Adam Piołuń, Bartek Kerski... Znała wszystkie ich imiona, życiorysy, karty lekarskie, znaki szczególne, adresy, dokonania... Dalej Justynka, śliczna dziewczyna, ledwie szesnastoletnia, cudem przeżyła bombardowanie Gdańska. Przywieźli ją tu wujkowie, po czym zniknęli. Dziewczyna miała zmiażdżoną rękę i oba biodra. Zasiliła listę tych, którym nie mogli pomóc. Morfiny było niewiele, podawała jej więc mieszaninę tramalu i dexamethasonu.
Bartek chciał wody, Adam błagał o zdjęcie gipsu z ręki, żeby mógł wrócić do wojska, Krzysiek był głodny, Jarek prosił o pomoc przy napisaniu listu do rodziny. Zapisywała wszystkie prośby w myślach, rozdawała uśmiechy, gładziła po opalonych dłoniach, otulała prześcieradłami, ale miała wrażenie, że to nie ona, że to nie jej ręce dotykają przerażających ran, że to nie w jej uszy wpadają straszne jęki i prośby, które nie zawsze mogła spełnić.
Kiedy do sali zajrzał Jacek, chłopak z zaopatrzenia, który czasem pomagał w szpitalu, odetchnęła z ulgą. Na migi nakazała mu zabrać Szymona i wrzucić pościel i ubranie do prania.
Nie zareagował, jakby nie słyszał. Podszedł do niej tak blisko, że czuła jego oddech na karku. Wsunął jej coś do kieszeni.
-Kiedy? - spytała spokojnie, poprawiając koc na nieprzytomnym Marku.
-Za godzinę.
Odwróciła się tak gwałtownie, że Jacek cofnął się o krok.
-Zwariowałeś?! Stąd na Kopernika jest cztery kilometry!
-Trzy - poprawił ją ciszej.
-Nie zdążę.
-Musisz. Porucznik chce cię widzieć.
-Nie zdążę. Od wczoraj znowu ostrzeliwują miasto. To za daleko.
Chłopak nie odpowiedział. Bez słowa wziął ciało na ręce i kopniakiem otworzył drzwi. Wybiegła za nim na korytarz i wpadła na drugiego z chirurgów, Kowalskiego. Złapał ją za ramię.
-Idź.
-Ale... - zaczęła i ugryzła się w język. Jedna, podstawowa zasada: nie ufać nikomu. Nawet facetowi, któremu asystowała przy najtrudniejszych operacjach, razem z którym krzywiła się, gdy zabrakło morfiny i kroili na żywca. Nawet lekarzowi - patriocie, który przysięgał chronić życie.
Inna sprawa, że w obecnej sytuacji ta obietnica nabierała nowego znaczenia.
-Potrzebują cię. Idź.
-Nie wiem, o czym mówisz, a mój dyżur kończy się dopiero za... - urwała, bo ścisnął ją tak mocno, że zabrakło jej tchu.
-Poradzimy sobie - powiedział cicho.
Na chwilę przymknęła powieki. Miała zawroty głowy. Mignęła jej przed oczami twarz mamy i siostry, ojciec... Gdzieś niedaleko, najwyżej kilometr od szkoły, grzmotnęła bomba. Drgnęła.
Stary, zadawniony już strach, odezwał się ze zdwojoną siłą. Marsz przez ostrzeliwane miasto był samobójstwem. Ale jaki miała wybór?
Strach... O mały włos nie wybuchnęła śmiechem. Bała się tylu rzeczy... Groźnych psów, ciemności, pająków... Od początku wojny ten strach już nie istniał. Do pająków musiała przywyknąć podczas długich godzin w schronie, psy widywała tylko sporadycznie, gdy szukały rannych, przywalonych gruzami. A ciemność - teraz ciemność była jej sprzymierzeńcem, czy to w momencie, gdy przemykała się nocą przez uśpione miasto, czy też kiedy przenosiła meldunki dla wojska... Fakt, że przy obecnym rozwoju technologii nawet ciemność nie gwarantowała bezpieczeństwa. "Gołębiarze", ulokowani na dachach ocalałych domów, byli wyposażeni w noktowizory, tak samo jak niemal każdy oddział armii.
Teraz lęk miał już tysiąc innych odcieni. Strach przed postrzałem, bombardowaniem, najazdem, okupacją, śmiercią najbliższych...
Przynajmniej od tej strony ona była kryta. Kiedy miała trzynaście lat, wyjechała z rodziną do Anglii. Spędziła tam cztery lata. Do Polski wróciła parę tygodni po wybuchu wojny, jednym z ostatnich rejsów pasażerskich. Rodzice narzekali, ale niewiele mogli zdziałać. Nie była pełnoletnia, ale do służby przyjmowali już siedemnastolatków. Z trzema kursami sanitarnymi i niezliczonymi szkoleniami pierwszej pomocy zaczepiła się w pierwszym szpitalu, jaki znalazła, czyli w swojej starej podstawówce. Ale nawet takie prowizoryczne wykształcenie nie mogło ją przygotować na to piekło, które zastała w ojczyźnie. Na Wyspach zostali jej rodzice i siostra. Tam wojna jeszcze nie dotarła, zresztą miała nadzieję, że nigdy to się nie stanie.
Jęki tysięcy rannych, smród gnijących ciał, wspólne groby - to był świat, który, myślała, nie istniał już od lat. Ale niestety. Sześćdziesiąt trzy lata po zakończeniu drugiej wojny światowej, wybuchł kolejny konflikt. Ludzie zwalali winę na Gruzję za początkowy konflikt w Osetii. Ale Karina nie zgadzała się z takim osądem. Faktem było, że te wydarzenia zbiegły się nieco w czasie. Ale oskarżać Gruzję znaczyłoby tyle, co mówić, że upadek książki na podłogę jest przyczyną trzęsienia ziemi.
Sięgnęła odruchowo do kieszeni.
WII he 5
Dla niewtajemniczonych było to tylko kilka niepowiązanych z sobą liter. Ona wiedziała lepiej. Wewnętrzny II, Hematologia i Endokrynologia, gabinet pięć. Wszystkie oddziały zlikwidowali, na każdym piętrze leżeli ranni. Ale piątka była gabinetem diagnostycznym. Cóż to mogło oznaczać?
Wiedziała jedno: jeśli nie wyjdzie natychmiast, na pewno nie zdąży. Wprawdzie powinna dokończyć dyżur, ale Krajewski zrozumie. Kowalski zaś na pewno ją usprawiedliwi. Wybiegła bocznym wyjściem i skierowała się w stronę niedalekiego parku. Jacek miał po części rację: w linii prostej faktycznie dystans dzielący ją od przeznaczenia wynosił najwyżej trzy kilometry. Problem polegał na tym, że całe miasto było poznaczone gruzami i lejami bomb w takim stopniu, że marsz zajmował co najmniej dwa razy więcej czasu niż normalnie.
Przemykała między nielicznymi drzewami, nie rozglądając się na boki. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że jest zbyt cicho. Od miesięcy w mieście panował ciągły szum, czy to od strzałów, czy od bombardowań. Nagła cisza była jak zapowiedź piekła.
Zdążyła dojść do fragmentów murów obronnych, kiedy coś łupnęło ledwie paręset metrów od niej. Grzmotnęła w ścianę, odrzucona podmuchem. Odruchowo, wcale nie myśląc, osłoniła głowę. Poleciały na nią fragmenty cegieł i resztki cementu. Stłumiła kaszel, ale wiedziała, że musi się stamtąd jak najszybciej wydostać. Tam, gdzie leciały bomby, szybko pojawiały się wrogie oddziały.
Z trudem wydostała się spod gruzów. Resztę drogi pokonała jak we śnie. Nie miała czasu ani na myślenie, ani na strach. W drzwiach szpitala natknęła się na Grzesia. Obrzucił ją bacznym spojrzeniem i przepuścił bez słowa. Ręką pokazał tylko kierunek, jakby nie wiedziała, dokąd się udać.
Wpadła na oddział jak szalona i od razu popędziła do piątki, nie oglądając się na boki, chociaż w tym szpitalu też odrabiała swoje dyżury. W drzwiach stał Maciejewski. Chociaż była wściekła, przerażona i wyczerpana, na widok jego smagłej twarzy odczuła pewną ulgę.
Wyhamowała na pół metra przed nim. Dyszała tak ciężko, że nie czekał na meldunek, tylko wciągnął ją do gabinetu i pchnął na krzesło.
-Jesteś cała?
Wciąż nie mogła wydobyć z siebie głosu. I choć kiwnięcie głową, które by go uspokoiło, nie kosztowało ją wiele wysiłku, nie zrobiła tego. Wobec Maciejewskiego miała swoje zobowiązania i zawsze wypełniała jego rozkazy, ale nie wyobrażała sobie, co takiego ważnego kazałoby mu sprowadzać ją do szpitala w świetle dnia, gdy niebezpieczeństwo było większe niż korzyści.
-Wiem, że nie powinienem był cię teraz przyzywać, ale to ci na pewno poprawi humor - położył jej na kolanach marynarski worek i, ponieważ nadal się nie ruszała, otworzył go.
Prawie krzyknęła. Cały plecak był załadowany lekami i morfiną.
-Skąd to masz? - jęknęła i natychmiast ugryzła się w język. Pytanie było głupie, i tak nie mógłby powiedzieć jej prawdy.
-Tę część przeniesiesz ty, resztę zawiozą ci chłopaki. Wieczorem.
-A... - urwała.
-Potrzebujecie tego - powiedział cicho.
-Każdy czegoś potrzebuje - odpowiedziała.
To go uciszyło. Miała przecież rację. Brakowało opatrunków, leków, ubrań, opału... Na szczęście jeszcze nie głodowali. Ale miała niejasne wrażenie, że i to wkrótce się zmieni. W jednym szpitalu było kilkuset chorych, którzy potrzebowali jedzenia. Myślała, że niedługo i tak ciężka sytuacja skomplikuje się jeszcze bardziej.
Nie przewidziała jednego.
-Jedzenie macie?
-Na razie - mruknęła.
-Tego ci nie załatwię, żołnierze prawie głodują... - miała już na końcu języka, że "prawie" robi wielką różnicę, ale zamilkła. To by było przecież kłamstwo. Jeśli już ktoś nie dojadał, to raczej lekarze. Mieli tyle pracy, że tylko w nocy mogli coś przekąsić, a nie było tego za wiele.
Zmilkła słowa, które cisnęły jej się na usta i wstała. Maciejewski złapał ją za ramię.
-Siadaj, jesteś cała w pyle.
-Nie no, serio?! - wściekła się. -Zgadnij dlaczego.
-Nie krzycz - powiedział spokojnie. -Zdejmij ciuchy i daj mi je, chłopcy ci wyczyszczą. Połóż się, prześpij, za trzy godziny będzie ciemno, wtedy pchnę patrol do szpitala. Zabierzesz się z nimi.
-Ale...
-Przecież ty w ogóle nie sypiasz - przerwał jej. -Niedługo mi padniesz i będę miał problem. W trzynastce jest miejsce, niedawno się zwolniło.
Zwolniło... To oznaczało kolejny krzyżyk w jej pamiętniku. Zrzuciła bluzę i ściągnęła spodnie, naciągając na siebie flanelowe, z wyposażenia szpitala.
-Kto?
-Idź, do cholery! - wściekł się nagle dowódca.
Tyłem wycofała się w kierunku drzwi. Jej twarz była tak blada, że pożałował gwałtownej reakcji.
-Jasiek - rzucił, jakby to jej coś mówiło. Dopiero po chwili zrozumiała. Jasiek był łącznikiem oddziału Maciejewskiego. A więc faktycznie miał problem. Karina wprawdzie przenosiła dla niego meldunki, ale pracowała tylko nocami, jakby na pół etatu.
Pokiwała głową. Nie powiedziała, że jej przykro, że żałuje, bo te słowa nie miały obecnie żadnego sensu. Codziennie ginęli nowi.
-Znajdziesz kogoś.
Mężczyzna długą chwilę stał nieruchomo, tyłem do niej. Westchnął.
-Pomożesz mi?
Miała szczerą ochotę się cofnąć i pokręcić głową. Była rozdarta. Musiała wracać do szpitala, ale on też jej potrzebował.
-O co chodzi? - spytała wbrew siebie.
-W Redzikowie ląduje nowy oddział. Musisz ich przeprowadzić do bunkru w lasku północnym.
O ile już wcześniej była blada, teraz miała wrażenie, że caluśka krew ucieka jej z twarzy.
-To niemożliwe - wyszeptała. -Wiesz o tym.
-Wiem - przyznał spokojnie. -Ale tylko ty możesz to zrobić. Znasz te tereny.
-Tu nie chodzi o znajomość lasu - prawie krzyknęła. -Niemożliwością jest przeprowadzić cały oddział. To zajęłoby im kilka nocy, jeśli w ogóle...
-Mamy tylko dwie - stał teraz tak blisko, że jego ciemne oczy wypalały jej stygmaty na twarzy.
-To samobójstwo - wykrztusiła z trudem. Maciejewski pokręcił głową.
-Składali przysięgę. Znają ryzyko.
"A ja?!" - miała ochotę wrzasnąć. Praktycznie rzecz biorąc wysyłał ją na śmierć. Ale... Ona także przysięgała. Tekst starej przysięgi sprzed lat znowu wrócił do użytku. Stare koszmary znowu stały się rzeczywistością. I o ile w dwudziestym wieku wojna była straszna, w dwudziestym pierwszym ludzie znowu wrócili do początku. Obiecała. A słowa jeszcze nigdy nie złamała. Także przyrzekała walczyć do końca. I wypełniać rozkazy.
-To rozkaz? - spytała, chcąc odwlec moment decyzji. Maciejewski wyglądał, jakby uderzyła go w twarz.
-Nie, Karinko - powiedział tak miękko, że nie uwierzyłaby, że to on, gdyby nie widziała poruszających się ust. -Bo masz rację. To jest samobójstwo. Ale jeśli się uda... - urwał.
Wiedziała, że nie dokończy. I nic ją to nie obchodziło.
-Kiedy?
-Lądują jutro o drugiej w nocy.
Jeszcze dłuższą chwilę ważyła słowa w myśli. Potem wolno pokiwała głową.
-Idę sama.
Teraz to Maciejewski się cofnął.
-Nie ma mowy!
-I tak mi nie pomogą - powiedziała wolno, jak do dziecka. -Jeśli ma mi się udać, uda mi się samej.
-Znasz zasady.
-A to, w co mnie pchasz, jest zgodne z zasadami? - pożałowała tych słów jeszcze zanim zamknęła usta. Przecież w nic ją nie pchał. Mogła się wycofać w każdej chwili. Wiedział, że nie odmówi, ale to inna sprawa.
Mężczyzna pokręcił głową.
-W porządku. Ale automatu ci nie dam.
Wzruszyła ramionami. To nie miało większego znaczenia.
-Rewolwer.
-Co zrobiłaś z berettą? - w jego głosie usłyszała nutkę zdenerwowania.
-Oddałam koledze - lekkie słowa, zbyt lekkie nawet jak na ciężar, który ze sobą niosły. Nie miała do tego prawa. Wciąż patrzyła mu prosto w oczy. Przemyślał sprawę.
-Udało mu się?
-Tak.
-Następnym razem rozdawaj tetetki, mamy ich więcej - odetchnęła z ulgą, bo spodziewała się gorszej bury.
-Okej - rozciągnęła usta w słabym uśmiechu.
Dowódca pchnął ją w stronę drzwi.
-Idź spać, obudzę cię.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 24.08.2008 19:25 · Czytań: 936 · Średnia ocena: 4,13 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: