Pan na Łęckim Zamku - magnat
Proza » Długie Opowiadania » Pan na Łęckim Zamku
A A A

Tytułem wstępu

Data wydarzenia, płeć, nazwisko i imię, miejsce pracy, piastowane stanowisko, miejscowość, adres zamieszkania i inne tego typu szczegóły w podanej poniżej relacji są w zasadzie niby bez znaczenia. Wydawałoby się, że równie dobrze można było znaleźć zupełnie inne. Na przykład: mógłbym bohaterowi nadać zupełnie inne personalia, określić imieniem choćby i Zygmunt, zamiast nazwiska wstawić literkę X, akcję przenieść do naszych czasów, ulokować w mieście oznaczonym kryptonimem Y. Oczywiście, jako autor ( złe słowo, nie jestem autorem w pełni tego słowa znaczeniu, trafność w określeniu mojej pracy nadaje wyraz adaptator) miałbym pełne prawo do swobodnej improwizacji. Tylko, dlaczego? Po co? Taka zamiana nic by nie wniosła, co najwyżej skomplikowała fabułę, treść już zagmatwaną wystarczająco, uczyniła ją jeszcze bardziej niezrozumiałą. Improwizacja mogłaby przerodzić się w manipulację. Zwykłą machlojkę. Ja sam, aż do bólu uczciwy, mógłbym zostać posądzony o hochsztaplerstwo. Złą sławą imię własne skalać. Kłamać, choćbym nawet chciał, nie potrafię. Nie ma w tym mojej winy, ani zasługi. Już taki jestem. W dodatku, miejscowość, jej położenie, senna atmosfera, tacy nie inni mieszkańcy, wszystkie poszczególne elementy złożyły się na kształt podanej niżej układanki. Układanka, jak wkrótce przekona się czytelnik, choć na pozór prosta, wcale nie taka zwyczajna, zbudowana w kształcie logicznego paradoksu. Sprzeczność konsekwencji? Nie, wręcz coś zupełnie przeciwnego. Racjonalność wynikająca z pewnych zachowań, dla jednych normalnych, innym bezwzględnych, a jednak, tak czy inaczej zwyczajnych, bo wynikających z indywidualnych cech człowieka charakteru. Kto sprawiedliwie rozstrzygnie o przyczynie i skutku, wyniku i podniecie? Rozsądek karze mi powiedzieć – nie ja, faktograf, lecz ty czytelniku.  Nie jestem sędzią, oskarżycielem, tym bardziej obrońcą, ani też zaszłych wydarzeń świadkiem. Jedynie biernym, o czym zaświadczam raz jeszcze, adaptatorem innych, niżej przytoczonych obserwatorów, widzów tamtych okoliczności, opisanej nie moją, a ich ręką, historii.  Zamiast nadto komplikować, ukażę historię w naturalnym środowisku, starając się dać jej czytelną formę, oddając rzetelnie przebieg skąpymi słowami, na paru stronicach zapisanymi pokręconego detalami zdarzenia, tak jak zachowało się w pamięci współczesnych obywateli miasta Łęku, wiarygodnych lub nie, osąd pozostawiam czytelnikom a sam pozostanę jedynie na pozycji biernego narratora. Niekiedy, wyłącznie z przymusu, dla wypełnienia brakujących fragmentów, dziurawych miejsc ziejących deficytem poświadczenia neutralnych widzów pozwoliłem sobie na domysły, nie metodą werbalizmu, przeciwnie, zasadą kontinuum zaistniałych okoliczności. Kierując się nie własną wygodą, odwrotnie, wręcz na przekór samemu sobie przeprowadzę obiektywną analizę z pomocą formuły łączenia brakujących ogniw w jeden spójny łańcuch. Wychodząc z założenia, że prawdę ponad wszystko należy cenić, nic jej nie dodając, nic jej nie ujmując przedstawiam uczciwie wypadki mające swój czas, miejsce i osobę.

Rozdział  I

 

Początek tej historii zaczyna się piątego października roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego. W tym dniu, a był to poniedziałek, o godzinie szóstej czterdzieści siedem Roman Zalewski wyszedł ze swojego mieszkania mieszczącego się w budynku oznaczonym numerem piętnastym, położonym przy ulicy 1 Maja w mieście powiatowym Łęk. Tak jak w każdym dniu roboczym, o tej właśnie porze udawał się do pracy. Odległość od domu do pracy wynosiła zaledwie kilkaset metrów. Parę minut nieśpiesznego marszu. Urząd Komunalny, gdzie zatrudniony był na etacie starszego referenta działu zajmującego się nadzorem obiektów zielonych, znajdował się w bliskim sąsiedztwie mieszkania. Nazwa sugerowałaby prace wykonywane w innych miastach przez „Zieleń Miejską”, służbę odpowiedzialną za utrzymanie porządku w parkach, skwerach, plantach i im podobnych obszarach.  W Urzędzie Komunalnym w Łęku wydzielona komórka, nosząca dumną nazwę referatu: „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, miała teoretycznie szerszą gamę obowiązków. Termin „teoretyczny” ma podwójny wymiar. Po pierwsze: zakres działań musiał być rozszerzony ponad przestrzeń ogrodów - miejsca spacerów, chwili relaksu na łonie natury tuziemców. Imperatyw ten powodowany był okolicznością tyleż błahą, co istotną. Miasto cierpiało na braki areału pokrytego zielskiem. Ocalał z wojennej pożogi fragmencik dawnej świetności drzewostanu, skrawek szerokości pięćdziesięciu, długości dwustu metrów, dumnie, lecz z przesadą zwany Parkiem Miejskim, mikra wysepka wśród murów, zbyt mała potrzebom mieszkańców, jak również dla zaspokojenia wybujałej ambicji urzędu zatrudniającego kilkudziesięciu pracowników.  Z prawdy pierwszej wynika druga: ktoś w referacie „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” wpadł na wielce oryginalny pomysł, by oprócz podstawowych zadań, a dokładniej z ich braku parać się, dodatkowo, głównie świecką, acz uroczystą oprawą pochówku zmarłych. Jednakże ze względu na znikome zainteresowanie i jeszcze mniejsze zapotrzebowanie na cywilne usługi pogrzebowe nawet wśród komunistycznych elit, projekt okazał się być nieżyciowym, można by rzec umarł śmiercią naturalną. Dostojnicy partyjni w obliczu śmierci w cudowny sposób nawracali się na wiarę w Boga, odwracając od zbytecznego już im naukowego materializmu, tudzież ideologii realnego socjalizmu w doczesnej karierze wręcz niezbędnego, u kresu życia modły do Najwyższym Stwórcy kierując, w Nim tylko nadzieję na obiecany Żywot Wieczny Amen pokładając. Głównym (z ubocznych) zajęciem kierowanego przez Romana Zalewskiego kolektywu był nadzór prac związanych z należytym gospodarowaniem i utrzymaniem porządku, schludnego wyglądu miejsc wiecznego spoczynku, inaczej mówiąc, cmentarzy na obszarze obejmującym teren wsi i miasteczek podległych jurysdykcji urzędu. I tak oto, powracamy do źródła założeń, bazy na której powstał referat „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, do owej oazy spokoju. Niestety, następna rodzi się wątpliwość, gdyż i ta aktywność w niewielkim stopniu została objęta cezurą. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent nekropolii leżało w gestii tego czy innego kościoła, cmentarze w plenipotencji Urzędu Komunalnego należały do wyjątków. Hipotetycznie władza Magistratu (zwrot współczesny, wówczas obcy) rozciągała się na całe sto procent tych terenów. Podstawę przesadnego w praktyce mniemania o przewadze urzędnika nad tym lub innym proboszczem dawało zatrudnienie grabarzy na etacie referatu kierowanego przez starszego referenta Romana Zalewskiego, za jego przyczyną, a nie z byle klechami, związanych i zależnych, biorąc pod uwagę tytuł otrzymywanej pensji. Należna wypłata wynikała z angażu, umowy o pracę przedziałem czasu i czynności precyzyjnie ustaloną, pomiędzy fizyczną osobą, a urzędem, własnoręcznym podpisem kierownika parafowanym.

Przydługi wtręt niezbędny, choć nudny wyniknął z potrzeby zaznaczenia roli grabarzy, osób mających udział w przekazaniu mi relacji zdarzenia, którego bezpośrednimi świadkami samego finału nie byli, ale przy odrobinie szczęścia, nieszczęścia pana Romana sekundantami być mogli. Mógłbym pominąć milczeniem żałosne, jak ich profesja relacje, mógłbym, lecz nie śmiem. Dlaczego? Dlatego, że wzmianki czynione mimochodem, bez zastanowienia, dosyć skromne, błahe, z pozoru bez znaczenia, istotne są jednakże dla wypełnienia tła wizerunku, pogłębiają konterfektu Romana Zalewskiego.

Czas wrócić do tematu. Droga przemierzana przez osiem ostatnich lat, parę mijanych przecznic znajomych przez codzienną marszrutę, ni stąd, ni zowąd zmieniła kierunek, skręciła w zupełnie obce zaułki, wyprowadziła Romana na inne obszary. Dlaczego tak się stało? Przyczyna wiązała się z dniem poprzedzającym wyznaczoną prekluzją datą, nie piątego, a czwartego dnia października tamtego roku. Niechętnie, na przekór początkowemu zdaniu cofnijmy się do czasu minionego, do wilii dnia rozpoczętej opowieści, stanowiącego jej prolog, wstęp konieczny dla zrozumienia istoty deformacji stałych zachowań sumiennego starszego referenta.

Niedziela, doba odpoczynku od pracy, w tamtym czasie jedyny taki dzień w tygodniu. Świąteczny dzionek rozpoczynał Roman zazwyczaj dużo później, budził się bowiem dopiero, kiedy zegar wskazywał godzinę ósmą, czasem dziewiątą. Czwartego października uczynił to znacznie wcześniej. Za oknem pokoju-sypialni panowała zupełna ciemność. Jakiś nieprzyjemny sen, którego treści po przebudzeniu mimo usilnych starań żadną miarą nie mógł przypomnieć, nękał go niemiłosiernie przez ponad pół nocy. Zamiast zasłużonego odpoczynku, odprężenia dla ciała i ducha, dręczące senne zmory zmęczyły naszego bohatera. W końcu pierzchły chwilę przedtem, nim Zalewski wyrwał się z czeluści pozaracjonalnego bytu. Otworzył oczy, mokry od potu szybko opuścił madejowe łoże, usiadł na krześle i opierając łokcie na blacie stołu, kryjąc twarz w dłoniach wysilał umysł, by odnaleźć w pamięci choćby fragmenty koszmaru. Niestety, poza paroma urywkami obrazów mgłą zakrytych, niewyraźnych, mętnych, rozpływających niczym ślad stopy odciśniętej w zwierciadle brudnej kałuży, nie zostawiły innego świadectwa, oprócz lęku. Strach - przed kim lub przed czym? Tego nie wiedział. Trwoga zawładnęła psychiką, paraliżowała organizm. Czuł się apatyczny, bezwolny. Przestrach zablokował wolę, spowodował bierność, przytępił receptory odpowiedzialne za odbiór bodźców zewnętrznych, jak i wewnętrznych, poza jednym przeogromnym strachem. Niezdolny przedsięwziąć jakiekolwiek rozsądne działanie siedział i czekał. Czekał. Na wszystko i na nic. Wszystko - otaczający dookoła anturaż rozsiewający strach, nic – on sam pogrążony w bezdennej próżni bezwoli. Bierność trwania, trwanie w bierności. Bierność w trwaniu trwała i potęgowała bezsilną bierność. Jeżeli nie chciał zwariować, popaść w obłęd, musiał ruszyć się, zrobić cokolwiek. Zalewski wielkim wysiłkiem przełamał obezwładniającą inercję. Dużo wysiłku musiał włożyć, działać wbrew samemu sobie, gwałtem się przymusić, by podnieść się z krzesła, nalać wody do czajnika, zapalić ogień na kuchence gazowej. Do szklanki wsypał dwie łyżeczki kawy, jedną cukru, w sumie trzy łyżeczki odmierzone jedną, tą samą łyżeczką, innej nie posiadał, substancję zalał wrzątkiem. Miał nadzieję, że kofeina uwolni go z letargu i wyrwie z obezwładniającego strachu. Drżącymi rękami uniósł naczynie do ust, małymi łykami popijaj gorący napój, zapalił papierosa.  Obie używki nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Wręcz przeciwnie, wewnętrzna panika wzrastała wraz z każdym połkniętym haustem, z kolejnym zaciągnięciem w płuca tytoniowego dymu napięcie rosło. Ciało rozpalone gorączką, krople potu lepką, nieprzyjemną wilgocią przesiąkały piżamę, rosiły włosy i czoło. Zrzucił bluzę. Nachylony nad zlewem, odkręcił kran i starannie, kawałkiem szarego mydła mył głowę i klatkę piersiową. Zimnym strumieniem wody spłukał mydliny, szorstkim ręcznikiem wytarł tułów. Chłód, zwyczajny ziąb okazał się najlepszym lekarstwem. Przynajmniej na jakiś czas.  

 Roman ponownie legł w łożu. Łudził się nadzieją, że powrót do stanu zamroczenia sennego, dotarcie w głąb mary przyniesie zrozumienie źródła niepokoju, wywoła swoiste katharsis, odnalezienie zagubionej homeostazy. „Gdybym mógł zasnąć – powtarzał sobie w myślach, – rano wszystko wróciłoby do normy”. Lecz sen tej nocy odstąpił naszego bohatera, odwrócił się i odszedł. Nie tylko na tę noc. Na zawsze. Powrót do zwyczajności, tak zwanej normalności został zamknięty w pustym obrazie przerwanego fantomu. Starszy referent czując nawrót wewnętrznego rozstroju, nie mogąc zebrać rozbieganych myśli i poprowadzić ich w sensownym kierunku, nadać prawidłowego biegu, coraz większej ulegał histerii. Nie zdołał ujarzmić dysocjacji, powstrzymać zaniku zdolności krytycznej oceny rzeczywistości, zabrakło hamulca wobec zmienności nastroju i występowania urojeń, emocjonalnych zaburzeń w myśleniu. Cień. Rozmyty kształt jakiejś postaci. Początkowo, ledwie wyraźny zarys sylwetki leżącej obok Zalewskiego. Potem nastąpiła przemiana. Szara plama nabrała trójwymiarowego kształtu. Naga chimera, z budowy ciała podobna do mężczyzny, z woskową maską zamiast twarzy wpełzła pod kołdrę, jej nogi zamieniły się w ogon salamandry, którym oplótł biodra Romana. Lico pokryte parafiną pozbawione wyrazu, galaretowata maska bez oczu, ust, nosa, maszkara w kształcie larwy wydzielająca wstrętny odór ocierała się o owłosiony tors Zalewskiego pozostawiając klejącą się woskowinę. To już było dużo za dużo. Roman, omal nie porzygał się z obrzydzenia, wstręt był zbyt silny, nie poddał się paraliżowi. Pomógł mu, co może się wydać absurdalne, strach.  Strach wygrał walkę z demonem i ciepłym łożem. Kazał Zalewskiemu chwycić ubranie, buty, o skarpetach zapomniał, i nie pozwoliwszy mu się przyodziać wypędził z domu. Zimnica jesiennej nocy nie ostudziła nieodgadnionych emocji, impulsy płynące z niewiadomych kanałów, podobne elektrycznym wstrząsom wprowadziły w ruch nogi, kazały podążać gdzie nie bądź, tylko dalej, wciąż dalej ulicami pogrążonego w objęciach Morfeusza miasta, byle tylko nie spocząć, iść przed siebie, uciekać przed czymś, czego nie potrafił nazwać, a bał się jednak lękiem konkretnym, aż do fizycznego bólu w każdym fragmencie ciała. Szedł więc, bieg prawie goły Zalewski, a w ślad za nim, krok w krok podążał cień. Sam nie wiedząc jak i kiedy zdążył założyć ubranie. Biegł dalej, aż znalazł schronienie na dworcu kolejowym, ściślej mówiąc, w czynnym całą dobę barze. Zaspana bufetowa bez pytania postawiła przed nim półlitrową butelkę wódki, za przekąskę podała befsztyk tatarski. Pani za ladą, doświadczonej latami pracy zdarzało się spotkać klientów w gorszym stanie. W tamtej zamierzchłej epoce nie obowiązywała prohibicja w publicznych lokalach, bez względu na ich położenie, przeznaczenie, można więc rzec, przede wszystkim w takich, służących zaspokajaniu kulinarnych potrzeb obywateli, tak nazywano zwyczajnych ludzi w odróżnieniu od członków komunistycznej partii tytułowanych per towarzysz, nieudolnie próbując zastąpić burżuazyjny przedrostek pan, dygresja bez znaczenia, wracając do tematu, alkohol dostępny był w lokach gastronomicznych wszelkich kategorii, od budki z piwem poczynając, poprzez bar mleczny, stołówkę zakładową, kończąc na restauracjach, które wystrojem nie różniły się od popularnych mordowni spod szyldu pijalni piwa. Zakaz palenia wyrobów tytoniowych nieznany był w ogóle. Dozwolone było pić i palić wszędzie, może z wyjątkiem świątyni podczas trwania nabożeństwa. Nikogo to nie gorszyło, nikomu nie przeszkadzało. Można śmiało powiedzieć, że przynajmniej pod tym względem istniała pełna, nieskrępowana żadną szykaną demokracja, której próżno dziś szukać. Gmach Sejmu, immunitetem chroniony, nie liczy się, jest jednostką wyjętą z ogólnego prawa poprzez swoją eksterytorialność. Nie stanowi zatem reguły, jak też i wyjątku.

Pierwsza setka wódki tylko w małej części dostała się tam gdzie powinna, czyli do przełyku. Literatka, trzymana rozdygotaną dłonią nie mogła trafić, a kiedy z wielką trudnością znalazła drogę do ust, tylko w trzeciej części zaledwie wypełniona była pięćdziesięcioprocentowym alkoholem. Reszta rozlała się na obrus stolika, bądź na koszulę i marynarkę nieszczęsnego urzędnika Urzędu Komunalnego. Drugą szklaneczkę, tenże pracownik umysłowy, wymieniony w poprzednim zdaniu chwycił oburącz, uniósł do góry, rozchylił szeroko usta, włożył w nie szklankę, nagłym podrzutem rąk i głowy wlał w jamę gębową, co dało dużo lepszy skutek. Wypił trunek, raptem kilka kropel przy tym tracąc. Minęła mała chwilka, potrzebna krwioobiegowi absorpcji życiodajnego płynu po czym odżywczy strumień dotarł do szarych komórek, te wysłały uspakajające sygnały skomplikowanemu systemowi nerwowemu. Roman Zalewski na wszelki wypadek nie zwlekając połknął kolejną porcję naturalnego, bo z żyta pędzonego leku uspokajającego. Niebiański ukojenie i odprężenie owładnęło organizm Romana. Kiedy dla pogłębienia tego wrażenia, utrwalenia błogostanu wychylił czwartą setkę do jego stolika przysiadł się nieznajomy osobnik płci męskiej. Pojawił się nagle, nie wiadomo skąd. Bez zbędnych ceremonii chwycił flaszkę, bez pośrednictwa kieliszka, prosto z gwintu pociągnął jednym łykiem pozostałą resztę gorzałki. Obcesowość nieproszonego gościa wyglądałaby w oczach Zalewskiego na co najmniej gorszącą, gdyby nie to, że przybysz zaraz potem skinął na panią bufetową i identyczna, pełna pod sam korek butelka wraz z czystą szklaneczką zjawiła się na stoliku. Pan, nazwiska i imienia z jemu tylko znanych powodów nie podał, może przez zwyczajne roztargnienie, przyjechał z odległych stron pociągiem pośpiesznym kończącym swą trasę właśnie na stacji Łęk. Kiedy? Czas określił mało precyzyjnie, jednym ledwie słowem: niedawno. Co przywiodło przybysza do tego miasta? Pilne wezwanie i potrzeba. Czyje wezwanie, czyja potrzeba? Konwersacja panów, energicznymi ruchami rąk wspomagana, rozmowa często bezładna, chaosem prowadzona, raz cicha, prawie szeptana, to znowu głośna, wrzaskiem przekrzykujących się dwóch głosów, niektórym postronnym uszom, gdyby słyszały, mogła się wydawać zwyczajnym pijackim bełkotem, innym, również teoretycznie, filozoficzną dysputą będącą, czytelnik niech znajdzie własną interpretację poniższego dialogu.

- Roman Zalewski, jeżeli się nie mylę? – Zapytał uprzejmie podróżnik.

- Kto pyta? – Zdziwił się zapytany.

- Nikt. Stwierdziłem tylko. Nigdy się nie mylę, Zalewski. Czasami lubię pożartować – zarechotał nie całkiem dobrodusznie – powiedzonko, „Jeżeli się nie mylę” potraktuj jako dowcip.  

- Nieśmieszny – Romanowi zbyt mocno doskwierały psychiczne cierpienia, samopoczucie skrajnie odległe beztroskiemu humorowi. - Czy my się znamy? Nie przypominam sobie.

- I tak, i nie – dosyć enigmatycznie zabrzmiała odpowiedź, – chociaż właściwie powinniśmy.

Oblicze nieznajomego wyrażało pewne zakłopotanie.

 – Wiem o tobie bardzo dużo, ty o mnie znacznie mniej. Tak na marginesie, okropnie wyglądasz. Strasznie paskudnie, wręcz nie do poznania. Gdybym nie był sobą tylko kimś innym, miałbym duże wątpliwości, że tak brzydko się wyrażę, identyfikacyjne.

- Co do tej kwestii, pomyłka wykluczona. Ja jestem ja, stwierdzam to z całą pewnością, – Romanowi mimo duchowej zapaści, ani na moment nie przyszła do głowy myśl dopuszczająca możliwość obiekcji własnej tożsamości. – A ty, przepraszam za poufałość, kim jesteś?

- Ja jestem Ja.

- Ja i nic więcej?

- Wystarczy: Ja.

Zalewski odczuwał pewne trudności w logicznym myśleniu, rozumowaniu opartym na związkach przyczynowo-skutkowych. Starał się doszukać łączności postawionych pytań z uzyskanym informacjami i za cholerę nie mógł znaleźć spójnika.

 - Mówisz, ja. Niemniej jednak zaistniał dylemat - czy ty to ty, a jeżeli ty, to właściwie, kto?

- Ja jednoznaczne z Ty – szeroki uśmiech rozpromienił twarz obcego. – Ja też jestem ja. Może nie samym sobą, w innej, drugiej osobie, co nic jednakże nie zmienia, gdyż ja stałem się ja zanim powstało inne ja, ja byłem ja, ja jestem ja, ja będę ja. Chociaż moim przeznaczeniem jest być tylko tłem dla ja, ja pozbawiony wyboru poza ja, nieme ja ponad wszelkimi ja, tylko ja i aż ja. Zarodkiem i końcem każdego ja.

Zalewski całkiem pogubił się w jajach, tak swoich, jemu tylko przydatnych, jak cudzych, przynależnych osobie siedzącej naprzeciw. Kompletny galimatias, autentyczna jajecznica.  Nic nie zrozumiał z wywodu przeprowadzonego przez gościa zwącego się Ja lub Ty. Ten, trzeci zaimek, daleko więcej przydatny, potrafiący pełnić różnorakie role, powściągliwie przyjął zakłopotanie naszego bohatera. Wiedział, co powinien zrobić, by język giętki przekazał, co pomyśli głowa. I na odwrót, by myśl podążała za słowem. Polał do szklaneczek cudownie działający trunek. Panowie trącili się szkłem, bez oddechu wypili, zagryźli dla przyzwoitości, bowiem bar zagęścił się gośćmi, porcją tatara.

Zalewski coraz głębiej topił pamięć nocnej chimery bezmiarem spożytych dawek płynu produkowanego w gorzelni, dozowanych systematycznie z donoszonych przez bufetową wciąż nowych butelek, aż doprowadził do fazy półpełnego zaniku. Całkowitej atrofii osiągnąć nie mógł z przyczyny niematerialnej i nieśmiertelnej istoty, jako że spiritus (nomen omen) flat ubi vult na czas pewien zastygł w embrionalnym kształcie pavor nocturnus, wybaczcie mi ten zwrot, nie mego, a mojego psychiatry autorstwa, Zalewski niemal wyzwolony osiągnął niebezpieczny poziom ambiwalentnej euforii. Obcojęzyczne słowa znaczą tyle, co - odmienne od normy stany świadomości. Również usposobienie Zalewskiego uległo deformacji. Jak noc różni się od dnia, księżyc od słońca tak zmienił się Romanowi humor. Teraz już nie miał febrycznej trzęsionki, czuł w sobie rozpierającą pewność siebie, górował wzgardą dla obojętnego otoczenia, szarego, głodnego motłochu.  Rozpierająca moc nabrzmiewała, pęczniała, puchła, wzbierała, nadymała wątłe ciało starszego referenta, groziła wybuchem, aż znalazła bezpieczny wentyl dla ujścia nadmiernie i niespodzianie wybujałego temperamentu. Zapłonął nagle rozpaloną emocją, serdeczną sympatią do sympatycznego pana, pana, pana…, nie mógł pomnieć nazwiska, i chcąc dać wyraz subtelnej czułości podał pomysł wypicia bruderszaftu. Propozycja spotkała się, wprawdzie bez nadmiernego entuzjazmu, aczkolwiek z właściwym zrozumieniem.

Panowie stojąc, siedząc, ani wygodnie było, ani też nie wypadało partycypować uroczyście uroczą uroczystość, ceremonialnie celebrowali ceremoniał skomplikowanych figur górnych prawych kończyn, zakończony tradycyjnym niedźwiedziem.

- Mów mi Romek – powiedział Roman.

- Nie mam imienia – przyjaciel wyznał z zażenowaniem.

- Jak to? Niemożliwe! – Zalewski całkiem oniemiał, określenie cokolwiek przesadne, przecież gadać nie przestał, ale potrzebne dla oddania atmosfery, powtórzę zatem raz jeszcze, Zalewski oniemiał z oburzenia, jak wyżej wspomniałem, w danej chwili osobowość miał lekko rozdwojoną, prowadząc entuzjazm raz w jedną, raz w drugą skrajność. – Kpisz sobie, otwieram przed tobą serce, a ty w zamian mi mówisz – nie mam imienia! Jak cię zwą, Pan Nikt?

- Trafiłeś w dziesiątkę. Jestem Pan Nikt, bez obrazy - druh, po brudziu stał się prawie bratem, uspokajał przyjaciela – taką godnością zwykle mnie tytułują. A niech tam, zrobię wyjątek. Dla ciebie gotów jestem zostać Romkiem.

- Ja Romek i ty Romek? Nikt, czyli Roman.

- Przedtem Nikt, teraz Romek.

- Z jakiej racji, ni stąd ni zowąd Romek?

- Nie przez przypadek. Kiedy mnie wołają przychodzę, jak się pojawiam, nie chcą mnie, precz odganiają nie bacząc na to ile trudu włożyłem, ile wysiłku musiałem uczynić, jaką drogę przebyć. Czemuż to robią, niewdzięczni? Staram się jak mogę stać się takim samym Ja, nie podobnym, lecz identycznym oryginalnemu Ja. Potrafisz to docenić? – Pan Nikt wzruszył się, chlipnął, zmiętą chusteczką wysiąkał nos, przetarł załzawione oczy.

- Przestań – poruszony rozrzewnieniem Romka, Pana Nikt, Roman Zalewski tkliwie prosił. – No już, wystarczy. Na mnie możesz liczyć, zawsze i wszędzie, przyjacielu.

- Na początku znajomości każdy tak mówi, później zmienia zdanie.

- Nie ja. Nigdy nie cofam danego słowa.

- Obyś nie pożałował tych słów. Wypijmy za naszą dozgonną przyjaźń - Nikt napełnił szklanki.

- Wypijmy – zawtórował Zalewski – za nasze zdrowie.

- Stop. Nie podoba mi się ten toast. Puste słowa, nic nie znaczą. Mam ciekawsze, bardziej pasujące na tę okazję: qualis vita et mors ita.

- Niby jak? Rodak jesteś, czy bydlę? Wyrażaj się po ludzku.

- Nieważne, tak mi się powiedziało, pijmy.

Wypili bez zakąszania. Zalewski, z natury opanowany, spokojny, łagodny i cierpliwy, teraz zgoła innym stał się człowiekiem. Niejako własnym przeciwieństwem. Już nie dyskretny milczek, lecz piekielny wulkan miotający lawą wulgarnej złości. Przemiana gwałtem zniszczyła jasną część, dała glorię zwycięstwa ciemnej paginie zapisanej szyfrem bez klucza księgi przeznaczenia. Z jakiej przyczyny stało się tak jak się stało? I kiedy? Ręką siewcy przypadkowego losu rzucone nasiona trafiły na wrażliwą, lecz zupełnie nieprzygotowaną personę, zatem łatwo podatną glebę do zasiania ziarna skażonego katatonią, wyrośniętego siłą aleuronu, być może dawno temu, rozwijającego się w ślimaczym tempie, aż doszło do stadium pełnej intensyfikacji, rozkwitającej wybujałą infekcji kwieciem. Niewykluczone, że stało się to zupełnie w innym terminie, dużo późniejszym, ale z perspektywy kronikarza śledzącego poczynania bohatera, biernego narratora, któremu nie dane było osobiście, jedynie na podstawie zasłyszanych relacji z ust osób drugich, nierzadko trzecich poznać dzieje opisywanej postaci, w tym fragmencie relacji, czasem, choć przeszłym, jednak bardzo bliskim, przed paroma godzinami przeobrażenie stało się faktem. Doznane nocą specyficzne doświadczenia podlane zasobnym w spirytualia nawozem dostarczyły bogatej pożywki rodzącemu się mentalnemu dualizmowi. 

- Powiedz Panie Nikt, czy jak ci tam, czemu się wymądrzasz, sypiesz obcymi zwrotami, o co tobie chodzi? Chcesz mi zaimponować? Mnie starszemu referentowi Urzędu Komunalnego? Coś ty tam bredził o mnie i sobie? Niby ja jestem sobą, jakoś tam powiązanym z twoim ja?

Nieoczekiwanie dla siebie samego Roman Zalewski, przebłyskiem retrospekcji objawiony, iluminacją światły powrócił do genezy dyskursu. Znane zjawisko wśród uczestników dyskusji przerywanej co chwila łykiem czegoś mocniejszego, celem zwilżenia zaschniętych ust i drętwego przełyku. Rozmowa, zrazu, chociaż swobodna, to jednak konkretna, z ideą przewodnią prowadzona, nagle bez wyraźnego powodu wytrącona przypadkiem z głównego nurtu, zejdzie na boczne drogi, często ślepe, odległe zasadniczej kwestii, zawikła się w wątek całkiem nie a propos, zagubi, by po pewnym czasie nagle i równie niespodzianie powrócić do pierwotnych torów.

- Oj Romku, Romku – westchnął Pan Nikt, przedtem zwany Ja. – Zapomniałeś już moje słowa?

-  Jeżeli ja jestem ja i ty jesteś ja, to znaczy, że ty jesteś mną? – Ubzdryngolony Zalewski najwyraźniej dążył do kłótni.  – Jeżeli dobrze zrozumiałem, to znaczy, że ja jestem tobą?

- Trochę poplątałeś argumenty. Wiem, zgłębić ich źródło, trudne zadanie, w twoim wypadku wręcz próżne. – Sposób wysławiania się przybysza dodatkowo utrudniał zrozumienie wypowiedzianych zdań.

- Więc po cholerę zawracasz mi głowę? Idź w swoją stronę. - Zalewski przestawał panować nad sobą, czarna karta przebijała atutem, silniejszym kolorem białą, co rozstrzygało o zwycięstwie złych nad dobrymi manierami - Mam dosyć problemów.

- Twoje problemy są również moimi.

- Pieprzysz durnoty. – Roman wzruszył ramionami. – Dosyć się nasłuchałem, wystarczy.

- Robisz się wulgarny. Przestań chlać i posłuchaj – nieproszony gość przysunął się bliżej – popatrz na mnie i powiedz, co widzisz.

Roman będąc lekko wstawiony odczuwał pewne kłopoty ze wzrokiem. Brak koordynacji obu gałek ocznych, gdyż lewa zaczęła lekko zezować w prawo, a prawa kierowała się w lewą stronę, powodował problemy w postrzeganiu. Widziany obraz rozpływał się, rozmazywał, tracił ostrość. Chcąc temu zaradzić przymknął powiekę, zasłonił zezujące oko i począł lustrować oblicze mężczyzny siedzącego vis a vis. Wizerunek, już to tracił, już to odzyskiwał kontrast. W krótkich chwilach przebłysków w miarę prawidłowej wizji oglądana twarz wydała mu się, jeżeli nie znajomą, to również nie do końca obcą.

- Poznajesz?

- Niby, co?

- Moją gębę, idioto. – Pan Nikt pieszczotliwie, w bardzo sympatyczny sposób klepnął otwartą dłonią lewy policzek Romana.

Zalewski ciężko wysilał umysł, szperał w chaosie pamięci stosownego odbicia portretu, jednakże oryginalny konterfekt był w swym wyrazie nadzwyczaj pospolity, by nie rzec prostacki, mógł pasować do lada refleksu, ale nie trwałego, konstruktywnego śladu. Karykaturalna podróbka wszelkich fizis. Ale do żadnej konkretnej niepodobna.

- Niiee – bełkotliwie rozciągając słowo oznajmił – niiee.

- Jestem tym, czego się boisz. Twoim strachem – surowy wzrok zmierzył Romana.

Zalewski, odurzony alkoholem, zdążył zapomnieć o nocnym, koszmarnym widziadle, teraz rozpoznał upiorną maskę, chociaż cokolwiek zmienioną, jednak tą samą. Oprzytomniał Zalewski i skryte w mgle oparów wódki okropne wspomnienia. Obudziły się też psychiczne tortury. Ponadto inne męki, fizycznego gatunku dały znać o sobie.

- Muszę iść do toalety. – Głos Zalewskiego stał się wyważony, acz pozbawiony pewności, drżący napiętą emocją.

Nie była to tylko czcza wymówka, li chęć dezercji w obliczu wroga, nawet, nazwijmy rzecz po imieniu, tchórzem podszyta rejterada, nie tylko ona, lecz również nagła, niecierpiąca najmniejszej zwłoki, pilna potrzeba. Potrzeba wyrosła na gruncie fizjologicznej konieczności, bezwzględnej, natarczywej niedającej się powstrzymać. Na szczęście zdążył dobiec do ubikacji nim chwyciły go pierwsze torsje. Zwymiotował do zlewu całkiem sporą treść żołądka. Osłabiony sensacjami gastrycznymi osunął się na podłogę, stracił przytomność. Jak długo leżał zemdlony? Nie wiedział. Powrót do świadomości był nad wyraz przykry. Niestety, swoisty dance du ventre miał dwojakie konsekwencje. Pozostała zawartość brzucha znalazła inne niż gardło ujście. Oczywiście, w kabinach brakowało papieru toaletowego. Sytuacja jakże typowa, zupełnie zwyczajna dla tamtych lat. Podarte kawałki codziennej prasy pełniły substytut higienicznego niezbędnika. Gdyby chodziło tylko o tyłek nieszczęśnika, mogły od biedy stanowić zamiennik, tym samym spełnić swoje zadanie. Roman miał większy od dupy problem. Kalesony, spodnie dokładnie zostały zapaskudzone. Gazety, ze względu na gładką i śliską strukturę okazały się mało pomocne przy oczyszczaniu garderoby. Nieporadne próby usunięcia, choćby tylko z grubsza odrażających fekaliów przyniosły skutek fatalny, odwrotny od zamierzonego. Kał rozmazał się na gaciach. Śmierdząca sprawa. Co robić? Roman Zalewski rozpaczliwie szukał rozwiązania problemu. Jedyne wyjście z niezręcznej sytuacji, skonstatował, to zamknąć się w ustępie i przeczekać do zmroku. Sprawdził zegarek. Zbliżała się piąta po południu. Zdziwienie i radość, dwa różne afekty zawładnęły jego myślą. Pierwsze spostrzeżenie, wielce niepokojące: jakim cudem czas (było nie było, według wskazówek zegarka od wyjścia z domu minęło dwanaście godzin ze sporym okładem) przeleciał w tak błyskawicznym tempie? Zawiniła libacja i krótka w jego mniemaniu, a w istocie długa rozmowa z człowiekiem o nazwisku brzmiącym niczym zaimek nieokreślony? Czy też przeleżał ten okres bezprzytomny? Prawda pierwsza, czy druga? Może obie razem nakładając się na siebie spowodowały lukę zapomnienia? Koncept Zalewskiego nie zdołał odzyskać jeszcze zwykłej sprawności i to pytanie pozostało bez odpowiedzi. Druga emocja przynosiła pewne zadowolenie. Uciecha wynikała z tego faktu, że jasność dnia przemieniła się w szarówkę wieczoru, niebawem całkowita ciemność zapanuje nad miastem. Przeczekał godzinkę nim odważył się zajrzeć do barowej sali. Miał szczęście. Wewnątrz nie było nikogo. Położył dwadzieścia złotych, znacznie więcej niż wynosił rachunek za spożycie alkoholu oraz jednego befsztyka tatarskiego, i cichcem, drzwiami prowadzącymi wprost na ulicę opuścił dworzec. Kroki stawiał niepewnie, nogi wyrzucał nieskładnie, niby do przodu, jednakże w wyższym stopniu niezgrabnie na boki, tak jakoś kabłąkowato, szerokim łukiem, co przypominało chód więźnia, skutego w kostkach dolnych kończyn łańcuchem na pokładzie statku płynącego na wzburzonym tajfunem morzu. Przyczyny fantazyjnego marszu można znaleźć na dwóch odległych biegunach logiki. Mając mocno w czubie i tyleż samo w spodniach trudno iść swobodnie i naturalnie.  Bocznymi uliczkami, podpierając się o ściany budynków, te jakby starały się uniknąć kontaktu z brudnymi dłońmi (biedak zapomniał umyć ręce), odsuwały, zmieniały położenie, zamiast udzielić niezbędnego wsparcia tworzyły w zwartym murze lukę, wyrwę, nieoczekiwany rozstęp. Zalewski dawał się nabierać na te zwody, tracił równowagę i wpadał w zastawioną pułapkę. Nie poddawał się jednak. Podnosił się, padał i znowu powstawał, nieustannie podążał naprzód. Omijając z daleka nielicznych przechodniów, nakładając sporo drogi Zalewski szukał swego domu. Tuż za nim, ruchem synchronicznym, parodiując oryginał przemieszczał się Pan Nikt. Podobnie jak autentyk przewracał się, wstawał, szedł dalej, niewidzialny prześmiewca i prześladowca Romana Zalewskiego.

Mieszkanie Romana Zalewskiego, salon, sypialnia oraz kuchnia, bogate było w jeszcze jedno pomieszczenie, łazienkę. W tamtych latach taki luksus zdarzał się wyjątkowo, nielicznym wybrańcom trafiała się taka gratka. Na ogół jeden wychodek przypadał na jedno piętro, skryty za drzwiami identycznymi jak mieszkania lokatorów, tyle tylko, że bez tabliczki z numerem. Łatwy do odnalezienia. Wystarczyło pójść za specyficznym zapachem nieomylnie prowadzącym sali obszernej, będącej połączeniem łazienki i ubikacji z pralnią. Fuzja funkcji odmiennych, wzajemnie wykluczających się interesów niosła szereg nieporozumień. Wanna przy lewej stronie, ta sama dla kąpieli i prania, źródło konfliktów o priorytet, komu lub czemu pierwszeństwo się należało, na prawo vis a vis wanny kibelek służący spełnianiu fizjologicznych potrzeb wieloosobowych rodzin mieszkających na tej samej kondygnacji, przeciętnie na jedną familię przypadało sześciu, siedmiu osobników, licząc dzieci i dorosłych. Mnożąc tę liczbę przez ilość lokali uzyskamy iloczyn pup zasiadających codziennie na tronie dumania. Na środku auli, pod oknem, zlew i kuchnia gazowa. Posadzka zastawiona baliami, garami, wiadrami. Wieczna kolejka oczekujących. Długi szereg smutnych obywateli, już to z tobołem bielizny, już to z ręcznikiem i mydłem, albo z gazetą, która dwojakim służyła celom.

 Toaleta urzędnika Zalewskiego była niezwyczajna, bo oprócz sedesu wyposażona w wannę z bojlerem. Ten cud techniki początku drugiej połowy dwudziestego wieku znalazł starszy referent Roman Zalewski w punkcie skupu złomu. Kupił w sposób niekoniecznie zgodny z obowiązującym prawem, ogólnym jednak zwyczajem przyjętym i utrwalonym, za butelkę wódki, najbardziej przydatną walutę tamtej epoki. Zamontowana została przez znajomego hydraulika, cenę robocizny rzemieślnik wyliczył na tę samą, co supernowoczesna balia, wartość. Koszt montażu okazał się w praktyce trochę większy, biorąc pod uwagę dodatek w postaci zagrychy. Byłby niższy, gdyby Zalewski Roman zgodził się wziąć udział w konsumpcji, lecz jako niepijący musiał odmówić. Uległ, co prawda, nachalnej presji fachowca, który domagał się asysty przy zakrapianym posiłku, nalał i sobie kieliszek. Swój wkład w biesiadę ograniczył do roli biernego statysty.  Zbiornik u swej podstawy miał zamontowane palenisko służące do podgrzewania wody z rurą odprowadzającą dym na zewnątrz. Niestety, izba adaptowana na toaletę, w odróżnieniu od pozostałych, nie była wyposażona w kaflowy piec, a co za tym idzie brakowało podłączenia do komina. Hydrauliczny mistrz znalazł proste rozwiązanie. Wystarczyło wyciąć okrągłą dziurę w szybie okna, przez ten otwór wyprowadzić przewód wentylacyjny. Zalewski nie zgodził się na byle jaką prowizorkę. Trzeba wiedzieć, że starszy referent posiadał duszę estety. Blaszana rura wystająca przez okno psułaby obraz całości łazienki, a na to wysublimowany smak, wyrafinowany gust artysty, nie pozwolił. Trzeba czytelnikowi wiedzieć, że nasz bohater wolne godziny od zajęć służbowych, poświęcał pisaniu wierszy. Tak więc, zamiłowanie do piękna wzięło górę nad prozaiczną wygodą. Cóż znaczy gorąca kąpiel wobec wrażeń odczuwanych ponadzmysłowo, nieomal transcedentalnie? Próżność ciała mógł zaspokoić w każdej chwili pod służbowym prysznicem w Urzędzie. Aczkolwiek, trzeba oddać mu sprawiedliwość, nie przesadzał w tym względzie, korzystał z umiarem, okazjonalnie, w wyjątkowych okazjach, od wielkiego, państwowego lub kościelnego święta. Częściej robił użytek z klozetu firmy. Swój domowy zachował w fabrycznej, dziewiczej czystości. Rad, nierad, gdy już mocno przyparła potrzeba (przymus – wiadomo nie wybiera odpowiedniej pory, czasami zdarzało się zechcieć nie w pracy, lecz domu, na przykład w niedzielę) wówczas ją zaspokajał tak jak pozostali lokatorzy domu przy ulicy Armii Czerwonej pod numerem piętnaście dwoma poziomami ponad parterem współżyjący. Pod względem czystości i higieny Roman Zalewski nie był purystą. Codziennym ablucjom wystarczał zlew i kran z zimną wodą. Łazienka w mieszkaniu była świątynią, konsekracją kreacji idei zaklętych w rymowanych strofach liryki. Siedząc wygodnie na sedesie oddawał się namiętnie swej pasji, układaniu peanów sławiących absolut najwyższego formatu, piękna zamkniętego puentą czterech ścianach, podłogi i sufitu.

Niecierpliwy czytelniku, wytrzymaj jeszcze chwilę. Opis łazienki i cel, jakiemu służyła, dostarczył bezpośredni podwładny kierownika referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, były referent wymienionego działu, niejaki Paweł Robczewski. Tenże Robczewski zgodził się dać świadectwo prawdzie, nieprzychylnej przełożonemu, stawiając warunek, że wszystko, co mi powiedział, słowa składające się na krótką charakterystykę osoby głównej opowieści zostaną jota w jotę zapisane. Akceptując jego żądania zmuszony byłem zamieścić zupełnie zbyteczne imponderabilia. Nic nowego nie wniosły, lecz skoro słowo się rzekło …

Tak jakoś wyszło, dokładnie jak, Robczewski nie pamiętał, któregoś dnia znalazł się w mieszkaniu starszego referenta Zalewskiego. Gospodarz przyjął swego pracownika nad wyraz niechętnie. Tu trzeba zaznaczyć, że kierownik Roman Zalewski nie zwykł podejmować gości. „My home is my castle”, jak mawiają Anglicy. Bronił swej twierdzy przed cudzym wzrokiem, nawet listonosza witał w progu, ciałem zagradzając wejście. Jak tamto spotkanie zapisało się w pamięci Pawła Robczewskiego? Pozwólmy, by sam swoimi słowami opisał przebieg wypadków zaszłych pół wieku temu.

Tamtego dnia, Robczewski paznokciem wskazującego palca drapał łysą głowę, co oznaczało szczególny wysiłek umysłowy, lecz jaki to był dzień tygodnia, przypomnieć nie mógł. Tamtego dnia, tak pod wieczór, na pewno letnią porą zaszedł do Zalewskiego. Sprawa całkowicie służbowa, jakieś papiery do podpisu, sprawa niezmiernie ważna i niecierpiąca zwłoki. Prywatnie pchać się w gości do kierownika - Robczewskiemu sama myśl wydała się zbyt odważna i, nie ukrywał tego słowa, po prostu wstrętna. Spotkali się zatem w drzwiach. Twarzą w twarz.  Chcąc nie chcąc zwierzchnik zaprowadził podwładnego do kuchni. Zmuszony przestudiować podsunięte do parafowania dokumenty, Roman Zalewski (sumienny urzędnik nigdy w ciemno, tym bardziej in blanco nie złożył autografu) kazał usiąść przy stole referentowi Pawłowi, nie ruszać się nawet na moment i tak pozostać, a sam udał się do salonu. Robczewski czekał i czekał, szef nie powracał. Tymczasem trzy piwa wypite po drodze coraz silniej dawały znać o sobie. Starał się jak mógł. Zaciskał uda, przekładał nogę na nogę, aż w końcu się poddał. Przemożne parcie na pęcherz groziło niekontrolowanym wybuchem. Dotarł do łazienki w ostatnim momencie. Zdążył rozpiąć guziki w rozporku, wyciągnąć siusiaka nim intensywny strumień wystrzelił gorącym gejzerem. Sam się przyznaje, nie od razu wezbrany potok znalazł miskę klozetową. Część moczu spryskała posadzkę. Normalna rzecz u mężczyzny. Że też teraz właśnie, w szczytowym momencie błogiego wytrysku niosącego niewymowną ulgę połączoną z odprężeniem, musiał zjawić się ten sukinsyn Zalewski. Krzyk grozy wydarł mu się z gardła. Profanacja, profanacja wrzeszczał jak obłąkany. Trzęsąc się z oburzenia chwycił za kark, jego, referenta Pawła Robczewskiego, wyprowadził na klatkę schodową, silnym kopniakiem spuścił ze schodów. Następnego dnia Robczewski otrzymał dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Za co? Jakim prawem - nie wie do dzisiaj.

Piątego października, fatalnego w skutkach dnia, późnym wieczorem, nocą lub równie dobrze wczesnym rankiem nowo rozpoczętej doby (brak świadków nie pozwala na ścisłe określenie czasu) po wielu trudach i znojach wrócił Zalewski do domu. Sąsiadka wprawdzie słyszała hałas otwieranych, zaraz też głośnym trzaśnięciem zamykanych drzwi, w przyległym obok jej mieszkania lokalu. Wyjaśnienia kobiety niczego nie wniosły. Pani, nazwiskiem Kowalczyk, imieniem Joanna nie potrafiła rozstrzygnąć kwestii dotyczącej dokładnego czasu przybycia Romana Zalewskiego. Przebudziła się na moment, zaraz też momentalnie zasnęła. Z tego to powodu nie wiemy, czy Zalewski sam był, czy w towarzystwie innej osoby. W każdym razie starszy referent Roman Zalewski znalazł się w swoim kwaterunkowym lokum. Zdjął odrażająco zanieczyszczone, śmierdzące ubranie. Rozebrał się do golasa. Skarpet nie musiał ściągać, pamiętamy, że wychodząc zapomniał zabrać ich ze sobą. Stał Zalewski i dumał. Nie o Panu Jak Mu Tam, nie o nim rozmyślał, chociaż powinien był. Inne troski trapiły biedną, rozsadzaną bólem głowę. Kłopot polegał na tym, że jedyny posiadany komplet bielizny chwilowo nie nadawał się do użytku. Zestaw składający się majtek, kalesonów, podkoszulki w mniejszej bądź większej mierze uległ zabrudzeniu. Jako że jedyny, nie podlegał wymianie. Czemuż nie miał ich więcej.? Cóż, jakie czasy, takie i w sklepach zaopatrzenie. Zalewskiemu ponadto wydatek na desu, odzież spodnią wydawał się zbyteczny. Nie wystawiał jej na widok publiczny. Sobotnia przepierka wystarczała tygodniowemu użytkowaniu. Cały włożony w dniu poprzednim wysiłek poszedł na marne. Jak tu teraz wyprać popaprane materie? Należałoby namoczyć w gorącej wodzie, poczekać aż przyschnięte łajno odmoknie, wygotować, przeprać i na koniec wysuszyć. Długotrwałe suszenia (październik tego roku był zimny i wilgotny, Zalewski nie zdążył wykupić należnego przydziału węgla) mógł ewentualnie zastąpić żelazkiem. Tak, mógłby, a nawet powinien to wszystko zrobić. Tyle, że czasu nie starczało. Wymywszy się, częściowo nad zlewem, częściowo w misce, w zimnej wodzie z użyciem kostki szarego mydła, ku swemu niemiłemu zaskoczeniu spostrzegł za oknem pierwsze oznaki budzącego się świtu. Jesienią jutrzenkę od poranka krótka dzieli droga dużo za krótka. Jak by się nie starał, nie poradzi sobie Zalewski z przygotowaniem, to znaczy z moczeniem, gotowaniem, praniem i prasowaniem. Z gołą dupą przyjdzie Zalewskiemu iść do pracy, a pora roku, jak wspominałem, była chłodna, skłonna tyłek przyprawić o przeziębienie, nie daj Bóg, influencą skorą guzkom krwawniczym nadać patologiczne powiększenie, uwypuklenie i wydobycie się z odbytu na zewnątrz pod postacią żylaków, potocznie zwanymi hemoroidami, przypadłością bolesną pieczeniem i świądem. Perspektywa dla urzędnika siedzącego osiem godzin dziennie zadkiem na krześle, wątpliwej wartości. Pozostać w domu? Takiemu rozwiązaniu, dobremu dla innych, rzetelnemu starszemu referentowi, urzędnicze sumienie mówiło: Nie! Nigdy! Przenigdy! Lepiej podjąć ryzyko zachorowania, niż stchórzyć, nie stawić się na wyznaczonym przez partię, kościół i państwo (kolejność w szyku wyrazów zgoła obojętna) stanowisku pracy. Szorstkim, płóciennym ręcznikiem opasał się w kroku, wydobytym z szafy mundurem wojskowym przyodział nagie ciało. Stopy owinął żołnierskimi onucami, na nie naciągnął buty z cholewami. Jeszcze tylko płaszcz i rogatywka. Płaszcz ściągnął pasem, do pasa przypiął szablę. Przygotował śniadanie, dwie kanapki posmarowane smażonym z cebulą smalcem zawinął w ochronny papier starej gazety, włożył do służbowej teczki. Gazeta wówczas, o czym zdążyliśmy się przekonać, oprócz pierwszorzędnego zadania, to jest dostarczania informacji, pełniła wielorakie funkcje, dużo szersze niż w dzisiejszej dobie znajdowała zastosowanie. Nie w słowie drukowanym znajdziemy wytłumaczenie, dlaczego Zalewski zostawił na stole zapakowaną do teczki wałówkę. Z rozmysłem to uczynił, czy całkiem bezmyślnie? Tego już się nie dowiemy.

Teraz już pora powrócić do początku opowieści, która okazała się wcale nią nie być, nie genezy, a ciągiem dalszym wyłożonego powyżej asumptu. Były oficer Wojska Polskiego, przedwojennej Drugiej Rzeczypospolitej, kapitan Roman Zalewski o godzinie szóstej czterdzieści siedem wyszedł ze swojego mieszkania mieszczącego się w budynku oznaczonym numerem piętnastym, położonym przy ulicy Armii Czerwonej w Łęku, mieście będącym stolicą powiatu. Tak jak w każdym dniu roboczym, dzisiaj w odmiennym stroju udał się do pracy.

Skrupulatny czytelnik w tym miejscu wyrazi zdziwienie. Skąd u licha skromny kierownik referatu: „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” Urzędu Komunalnego w Łęku posiadał taki przyodziewek. Jak najbardziej słuszne pytanie. Tym bardziej, że nie on jeden. Tuż obok niego, w takim samym uniformie kroczył Pan Nikt. Zalewski Roman sprawiał wrażenie nieświadomego obecności towarzysza. I chociaż Pan Nikt wyglądał niczym Pan Ktoś, dajmy jemu spokój i powróćmy do starszego referenta. Chociaż poświęciliśmy tej osobie ileś tam zapisanych kartek papieru, wciąż nie wiemy, kim był Roman Zalewski. Urzędnikiem, czy zupełnie kimś innym? Żołnierzem Armii Rzeczypospolitej? Ostatnim niedobitkiem przegranej wojny, tej z Niemcami i tej z Rosją Sowiecką, zapisanej w komunistycznej propagandzie jako wojna domowa, starego z nowym porządkiem, walką klasową? Odpowiedzi nie znajdziemy w przyszłości pana Romana. Żeby odszukać wytłumaczenie, trzeba nam cofnąć się do dawniejszych jeszcze czasów. No nie! Znowu? Słyszę wasz lament, lecz nic nie poradzę. Chcecie poznać prawdę? Zawracajmy zatem do przeszłości. Konkretnie do daty siódmego sierpnia roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego.

 

 Rozdział  II

 Pewnego sierpniowego dnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku na tor pierwszy peronu pierwszego stacji kolejowej Łęk wjechał pociąg osobowy relacji Gdańsk – Białystok. Z wagonu drugiej klasy wysiadł mężczyzna. Wysokiego wzrostu, szczupłej budowy ciała, wyróżniał się od innych pasażerów. Elegancko ubrany; samodziałowy garnitur w jasnobrązowym kolorze, żółta bawełniana koszula, szary filcowy kapelusz, czarne skarpety i buty, tak zwane oficerki. W prawej ręce trzymał średniej wielkości walizkę, w lewej całkiem spore, podłużne pudło. Podróżny wszedł do budynku dworca, zatrzymał się przed tablicą z planem miasta. Funkcjonariuszowi Służby Ochrony Kolei, Kazimierzowi Wolskiemu postać odmienna od szarego tłumu i jej pewne siebie zachowanie wydało się podejrzane. Słuszne powziął przypuszczenie, że osobnik nieobeznany z topografią nie jest mieszkańcem stolicy powiatu. Wnioski dedukcyjne nasunęły się same. Obcy mógł stanowić potencjalne zagrożenie dla porządku publicznego. Wolski, strażnik ładu państwowego na wyznaczonym odcinku Polskich Kolei Państwowych, musiał bezwzględnie przedsięwziąć środki zaradcze.

- Obywatelu, wasze dokumenty – srogim głosem wezwał do pokazania dowodu tożsamości.

Cywil noszący wojskowe obuwie poszperał w wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął papiery i podał mundurowemu. Kazimierz Wolski ledwie rzuciwszy na nie okiem rozkazał:

- Pozwólcie ze mną.

Przybysz posłusznie podążył za sokistą do kolejowego posterunku będącego równocześnie komisariatem Milicji Obywatelskiej. Przybywszy w to miejsce odmówił dalszych odpowiedzi na zadawane pytania, poprosił, nie, on nie prosił, domagał się, wręcz zażądał natychmiastowego widzenia się z szefem posterunku milicji. Niegrzeczne zachowanie ukarano by nie chybnie odpowiednią reprymendą popartą razami pałki, gdyby nie to, że zaciekawiony głośną polemiką porucznik MO, Głowacki Tadeusz wyszedł ze swojego pokoju i przyjrzawszy się awanturnikowi zaprosił go do swojej pakamery. Zdziwienie, tak sokistów, jak milicjantów było tym większe, gdy po kilkunastu minutach kazał kierowcy, sierżantowi Mularczykowi Zenonowi, odwieźć gościa służbowym łazikiem do Powiatowego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Rozstanie obu panów uroczyście zakończone serdecznym uściskiem dłoni, stuknięciem obcasów oraz salutem dwoma palcami prawej dłoni – sierżanta w daszek czapki, nieznajomego w rondo kapelusza, kazało domyśleć się zgromadzonym przedstawicielom władzy ludowej, w osobie dumnie wyglądającego mężczyzny mają nie byle kogo. Czy tak było w istocie? Nagabywany naczelnik zbył wszelkie dociekania uniwersalnym słowem – tajemnica służbowa . Użyty termin zamykał usta podwładnym. Chociaż usta milczały niczym zaklęte, to jakimś tajemnym sposobem rozniosła się wieść po mieście o wizycie szychy szczebla co najmniej wojewódzkiego, a może i nawet centralnego, wysłannika wyposażonego w nadzwyczajne pełnomocnictwa. Blady strach padł na urzędników instytucji partyjnych i państwowych. Na ich szczęście fama okazała się zwykłą pogłoską. Plotka, ku radości zainteresowanych, po kilku dniach odeszła w zapomnienie.

Spotkanie przybysza z pierwszym sekretarzem komitetu powiatowego PZPR, chociaż rzeczywiście się odbyło, jakiej sprawy dotyczyło, o czym rozmawiali panowie, to jest, przepraszam za przejęzyczenie, towarzysze, tego nie wie nikt. Debata trwała długo, do późnych godzin nocnych. Strażnik strzegący siedziby władz partyjnych widział jak opuszali budynek. Oddawszy honor spojrzał na zegarek. Nie był to zwykły odruch bezwarunkowy. Nocny wartownik miał obowiązek zachowywać czujność wobec wszelkiego rodzaju nietypowych tej porze zdarzeń. Wprawdzie normą stało się, że naczalstwo na chwiejnych nogach opuszczało swój posterunek dużo później, niż określały godziny pracy, by udać się do domu na zasłużony odpoczynek, co nie zwalniało z odpowiedzialności odnotowania tego faktu w poufnym sprawozdaniu wartownika, odpowiednim zapiskiem w kajecie na użytek organów bezpieki. Uchybienie nakazu groziło przykrymi konsekwencjami. Zarejestrowany czas wyjścia – trzecia siedemnaście, zachował się jedynie w pamięci pracownika ochrony. Nam nic do jego wspomnień. Odeszły wraz człowiekiem. Ponoć przeniesiony został do innej jednostki w odległym miejscu. Żaden dokument nie uchował się na potwierdzenie przytoczonej sceny, a sekretarz, Maczała Józef do chwili śmierci (ta nastąpiła w niedługo potem) zachował w tej sprawie milczenie. W każdym bądź razie wkrótce po owianym tajemnicą zebraniu, jeszcze przed śmiertelnym zejściem Maczały, w ramach Urzędu Komunalnego powołano do życia samodzielny referat „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” pod zwierzchnictwem nikomu nieznanego przedtem Romana Zalewskiego. Wcześniej, zanim powołany został na stanowisko kierownika wymienionego wydziału Roman Zalewski otrzymał order, nie w sensie odznaki, lecz przydziału kwaterunkowego mieszkania, lokalu oznaczonego numerem sześć, w budynku przyporządkowanym numerem piętnaście dla ulicy Armii Czerwonej.

Przytoczmy teraz w wielkim skrócie, w paru słowach zawarty rys dziejów Łęku. Miasto, po drugiej wojnie światowej przywrócone macierzy (eufemistyczne określenia dla terenów przemocą wcielonych na mocy porozumienia mocarstw, w granice kraju, w zamian za zabrane przez sojusznicze państwo). Faktycznie zaś od wiek wieków pruskie. Autochtonów w przeważającej części przesiedlono. Ich miejsce zajęła ludność napływowa, z odległych krańców i spoza nowej granicy krainy polskiej przybyła.  Zbiorowisko elementów wszelkiego autoramentu. Znajdziesz wśród nich istoty szukające przygód, na krótki moment osiadłe, zanim ruszyły w dalszą drogę, ludzi liczących na nowe, udane życia, pracę dającą nadzieję na lepszą przyszłość. Byli też między nimi osobnicy uciekający od własnej przeszłości. Co to sami chcieli zapomnieć o sobie i innych, i by inni o nich zapomnieli. Szukających leku na bolesną przeszłość, tabletki zapomnienia Nepennthes. I znaleźli się tutaj. Najczęściej nie za swoje grzechy popełnione i niepopełnione stanęli stopami na terra firma,terra ignota, terra incognita.  Nowa Ziemia Obiecana, Nowym Testamentem Towarzysza Stalina, Nowemu Narodowi Wybranemu wywodzącemu się korzeniami z rodu Lecha dana. Zaginione Dwunaste Plemię odnalazło się w całkiem Nowym Terytorium, pod inną gwiazdą, innym niebem.

Na początku drugiej połowy ubiegłego wieku liczba mieszkańców Łęku ustabilizowało się sumą prawie dziesięciu tysięcy. Gród zabudowany murowanymi domami, zniszczonymi w czasie wojennych działań niemieckich i polsko-sowieckich, nim wojna na dobre się skończyła, wysiłkiem rąk robotniczej klasy odbudowanymi. Ulice wylano asfaltem, betonowe trotuary rozświetliły się nocą blaskiem latarń. Pracująca pełną parą, dwadzieścia cztery godziny na dobę gazownia dostarczała substancje lotne acz niezmiernie energetyczne gazu ziemnego każdemu bez wyjątku ognisku domowemu. Mieszkania, co prawda ogrzewano tradycyjnymi kaflowymi piecami, opalanymi węglem kamiennym, przechowywanym w piwnicznej komórce, ale górująca nad miastem wieża ciśnień pompowała wodę do kranów, kanalizacja odprowadzała nieczystości wprost do jeziora. Jednym słowem; Łęk był już wtedy miejscem cywilizowanym, godnym swej epoki, czym różnił się zdecydowanie od rdzennie ojczyźnianych, dużo większych metropolii.

Taki Łęk znalazł Roman Zalewski, Łęk znalazł takiego Romana Zalewskiego. Obopólne poznanie wywarło wzajemnie korzystne wrażenie. Całkiem możliwe, że Zalewski podobnie jak Łęk wcześniej nosił inne imię, ale naszym zadaniem jest rozwijać krok po kroku, incydentalnie do przodu, częściej cofając się w czasie, nie uprzedzać przedwcześnie wielkiego finału powieści, nazwania przedmiotu in promptum, tym bardziej podmiotu, że jeszcze nie do końca poznanego. Powoli. Ad augusta per angusta. Zadanie konstrukcją dosyć karkołomne, niebezpieczne niczym wąska górska serpentyna wiodąca ku przepaści, na złamanie karku, karku, kto wie czy nie właśnie Zalewskiego. Być może tak, być może nie. Nie przesądzajmy przedwcześnie. Brnijmy dalej w głąb opowieści, szukajmy prawdy i miejmy nadzieję, że jeżeli takowa istnieje, nasza dociekliwość zostanie sowicie nagrodzona.

Tymczasem gdzieś się zapodział nasz bohater. Po raz ostatni widzieliśmy, jak podtrzymując silnym ramieniem zalanego w sztok towarzysza Kazimierza Maczałę, prowadził tegoż, czy też odwrotnie, Maczała wiódł Zalewskiego uliczkami śpiącego miasta gdzieś, dokądś? Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że pijany był sekretarz, zaś Roman Zalewski nieprzyzwoicie wręcz trzeźwy. W tamtych latach wstrzemięźliwość była cechą niezmiernie rzadką i źle widzianą we wszelkich kręgach społeczeństwa i władzy. Alkohol lał się obfitą strugą przy każdej nadarzającej okazji. Byle pretekst usprawiedliwiał zakrapianą imprezę. Zwyczajny brak okoliczności, jeżeli taki się zdarzył, tym bardziej wymagał opicia. Powszechne wyrozumienie objawiało się w wyrokach sądu, który słusznie uznawał stan upojenia za okoliczność łagodzącą. Mąż bijący żonę, złodziej, morderca, kierowca samochodu, wszyscy wchodzący w kolizję z prawem mogli liczyć na wyrozumiałość Temidy, jeżeli przestępstwo znamionowała implikacją pijackiego zwidu. Wyjątki, chociaż potwierdzały regułę, pogardą otaczano. Kto nie pił, albo był chory, albo donosił. Bolejący w zdrowym narodzie nie cieszył się estymą ani współczuciem. Denuncjator, niby także niemile wdziany, mniejszej ulegał deprecjacji. Może dlatego, że nie brakowało ich w birbanckiej braci. Ba, donosiciel trafiał się w najlepszej, jeżeli nie w każdej rodzinie.

Zalewski chory nie był, o rodzinie nic dotąd nie wiemy. Jakim sposobem mógł trzeźwość uchronić? Zadanie równie łatwe jak znalezienie cnotliwej dziwki w burdelu. Cóż, na usprawiedliwienie wyimka mogę powiedzieć, parafrazując słowa pewnej nauczycielki języka rosyjskiego, cuda w przyrodzie bywają. Takim czudziesam prirody okazał się Roman Zalewski. Niektórzy piją z nawyku, on nie pił po prostu z przyzwyczajenia. Niemożliwe? Kwestia indywidualnego wyboru. Upartego i długiego treningu. Nienormalne zachowanie? Nie przeczę i nie potwierdzam. Niemoralna norma wobec etyki ogółu? Niech będzie. Pozbawienie esencji patosu, odrobiny optymizmu w pesymistycznej kwintesencji prozaicznego etosu? Jak go zwał, tak zwał. Pytania rodzą pytania, odpowiedzi, jak nie było tak nie ma. Przynajmniej na tę chwilę.

Śpieszmy śladem panów znikających w mrocznym zaułku, zaułku ciemnym ciemnością zgaszonych o tej porze, ulicznych lamp. Trop świeży zapachem, lekko wiejący wiaterek sprzyjał naszym nosom, idąc po nawietrznej stronie doganiamy ich w chwili, gdy próbują trafić w zamknięte drzwi hotelu. Hotel noszący nazwę, a jakże, nie inaczej, właśnie „Hotel”, bez dodatkowych określeń, bo i po co, skoro jedyny był w mieście. Pensjonat nocą od około dwudziestej trzeciej, kiedy restaurację opuścił ostatni z ostatnich biesiadników, zamykany na cztery spusty, bladym świtem, o piątej otwierał podwoje. Zegarek wskazywał na trzecią trzydzieści, godzinę nieprzewidzianą hotelowym regulaminem na przyjęcie zmęczonych przybyszy. Personel miał gwarantowane prawem prawo do odpoczynku. Łomotanie w odrzwia przyniosło w końcu skutek. Zaspany dyżurny milicjant, tak, tak, nie kto inny, tylko stróż prawa pilnował domu gościnnego, widząc Maczałę odryglował podwoje, stanął na baczność, broń (karabin) zaprezentował, po czym pomógł Zalewskiemu odtransportować do wolnego numeru bezwolne ciało towarzysza – sekretarza. Wkrótce wrócił, ponownie zamknął kluczem drzwi świątyni nocnego wytchnienia, zniknął wewnątrz, światło w holu zgasło. Nam nic nie pozostało jak czekać do momentu, gdy późnym popołudniem panowie; Zalewski i Maczała należycie się wyspawszy, zjedli śniadanio-obiad i wreszcie nareszcie wyszli na zalaną i rozgrzaną słońcem uliczkę.

Kazimierz Maczała z racji obowiązków skierował się w stronę budynku partii, Zalewski Roman niespiesznym spacerkiem wybrał się na zwiedzanie Łęku. Miasto i owszem, spodobało się przyszłemu starszemu referentowi. Czysta, porządna, zadbana miejscowość. Nie za duża, nie za mała. Mieszkańcy również wywarli korzystne wrażenie. Trochę szarzy, ni smutni, ni weseli, normalni, zwykli obywatele socjalistycznego kraju. Zajęci sami sobą i swoimi sprawami, bez żadnych emocji, obojętnie mijali Romana, nie rozpoznając w nim, co ważne mu było, obcego alochtona. Czyżby dlatego, że wciąż jeszcze sami przybyszami się czuli? Nieważne.  Dzień cały, z przerwą na podwieczorek w barze mlecznym, spędził na świeżym powietrzu przechadzając się tu i tam, aż zapadła noc druga w grodzie, który obrał sobie za stałe miejsce pobytu na długich lat osiem. Odprowadzony zapalanym od zmroku do drugiej nad ranem żółtym światłem kandelabrów dotarł do hotelu na umówione wcześniej spotkanie z towarzyszem pierwszym sekretarzem powiatowego kolektywu partyjnego. Towarzyszowi towarzyszył towarzysz – Przewodniczący Rady Narodowej Miasta Łęku, Bogumił Sondek.

- A oto i on – zakrzyknął pierwszy sekretarz na widok Zalewskiego – nasz przyjaciel. Towarzysz.. towarzysz… Cholera, zupełnie wyleciało mi z głowy wasze nazwisko. Wybaczcie…

- Roman Zalewski – przyjaciel sekretarza, nasz bohater przedstawił się.

- Właśnie, towarzysz Zalewski z Warszawy – z niejaką dumą Maczała podkreślił nazwę miasta, z którego przyjechał Zalewski. Warszawa, stolica, wielki świat.

- Poznajcie się: towarzysz przewodniczący Sondek – bez niepotrzebnego wstępu przystąpił do prezentacji – towarzysz Zalewski.

- Witajcie towarzyszu – Sondek uścisnął prawicę Zalewskiego.

- Miło mi – Zalewski oddał uścisk Sondkowi.

- Mnie tym bardziej –  przymilny uśmiech okrasił twarz przewodniczącego Bogumiła  

 W knajpce przy kielichu i przekąsce (podsmażana kaszanka), lecz biernej w tym względzie postawie Romana, dwaj panowie rozpoczęli naradę w kwestii znalezienia odpowiedniej posady trzeciemu panu. Łatwo się domyśleć, obradowali sekretarz i przewodniczący.

- Jak tam towarzyszu Sondek, – zagaił Kazimierz Maczała – dużo roboty? Dajecie sobie radę?

- Sami wiecie, – mimowolne westchnienie wyrwało się z piersi Bogumiła Sondka – co tu dużo mówić. Harówa, nie praca. Od świtu do nocy. Całe miasto na mojej głowie.

- Nie przesadzajcie towarzyszu, nie przesadzajcie. – Maczała pryncypialnie zaprotestował. – Wy narzekacie? A ja? Postawcie się na moim miejscu, dopiero zrozumiecie, co znaczy autentyczna katorga.

- Ja wiem, ja rozumiem – stękał zakłopotany urzędnik – ja nie w tym sensie… Gdzież mnie, pospolitej miernocie równać do zasług towarzysza sekretarza.

- Więc przestańcie biadolić. Partia wyznaczyła nam zadania. Musimy je wykonać z całym poświęceniem, wszelkim wysiłkiem i pełnym zaangażowaniem. Nie możemy zawieść powierzonego zaufania. Słabeuszom i obibokom mówimy; won. Inni znajdą się na ich miejsce. Towarzysz Zalewski na ten przykład…

- Ależ, co wy? Przecież wiecie… Nigdy nie zawiodłem… - Przeląkł się przewodniczący.

- Cha, cha, cha – zaśmiał się rubasznie towarzysz Kazimierz. – Ależ się wystraszył! Posrałeś się w gacie? Niepotrzebnie. Nie bój się, ze strony towarzysza Romana nic ci nie grozi.

Atmosfera rozluźniła się. Proporcjonalnie, w miarę jak w butelce ubywało, tak nastrój robił się swobodniejszy. Towarzysze przeszli na ty, zrezygnowali z partyjnej nowomowy, używania liczby mnogiej w stosunku do jednostki. Kazik (żaden Kazek) i Boguś, obaj serdeczne wznosili toasty za zdrowie drogiego przyjaciela z Warszawy, Romka. Trochę dziwne im było, że Romuś Łęk przedłożył nad stolicę, potem już mniej, później jeszcze mniej, na koniec wcale. Gdzież tam innym miastom do urokliwego ustronia zaznaczonego małym punkcikiem w północnowschodnim zakątku na mapie Polski? Romek uznając tę rację wyraził nadzieję, że swoją pracą przyczyni się do jego dalszego rozwoju, jeszcze większego rozkwitu. Zgrabnie sformułowana fraza naprowadziła rozmowę ku zasadniczej intencji wieczornego spotkania.

- Powiedz Romku, co chciałbyś robić? – Kazik wprost zapytał. – Chcesz być moim zastępcą? Drugim sekretarzem miasta i powiatu?

- Gdybym miał taką ochotę – Roman również bez owijania w bawełnę oświadczył – byłbym pierwszym, ty drugim. Nie gniewaj się Kaziu za moją szczerość. Nie chcę być twoim przełożonym, ani tym bardziej zastępcą.

- Brawo Romek. Daj pyska. Cenię uczciwość, chociażby nawet popartą bezczelną bezwzględnością. Podoba mi się takie otwarte postawienie sprawy. Szanuję i doceniam. – Kazik próbował bez skutku ucałować usta Romka, Zalewski zbyt zręcznie czynił uniki. W rękę Romkową się wczepił, cmokał i ślinił.

- To może do mnie, hę? – Bogumił miał wielką nadzieję, że Romek i tę propozycję odrzuci.

- Oferta warta rozważenia – Zalewski zastanowił się – Znajdziesz u siebie jakieś niezależne stanowisko? Niezbyt wysokie. Nierzucające się innym w oczy, skromne, ale samodzielne zajęcie? To bardzo ważne. Przyzwyczaiłem się do samodzielności.

- Co ty na to, Boguś? – Maczała trącił łokciem w żebra zamyślonego Sondka.

- Trochę nietypowe wymagania – szef rady narodowej szukał w myślach stanowiska spełniającego życzenie Romka – trudne zadanie.

- Zadanie, gadanie – Maczała się zniecierpliwił. – Nawet jak nie ma, to będzie. Stworzysz nowy etat i po problemie.

Kwestia znalazła szczęśliwe rozwiązanie. Po godzinnej, może dłuższej deliberacji, podlewanej dla rozszerzenia twórczej imaginacji kolejnymi kolejkami, dwaj panowie, Kazik i Romek stali się świadkami poczęcia autonomicznego w ramach Urzędu Komunalnego, którego formalnie dyrektorem nie był Bogumił Sondek, lecz zupełnie inna osoba, osoba mająca jednak dużo do zawdzięczenia przewodniczącemu rady, jeszcze więcej sekretarzowi partii, tak więc o niczym niedecydująca, nieważna, szczęśliwym ojcem narodzonego nowego organizmu w swej strukturze, referatu pod nazwą „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” został Boguś, a Roman Zalewski, zanim zdążył sygnować angaż mógł się uważać za starszego referenta, kierownika jednostki wydzielonej z jurysdykcji urzędu i dyrektora. Bezterminowa umowa o pracę miała, po złożenia pod nią podpisów zainteresowanych stron w końcu miesiąca sierpnia, obowiązywać od pierwszego września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku. Rozpatrzenie ostatniego punktu posiedzenia, sprawę przydzielenia metrażu mieszkalnego Romanowi, nowo mianowanemu kierownikowi, ze względu na późną porę przeniesiono na dzień następny.

Rozstanie, sądząc z zachowania sekretarza i przewodniczącego, którzy chóralnym śpiewem ludowej piosenki „Szła dzieweczka do laseczka”, przeplatanym szlochem i płaczem, głosili wszem i wobec o okrutnym dramacie rozłąki, postronnej publiczności zdawać się mogło na zawsze, tylko do dnia następnego miało trwać.

Noc, Romanowi Zalewskiemu minęła spokojnie, bez zbędnych sensacji. Ta sama noc sierpniowa zupełnie inaczej przebiegła Bogumiłowi Sondkowi. W progu mieszkania przywitał się z małżonką. Nikomu nie życzę takiego honoru, jakim go obdarzyła. Najkrócej, lecz nie dosłownie, można ująć w słowach wyjętymi z „Pieśni” (101) Katullusa „Ave atcque vale”. Wyrażając się po polsku „Witaj i żegnaj”. Krótko, dosadnie, węzłowato. Gdybyż tylko do tych dwóch słów połączonych spójnikiem ograniczyła się Danuta, po mężu Sondek. Można by jej wybaczyć kobiecą niewrażliwość na obligatoryjność, jakiej podlegał z tytułu sprawowanego stanowiska w Miejskiej Radzie Narodowej. Wulgaryzmy wypluwane ustami żony, popularnie zwane notabene łaciną, nie licowały z powagą piastowanego urzędu przewodniczącego wyżej wymienionej rady. Takiego chamstwa zdzierżyć nie mógł i nie zdzierżył Bogumił. Parę nieskoordynowanych, lecz celnych ciosów w urodziwą twarzyczkę współtowarzyszki życia uciszyło ją, odebrało chęć do kontynuowania bezowocnego monologu. Dlaczego monologu? Z prostego powodu. Bogumił Sondek nie zwykł wdawać w dyskusje z istotami niższego rzędu. Przewodniczący Sondek mógł znosić poniżenia i obelgi tylko od wyżej postawionych w hierarchii biurokratycznego porządku osobistościach. Nigdy od podległych jego władzy. Płacił i wymagał całkowitego posłuszeństwa. Także. a może tym bezwzględniej od żony. Jakkolwiek Danuta w mig zmieniła strategię, zamknęła gębę i cichutko poszła do sypialni, by tam zatopić we łzach doznaną, niesprawiedliwą krzywdę, jej ustępstwo wobec siły perswazji nie wpłynęło zasadniczo na poprawę nastroju męża. Straszne tortury cierpiał towarzysz Bogusław. Nie męki sumienia. Takich humorów nie znało jego usposobienie. Ciało, własne ciało ogłosiło rebelię: niestrawność układu pokarmowego ze szczególnym uwzględnieniem zbuntowanego żołądka. Narzygał tam, gdzie stał. Na środku pokoju. Nikła korzyść wynikła z wymiotów. Brzuch jak bolał tak bolał. „Ach ta praca!” - wzdychał zdjęty boleścią przewodniczący Sondek - „Ona mnie zniszczy. Zabije”. Ponadto uciążliwy ból głowy zespolony z zawrotami powodował, że cały świat dostał kręćka wokół jego centrum ciężkości. Próżno się starał, daremne czynił wysiłki, by dotrzeć do kanapy. Zbyt wiele przeszkód napotykał na drodze do wyznaczonego celu. To stół, to krzesło raz po raz stawały przeszkodą marszrucie. Siła przyciągania ziemskiego zwyciężyła. Padł na dywanie i zasnął.

Jeszcze inaczej ta noc nastała w apartamencie Kazimierza Maczały. Ceremonia powitania sekretarza przez sekretarzową całym kontrastem ukazała odmienność pożycia małżeńskiego, ich wzajemnego zaufania i zrozumienia, niż to widzieliśmy na przykładzie familii Sondków. Żadnych nieporozumień, fochów, ubliżeń. Maczała kochał Maczałową, Zofia Maczałowa życie gotowa byłaby oddać za zdrowie Maczały. Stół przykryty białym obrusem, na nim zapalone świece, ustawiona w gotowości bojowej zastawa z zimnymi przekąskami dla dwojga osób, ćwiartka „Zbożowej”, wszystko co potrzebne do uroczej celebracji domowej wieczerzy. Zasiedli Maczałowie do posiłku miło gawędząc, wspominając epizody mijającego dnia. Dobrze po północy ułożywszy się w małżeńskim łożu, życząc wzajem miłych snów, smacznie zasnęli.

Oj kronikarzu! Zakrzyknie czytelnik. Czy będziesz raczył nas każdym detalem dnia i nocy, nie tylko bohatera, ale i wszystkich jego znajomych? Nie drogi adresacie moich zapisków. Ani mi to w głowie. Drobne dygresje mają pokazać Romana Zalewskiego jako człowieka z krwi i kości żyjącego wśród ludzi różnego temperamentu, charakteru. Oznaczam ledwie dostrzegalnym konturem przymioty przypadkiem wybranych postaci.

Jakiś czas później Roman Zalewski otrzymał obiecane mieszkanie. Pobieżny opis zamieszczony na początku opowieści musimy uzupełnić paroma szczegółami. Lokal numer dwanaście na ostatnim, trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Pierwszego Maja liczbą sześć oznaczonej… Zaraz…, zaraz... Przyjrzyjmy się dokładniej tej uliczce i budynkom. Cóż widzimy? Domy mają wyłącznie numery parzyste. Dwa, cztery, sześć, osiem. Gdzie się podziały; jedynka, trójka, piątka, siódemka? Nie ma ich! Nigdy nie było i nie będzie! Fenomen ten można wyjaśnić w następujący sposób. Patrząc na zaułek od strony przecznicy nazwanej od nazwiska poety Mickiewicza w kierunku Armii Czerwonej widzimy tylko jedną, prawą zabudowaną stronę. Po lewej ręce rozłożył się łysy placek z niewielką kępą drzew. Tak, ten plac, to Park Miejski. Zielona kępa. Wracajmy do budynku, w którym zamieszkał starszy referent Zalewski. Rozkład mieszkań trochę dziwny. Dwa na parterze, cztery na pierwszym, cztery na drugim piętrze i znowu dwa na najwyższej kondygnacji. Z czego to wynikało? Nie wiemy. Zaglądać sąsiadom w domowe pielesze nie będziemy. Nie wypada. Zostawmy zagadkę bez szukania wyjaśnienia.

Klatka schodowa z krętymi schodami prowadzi nas na samą górę, wprost do drzwi kwatery Romana. Długi przedpokój. Lewa ściana całkowicie zamurowana. Drzwi na prawo, kuchnia. Drugie, sypialnia. Za ostatnimi, tymi na wprost wejścia, sporej wielkości salon. Pomieszczenie pierwsze wielkością nie ustępuje trzeciemu. Komu potrzebna taka wielka kuchnia? Najmniej Zalewskiemu, lecz skoro już tak jest, niech więc i tak pozostanie. Jej ściana, ta naprzeciw drzwi ma otwór okienny, obok wejścia do łazienki. Widok z niego ukazuje podwórze okolone ścianami tego i sąsiedniego budynku. Studzienne dno. Z kuchni można wyjść do przedpokoju, lub wejść do sypialni, zależnie od, w danej chwili potrzeby. Można też na moment zatrzymać się i popatrzyć jak jest urządzona. Pod oknem stoi stół, duży. Przy nim trzy proste drewniane krzesła, zydlami kiedyś zwane. Jest kuchenka gazowa na cztery palniki z piekarnikiem. Kran z żeliwnym zlewem, kredens a w nim schowane garnki i naczynia. Dalej widzimy, pod lewą ścianą, kanapę przykrytą wzorzystą narzutą. Coś jeszcze? Wszystko? Niczego nie przegapiliśmy? Chyba nie. Idźmy, więc dalej. Popatrzmy, po czym stąpamy. Betonowa posadzka wylana lastrykiem lśni niczym zalana wodą. Złudzenie każe stawiać kroki ostrożnie, delikatnie, by nie zachlapać obuwia. Jeszcze parę kroków i oto izba sypialna. Ogromne łoże oparte wezgłowiem do elewacji, prostopadle do wejścia. Po prawej, okno, po lewej, a jakże, następne drzwi. Nie jedne. Dwoje. Pierwsze do przedsionka, drugie do salonu prowadzące. Przechodząc do jednych, lub drugich mijamy trzynawową, lub jak kto woli trójnawowa szafę. Co skrywa jej wnętrze? Nie bądźmy niedyskretni. Nie nasza sprawa. Oto, nareszcie i salon. Chluba mieszkania. Podwójne weneckie okna, pomiędzy nimi biurko, z marmurowym blatem, (kto toto wniósł tak wysoko?). Na kamiennym pulpicie telefon (niemożliwe? a jednak!), maszyna licząca, arytmometr (mechaniczny poprzednik kalkulatora), luźno, jakby niedbale rozrzucone papiery, kałamarz, suszka do atramentu, osadzona na mosiężnej nóżce w kształcie koziego kopyta, lampka i radioodbiornik. Aparat radiowy nie byle jaki! Z magicznym okiem. Panel ze wskaźnikiem fal długich, średnich i krótkich można unieść do góry i oto oczom zdumionego gościa ukazywał się gramofon, zwany adapterem. Talerz wirujący się z szybkością siedemdziesięciu ośmiu lub czterdziestu pięciu, w zależności od ustawionej przekładni, obrotów na minutę. Czarna płyta przy pomocy tak zwanego adaptera odtwarzała ukryte w spiralnym rowku dźwięki. Muzyka płynąca z głośnika, charakteryzująca się skrzypieniem, drapaniem ciut stępionej igły o czarny ebonit, nie, wtedy jeszcze nie winyl, przeważnie solistów rosyjskojęzycznych nagrywających dla radzieckiego koncernu fonograficznego „Miełodia”. „Oczi czornyje”, „Wołga, Wołga mać radnaja”, rodzime, chociaż przykro przyznać, przedwojenne; „Tango Milonga”, „Siwy włos”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, nieśmiertelne szlagiery umilały chwile samotności naszego pana Romana. I chociaż odizolowanie się od środowiska wybrał świadomie, jego dusza na poezję wrażliwa, (czyż muzyka nie jest swego rodzaju poematem) chłonęła dźwięki łapczywie i zachłannie. Zalewski preferował repertuar z kategorii „duszyszczipatielnych”, taki za serce chwytający, wyciskający łzy z oczu. Mieczysław Fogg, Ludwik Sempoliński, Chór Dana, Hanka Ordonówna należeli do ulubionych wykonawców. Jednak nader wszystko uwielbiał romanse cygańskie. Nie znosił natomiast tak zwanej muzyki poważnej. Tego gatunku nie cierpiał. Piosenki ludowe, proszę bardzo. Żadne tam sonaty, uwertury, symfonie i tym podobne, nudne kawałki.  Wygodnemu delektowaniu się dźwiękiem łatwo wpadającym w ucho służył wygodny, głęboki fotel. Ściany salonu udekorowane oleodrukami najwyższej jakości, jemu nie do odróżnienia od oryginałów, wartości artystycznej określanej słowem kicz. Pejzaże, scenki rodzajowe nadawały gabinetowi, jako urzędnik przedkładał określenie gabinet nad salon, sielski urok. Podłoga w obu pokojach i korytarzu wyłożona była drewnianym parkietem, na nim rozłożono perskie dywany.

Popatrzyliśmy, pooglądaliśmy, podziwialiśmy zaciszny zakątek, ciepłe gniazdko Romana Zalewskiego teraz już wyjdźmy. Drzwiami do przedpokoju, z niego na korytarz, schodami na dół, na ulicę, na świeże powietrze. Wrzesień, pora spadających kasztanów, miesiąc rozpoczęcia roku szkolnego, jesienny klimat, pełna kolorów przyroda.

 

Rozdział III

Z pierwszym dniem września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku Zalewski Roman objął posadę w Urzędzie Komunalnym Miasta i Powiatu Łęk jako kierownik Wydziału „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”. Praca w niedługim czasie wydała swój pierwszy plon. Uporządkowano błonia nad jeziorem Łęckim. Pracownicy podlegli starszemu referentowi pod jego bezpośrednim nadzorem posprzątali zaśmiecony teren, wytyczyli alejki, ustawili ławki, zasadzili drzewka liściaste, posiali trawę. Nie zapomnieli też zadbać, by mieszkańcy mieli godne miejsce dla kontemplacji krajobrazu. Wybudowany w ekspresowym tempie bar zakąskowy „Podzamcze”, nazwa nie wzięła się z niczego, ale o tym niebawem, z pięknym tarasem, skąd rozprzestrzeniał się cudowny widok na zbiornik wodny, stał się ulubionym miejscem towarzyskich spotkań, tudzież rodzinnych, niedzielnych wypraw na łono natury. W każdą niedzielę, bez względu na porę roku, tuż po mszy, z kościoła prostą drogą w dół, niemal wszyscy wierni szli nad jezioro. Latem z koszami pełnymi wałówki, bar, jak wspomniałem, serwował zimne napoje i przekąski, ojcowie z matkami pod rękę, za nimi gromadka dzieci, otoczeni krewnymi bliższymi i dalszymi, wspólnie ruszali nad wodę na dzień cały. Kobiety rozkładały na zielonej murawie koce, zalegały na słońcu w kostiumach wcale nie kąpielowych, pociechy zażywały kąpieli, mężczyźni gromadą tłoczyli się w zakładzie gastronomicznym. Na czas obiadu zwykły pled zastępował świąteczny obrus, dania dziwnym trafem u każdej familii były prawie jednakie. Ziemniaki polane sosem lub tłuszczem z zasmażaną cebulą, kotlet mielony, u poniektórych, bardziej zamożnych schabowy, na przystawkę kiszona kapusta, bądź kwaszony ogórek. Obowiązkowa butelka wódki, często gęsto mnożąca się w cudowny sposób, a na zapitkę kompocik. Powroty do domu już nie tak składne, nie w kompletnej liczbie rodzinnego stada. Gdzieś, ktoś zagubił się. Próżno trzódka wydzierała swe gardła. Na ogół brakowało głowy rodziny, jeżeli założymy, że to samiec przewodził trzodzie. Jednakże bywały przypadki, incydentalne, co prawda, to jednak tym bardziej naganne, gdy samica czując się silniejszą, nie zważając na obowiązki żony i matki oddaliwszy się samowolnie nie usłyszała sygnału wzywającego na wymarsz do domu. Gorzej, gdy On i Ona mocno zmęczeni wypoczynkiem, otumanieni orzeźwiającym powiewem powietrza, oszołomieni ciepłym podmuchem zefiru, udarem słońca mając porażony wzrok przestali baczyć na latorośle, potomków nie licząc, ba, zupełnie o nich zapominając wracali do domów, snem zmożeni zasypiali niczego nie świadomi. W poniedziałek ze zdumieniem odkrywali brak pociechy w szczegółowym rejestrze domowników. Bywało, że On lub Ona, szczególnie dotkliwie, gdy Ono, na zawsze odeszli na wieczne czasy w odmętach jeziora, albo drogi nawrotowej nie mogąc odnaleźć, inną, złą stronę wybrali. Na szczęście, nie w każdą niedzielę i w nie każdej rodzinie takie wypadki się zdarzały.

Jesienią złotą ciągnęły szkolne i przedszkolne wycieczki. Dzieci pod nadzorem opiekunów, nauczycieli zbierały opadłe kasztany i żołędzie, kolorowe liście. Plenerowe lekcje przyrody. Ulubiony przedmiot dziatwy pobierającej podstawowe nauki. Dwie szkoły powszechne - Numer Jeden i Numer Dwa - dawały wiedzę najmłodszemu pokoleniu Łęku. Obie miały siedzibę w tym samym budynku przedzielonym ślepą ścianą. Dwa wejścia z pierwszym dniem września otwierały podwoje na powitanie uczniów w nowym roku szkolnym. Mali mieszkańcy lewej strony miasta, nie znaczy, że gorszej, uczęszczali do Dwójki, prawej do Jedynki. Boisko było wspólne, przez co było stałym źródłem nieporozumień uczniów i pedagogów. Wzajemne pretensje i kłótnie wyniesione z lekcji gimnastyki przeistoczyły się w zawziętą wrogość placówek oświatowych. Niechęć uczniów udzieliła się ciału pedagogicznemu. Po stronie dzieci i nauczycieli stanęli rodzice. Podziały nikły po godzinach nauki. Wracajmy nad jezioro. Zimą, kiedy mróz skuł lodem taflę wody urządzano na nim ślizgawkę - ku zabawie małych i dużych. Kto miał łyżwy, szusował na łyżwach. Komu ich brakło, ślizgał się na podeszwach butów. Drogą od kościoła zjeżdżano sankami. Możliwość wypadku, potrącenia przez samochód nie wchodziła w rachubę. Pojazdy mechaniczne z rzadka spotykano na ulicach Łęku. Parę sztuk, nie więcej niż palców u obu rąk pojedynczej osoby należały do państwowych zakładów. Jeden samochód ciężarowy zaopatrywał w towar sklepy. Dwa osobowe, tak zwane łaziki służyły milicji. Te auta terenowe z demobilu rodem miały ciekawą karoserię: prostokątnego kształtu, ze szmacianym pokrowcem zamiast dachu, letnią porą zdejmowanym, przewiewne niczym luksusowe kabriolety. Milicyjni kierowcy do dyspozycji komendanta i partyjnego szefostwa oddelegowani mniej lub bardziej oficjalnie, ich żonom i kochankom również służyli przewozem. Bardziej dla picu i blichtru niż potrzeby. Całe miasto na piechotę można było przejść w pół godziny. Bez pośpiechu. Ruch uliczny, oprócz pieszych ograniczał się do konnych furmanek. Wystarczy. Mieliśmy się ograniczyć do pracy Romana Zalewskiego. Zamiast trzymać się wyznaczonego kursu, daliśmy się ponieść na manowce. Wracajmy na szlak wytyczony wysiłkiem starszego referenta i jego zespołu.

Niespełna rok wystarczył na dokonanie ogromnego dzieła. Dziewięć księżycowych miesięcy. Akurat tyle, ile trwa ciąża u samicy z gatunku homo sapiens. Łącznie z porodem. Rozwiązanie nastąpiło w przewidzianym przez Zalewskiego terminie. Szczęściem zima z pięćdziesiątego pierwszego na pięćdziesiąty drugi lekką była. Bez wielkich mrozów i nadmiernych opadów śniegu. Roboty przerwano wprawdzie w lutym pięćdziesiątego drugiego, ale na krótko. Na dwa tygodnie. Sezon wakacyjny tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku oprócz uroczystego poczęcia bulwaru, wspólnym poświęceniem proboszcza i sekretarza partii uświetniony zasłynął w Łęku jeszcze jednym wspaniałym dokonaniem resortu kierowanego przez kierownika, starszego referenta Zalewskiego. Wielkim osiągnięciem zakończyła się budowa placu zabaw, niemała frajda dla dzieci. Działka ogrodzona wysoką siatką drucianą, ze ścieżkami wysypanymi żwirem, ogromną piaskownicą, zjeżdżalnią trochę marnie wykonaną (rynna obita kawałkami blachy rwała ubranka dzieci i kaleczyła boleśnie nóżki i pupcie maluśkich), huśtawkami, karuzelą a nawet z zamkiem wykonanym z bali i z tego samego materiału palisadą. Tak nawiasem mówiąc nie ten zamek miałem na myśli wspominając przy okazji opisywania baru „Podzamcze”. Na razie pozostańmy w dziecięcym, ten dla dorosłych odłóżmy na później. Plac zabaw został nazwany niejasnym dla wszystkich „Ogrodem Jordana”. Kim był ten „Jordan” nie wiedział nikt. Nawet ksiądz proboszcz. Wyczytał w Świętej Księdze wzmiankę o rzece Jordan, w której Święty Jan Chrzciciel udzielał chrztu, znalazł też ustęp o Rajskim Ogrodzie, lecz ten zwał się Eden. Tak, czy siak nazwa nieszczęśliwa szczęśliwie przez dzieci i rodziców przeinaczona na „Ogród Romana”.

Rok drugi swej pracy przeznaczył Zalewski na renowację Parku Miejskiego. Zewnętrzne granice obsadził szybko rosnącym żywopłotem. Wewnątrz wytyczono spacerowe ścieżki, dla ogólnej wygody wylano je asfaltem. Puste połacie obsiano trawą, wbito tabliczki z napisem; „Proszę nie deptać zieleni”. Odnowiono fontannę, lecz bez wodotrysku, słusznie mniemając, że niektórzy mieszkańcy taki obiekt mogliby użytkować niezgodnie z jego przeznaczeniem, traktując jako wielką wannę z prysznicem służącą kąpieli. W latach dużo późniejszych, już za następcy Zalewskiego, został wzniesiony spiczasty cokół ku czci Żołnierzy Radzieckich. Zaraz, chwileczkę. Co nas obchodzi, kto i co zrobił, kto inny? Nic a nic. Nie ma tematu, nie ma pomnika. Zalewski dopiero rozpoczął swój pobyt i działalność w Łęku. Hm. Hm. Jak by tu rzec? Działalność w domenie „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” już był zakończył na tych wymienionych obiektach. Kierował referatem w dalszym ciągu do samego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, ale stwierdzić, że on lub kierowany przez niego wydział coś robił, to gruba przesada. Nie zaprzeczam. Codziennie, z pominięciem niedziel, rano zjawiał się w biurze, wypijał herbatę, przeglądał prasę, za co słusznie pierwszego dnia każdego miesiąca pobierał wynagrodzenie. To wszystko, co robił. Wiem, wcale niemało. Też nie za dużo. Akurat tyle co i inni. Zalewski po pierwszym przebłysku zapału do wprowadzenia zmian w Łęku, kiedy dokonał tyle, ile mógł, chciał i dostał pozwolenie. Na tym poprzestał. Innym przedmiotem się zajął. Ale o tym po krótkiej przerwie. Adaptator zasłyszanych wieści też człowiek, ma swoje prawa. Pozwolicie więc, że z nich skorzystam. Na teraz wystarczy. Jutro powrócę. Dzisiaj dobranoc.

Jak noc minęła? Spokojnie? A ranek? Też dobrze? To świetnie! Zatem ruszajmy do Łęku. Pan Roman czeka. Właśnie siedzi w biurze. Pije herbatę. Dlaczego nie kawę? Kawa akurat wyszła, w sklepie spożywczym też jej nie widziano. Będzie w najbliższej dostawie. Kiedy dokładnie? Głupie pytanie. Dostawa będzie, kiedy towar dowiozą. Ani wcześniej, ani później.

Herbata, kolorem i smakiem różniła się od tej nam znanej, dzisiejszej. Nie powiem, że była lepsza. Nie herbata tu najważniejsza, lecz ceremoniał. Stały, niezmienny, codziennie powtarzany akt twórczy. Czytanie prasy. Każdy urzędnik, bez względu na stopień na szczeblu porządku biurokratycznej drabiny, miał i nadal ma święty obowiązek dokładnego przestudiowania artykułów zamieszczonych w periodykach. Wówczas łatwiejsze mieli ludzie zadanie, niż teraz. Gazeta ogólnokrajowa, organ PZPR, „Trybuna Ludu” nie miała konkurencji, jako że jedyną była. Przeczytawszy od deski do deski, od pierwszej do ostatniej strony, biuralista miał prawo zająć się czymś innym, niekoniecznie wynikającą z obowiązków, pracą. Po ósmej, kiedy czas przeznaczony na prasówkę minął, pustoszały pokoje, rzesza pracowników umysłowych opuszczała mury placówek państwowych, ruszała na miasto. Trzeba przyznać, że między ósmą, a czternastą tłum przechodniów na ulicach był daleko większy, niż w godzinach wieczornych. Pojedynczo i grupkami urzędnicy szli załatwiać swoje, tylko im wiadome interesy. Kierując się rozlicznymi obowiązkami szwendali się to tu, to tam. Widziano ich robiących zakupy w obiektach handlowych, przesiadujących w cukierniach, restauracjach. Nawet w pospolitych barach z piwem spotykało się przedstawicieli inteligencji pracującej. Po czternastej wracali na miejsca pracy jedynie po to, by pochować rozłożone papiery, pozamykać na klucz biurka i równo o piętnastej, po ciężko przepracowanych ośmiu godzinach udać się do domu na zasłużony obiad, a po nim zażyć chwili relaksu, uciąć godzinkę, dwie należnej drzemki. Nie ma potrzeby wyrzucać panom i paniom, że z powrotami na łono rodziny różnie bywało. W zależności od stopnia zmęczenia. Ci bardziej strudzeni poruszali się nie w linii prostej. Zygzakowata ścieżka pełna ruchomych przeszkód w formie nieożywionych substancji sprawiała, iż powrót dłuższego czasu wymagał, niż wydawać się mogło na podstawie liczonego w kilometrach dystansu.  Mniej sfatygowani, chcąc odłożyć czas powrotu, przedłużyć miłe momenty przebywania z kolegami, bądź koleżankami w ramach godzin nadliczbowych, rozprawiali o czekających nowych zadaniach, wyzwaniach, przemianach, rozwoju socjalistycznego państwa, o ich przodującej roli, czyli o tym i owym, a konkretnie o niczym, ważne, przy czym, zaś przyczyna pogawędki zawsze ta sama, butelczyna wódeczności. Serdeczna atmosfera coraz bardziej i głębiej wciągała towarzystwo, trzymała, puścić nie chciała, a jak już puściła, to dopiero wtedy, gdy albo koleżeństwo utrzymać się na własnych nogach nie dało rady, albo zabrakło tematu, jądra rozmowy ukrytego w pustej już flaszce. Nie oszukujmy się. Były wyjątki. Były osoby potrafiące oprzeć się pokusie, co ani w czasie, ani po pracy nie uległy ogólnej presji, twardo dające odpór, śmiało potrafiące powiedzieć: dziękuję, ja nie piję. Do takich odstępców należał Roman Zalewski. Heretyk, profan, poganin? Nie, nikt nie obdarzył podobnym epitetem starszego referenta. Powiedzenie; aut bibat aut beat jego nie dotyczyło. Zalewski nie był objęty ostracyzmem. Już o tym pisałem? Wiem, pamiętam. Powtarzam z rozmysłem. Nie raz, nie dwa powrócimy do problemu Zalewskiego. Niewątpliwie w ówczesnym politycznym nastroju abstynencja narażała nieszczęśnika na pośmiewisko otoczenia.  Takie kuriozum ciężki żywot wiodło. Starszy referent, co by nie mówić, uchował się bez większej dla siebie szkody.

 Nie pijąc nie stronił od towarzystwa pijących. Chyba dzięki temu nie został przez bliźnich wzgardzony. Chętnie wspomagał swoją obecnością okazjonalne spotkania. Może nieśpieszno mu było do pustego mieszkania? Lubił klimat pijackich biesiad? Zapach wódczanych oparów, kiszonych ogórków, dym papierosów wywoływał miłe sercu wspomnienia? Kto go tam wie? Nam trzeba przyjąć do wiadomości niewiarygodną prawdę. Nigdy jednak nie złamał żelaznej zasady wstrzemięźliwości. Niedowiarkom raz jeszcze, niczym mantrę, refren w piosence powtórzę; namowy, prośby nie odnosiły zmiany idiotycznego postanowienia. Innemu nie darowano by anty obywatelskiej postawy. Jakiś donosik, rzucone za plecami oskarżenie o sprzeczny z interesem społecznym światopogląd, wrogą ludowi pracującemu miast i wsi ideologię, poglądy nieżyczliwe demokracji socjalistycznej, i wyłamujący się z dyscypliny klasowej, jako nieprzydatna jednostka zakończyła karierę, wytrącona poza nawias społeczny, zesłaniem do miejsca odosobnienia, izolowanego celą na Łęckim Zamku. Tak, tak. Ani słowa przesady. Romanowi Zalewskiemu, jakimś cudem, cokolwiek zrobił, powiedział, wszyscy zgodnie przyznawali rację. Nawet wtedy, gdy mieli inne w tym względzie zdanie, z pewną konsternacją musieli się przyznać do pomyłki. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź nie należy do prostych i łatwych.

W tym miejscu musimy przybliżyć, w olbrzymim skrócie, sylwetkę głównej postaci niniejszej narracji. Wzrost, mierząc centymetrami, (sto osiemdziesiąt trzy) miał ponad przeciętny. Poszczególne członki ciała proporcjonalnie zbudowane. Przegląd zacznijmy od podstawy, to jest od głowy. Organizmowi człowieka niezbędny do życia jest mózg. Reszta organów jest zaledwie przydatnym dodatkiem. Niekoniecznie koniecznym uzupełnieniem. Osobnikom rodzaju ludzkiego przydarza się nie posiadać ręki, nogi, szczególnie w okresie powojennym, być inwalidą nie oznacza egzystencji stricte homo insipiens, opozycji w stosunku do homo sapiens. Cul de jatte, dla tych, którym języki obce są obce przytoczę dosłowne tłumaczenie z francuskiego na język polski; dno miski (żabojady w tak niewybredny sposób określają kalekę pozbawioną kończyn dolnych), powtórzę raz jeszcze cul de jatte jest w pełnym tego słowa znaczeniu (par excellence) człowiekiem, homo sapiens. Powiem więcej, cul de jatte (pięknie brzmi, stąd moje zachwycone pienie) bywa częstokroć homo ludens, homo fabers, homo viator, homo novus, nawet homo homini lupus, żeby nie wyliczać w nieskończoność wszelkiego rodzaju homo, dodam jeszcze stan dany jedynie wybranym homo, pater familias, skojarzenie z księdzem bywa (lecz nie musi - wyjątek potwierdza regułę) mylnie związane. Tak jak nie każdy ateista może poszczycić się esprit fort, tak nie każdy duchowny jest ojcem. Dajmy spokój barbarzyńskim metamorfozom. Skupmy się nad meritum, przepraszam, sednem. Czy widział ktokolwiek człowieka bez głowy? Nie? Słusznie. Cały powyższy wywód jednej służył prawdzie. Człowiek może nie mieć serca, lecz bez rozumu obyć się nie może. Szczególnie, wybitna osobistość.

Wracając do Zalewskiego głowy. Porośnięta czarnymi, krótko strzyżonymi włosami, z twarzą owalna zdziwionego dziecka, naiwnym uśmiechem (złudzenie optyczne), brązowymi oczami, nosem zadartym ku górze, wąskimi ustami, podbródkiem kanciastym, znamionującym stanowczość, małżowinami usznymi lekko odstającymi od czaszki. Nad górną wargą szczeciniasty wąs. Szyja szeroka, kark gruby, mocno umięśniony. Klatka piersiowa obszerna, korpus wcięty w pasie, ramiona silnie umięśnione, takież same nogi, widać w pieszych wędrówkach zaprawione. Ubrany jak przystało na urzędnika w dwurzędowy garnitur, lnianą koszulę, workowate spodnie z mankietami. Odzież nie pierwszej świeżości. Trzeba mu przyznać, golił się codziennie. Płyn po goleniu zastępowała woda kolońska marki „Poemat”, bardzo popularna wśród średniego i wyższego personelu urzędów państwowych. Nadużywam słowo „państwowy”. Nie moja w tym wina. Wonczas wszystko było tylko i wyłącznie państwowe. Niech będzie, że prawie wszystko. W prywatnych rękach przetrwały właściwie same drobne zakłady rzemieślnicze. Zegarmistrz, szewc, fryzjer, ale już hydraulik, elektryk zrzeszony był w spółdzielniach, a jakże - w spółdzielniach państwowych. Ach, ten mój nałóg wchodzenia w zbyteczne szczegóły…

Zewnętrzny wygląd starszego referenta wydzielonego w Urzędzie Komunalnym referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” nie miał zasadniczego znaczenia dla dalszego ciągu kariery zawodowej. Po pierwszym porywie zapału, kiedy zapłonął ogniem słomianym, dostosował się do ogólnej zasady sprawiania pozorów; nie ważne jak, byle byś.  Sprawował się całkiem dobrze, o czym mogą świadczyć nagrody i wyróżnienia. Sam też nie szczędził dyplomów uznania, pochwalnych laurek podległemu personelowi. Kiedy trzeba, jak widzieliśmy na przykładzie Pawła Robczewskiego, potrafił wykazać się należytą pryncypialnością. Wymagał szacunku, nawet respektu, gdy potrzebowała tego powaga sytuacji. Na co dzień zwierzchnik znany z dużej dozy tolerancji.  Ludzki człowiek, taka opinia krążyła wokół osoby Zalewskiego. Trzeba przyznać, że na splendor zasłużył jak mało kto. Nie dopuszczając do zbytniej poufałości stał się w szybkim czasie ulubieńcem wśród dużych i małych mieszkańców miasta Łęku. Definicji „duży – mały” proszę nie traktować zbyt dosłownie. Nie wzrost, lecz prestiż się liczył, chociaż właściwie tak naprawdę też nic nie znaczył. Za co kochali go giganci? Czym zasłużył na miłość maluśkich? Przyjdzie czas, wspólną dadzą odpowiedź. Jeszcze nie dzisiaj. Kiedy? W najbliższej z możliwych sposobności. Obecnie trzeba nam bez stronniczych wskazówek, w miarę obiektywnie, nie dając zwieść się pozorom, ocenić fenomen w chwili ad interim.

Cóż widzimy? Choćby taki drobiazg, niby bez znaczenia: on sam, oraz pracownicy komórki „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, między nimi także grabarze uczestniczyli w pogrzebie towarzysza Pierwszego Sekretarza Miejskiego i Powiatowego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dwa dni wcześniej biedaczek Maczała wyzionął ducha w objęciach kochanki. Uroczysty pochówek nieboszczyka, z udziałem wojewódzkich władz partyjnych i miejscowego duchowieństwa, wkład w ostatniej posłudze, bierny i czynny w ostatniej drodze nieboszczyka, złożenie do grobu doczesnych jego szczątków na katolickim cmentarzu (po śmierci wszyscy są święci) niezmiernie wyczerpał fizycznie i duchowo Romana Zalewskiego tudzież jego podwładnych. Lecz mimo to dla uczczenia powagi wydarzenia, wspólną radą cały personel wydziału „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” przy Urzędzie Komunalnym w Łęku, postanowił urządzić wspominki po największym birbanckim luminarzu w mieście. Kierując się mądrością ludowego porzekadła – „Na frasunek dobry trunek” kierownik Zalewski zaproponował sentencjonalną zrzutkę. Data pomysłowi nie sprzyjała. Przed wypłatą wypadek (wydatek) miał miejsce. Za ostatnie pieniądze pracownicy ufundowali umrzykowi wieniec, żałobny wawrzyn. Cóż robi Roman Zalewski? Z własnej kieszeni wykłada pieniądze! Wypłaca tytułem zaliczki na poczet przyszłej wypłaty, honorowe znajduje wyjście z beznadziejnej wydawałoby się sytuacji. Jak nie lubić, co tam lubić, jak nie kochać takiego człowieka? Szacunek tym większy, że starszy referent, niepijący przecież, nie wymawiał się, od wkładu do, i udziału w refleksyjnej konsolacji. Pieniądze wyłożył, konsumpcji oszczędził ku korzyści innych, siedział za pan brat z byle gryzipiórkiem, przy wspólnym z cerberami nekropolii stołem. Mało mówił, czasem przytaknął, łzę uronił, coś tam przegryzł, lemoniadą popił. Zalewski miał rzadko spotykaną cechę, lubił słuchać. Łowił uchem wypowiadane słowa, notował w pamięci zasłyszane zdania. Bez szczególnej potrzeby. Tak na wszelki wypadek. Jego mózg zapisywał i przechowywał z matematyczną precyzją: kto, co, gdzie, z kim, o kim, komu, czemu, dlaczego. Szczególnie wtedy, gdy wypita wódka rozluźniała sztywną z początku atmosferę, rozwiązywała języki. Interesujące wiadomości cenzurą trzeźwego umysłu tajone, teraz alkoholem pobudzoną śmiałością, nieskrępowaną żadnym kagańcem odwagą wymykały się, już to półgębkiem, już to całą gębą, językiem niecenzuralnym, wulgarnym, a sprośnym. Wieści intrygujące, arcyciekawe biegły z ust do ust biesiadników, jedna drugą goniły wprost do uszu słuchającego Romana.

Zebranie in memoriam, poprzedzone symboliczną minutą ciszy, króciutkim bezgłosem, zbełtanym dyskretnym poszeptem polewania z butelki do szklanek, podniosłe smutkiem chwilowej mimozy uczestników, przerwane natchnionym melancholią głosem Zalewskiego wznoszącego toast – „za tych, co odeszli”. Tenże Roman Zalewski, ujął prawą dłonią po brzegi napełnioną szklanicę, nie roniąc kropli wzniósł ją do góry, z wysokości wzniesionej ręki wylał wódkę na podłogę, zaraz za nią szkło rzucił, które to rozdeptał trzewikiem, jako symbol wiecznego panta rei, płynnej nietrwałości, nikczemnej kruchości życia. Spodobał się metaforyczny gest funeralnej asyście. Zgromadzeni gromkimi brawami dali upust aprobacie dla alegorii.

Po wzniosłym, acz drętwym początku, spotkanie kontynuowano z coraz większą swobodą. Wychwalano pod nieba jego zasługi dla rozwoju Łęku oraz ziemi Łęckiej, wymieniano literalnie, co zrobił, czego to nie zrobił. Można było odnieść wrażenie, że bez Maczały miasto leżałoby w gruzach i zgliszczach, że własnymi rękami odbudował je z ruiny.

 - Chociaż towarzysz i komunista, wielkim patriotą był, gorliwym katolikiem, jakich dzisiaj (wtedy) mało.

 - Dzieckiem w ministrantach służył.

 - Gospodarz przez duże G., a przecież człowiek.

- I to, jaki!

 - Z każdym kielicha wypił, fakt, jak trzeba było, to i po mordzie lał.

-  Z dobroci serca, bez złości, pięścią, rączkę miał niczym bochen chleba, panie tak potrafił walić po gębie, jak mało który.

- Zacności wielkiej i takiej samej szczerości.

 - Co na sercu, to na języku. Jak on, panie, rugał!

 - W słowach nie przebierał, klął niczym szewc, swój chłop bez dwóch zdań.

 - Nie dziwota, ze szlachty pochodził.

 - Szlachcic, a żonę szanował!

- Maczałowa nie ma prawa narzekać, żyło się jej jak w raju.

- Kochanka, albo to jedna?

- Gość miał jaja, dla żonki i paru innym kobitkom starczyło.

- Wypić potrafił i to niemało.

 - Bywało, jak zaczął, skończyć nie mógł.

- Po prawdzie, zawsze miał w czubie.

- Taki organizm, wódki od rana wymagał.

- Tak, tak, święta prawda.

- Specjalnie nie przebierał.

- Była siwucha, łykał siwuchę, samogonem też nie pogardził.

- Pogrzeb był piękny.

- Maryśka Dońdziowa łzami się zalewała, jaka bezczelna, przed prawowitą małżonką stanęła, na trumnę padała.

- Oj, było śmiechu!

- Ksiądz pięknie mówił.

- Delegat z województwa w chustkę smarkał.

- Komendant milicji na kolanach klęczał, krzyżem się żegnał.

- Trochę przesadzał. Wszyscy wiedzą o nim i Maczałowej. 

- Wstyd panie. Nie kryli się wcale.

- Swoją drogą sekretarz chyba ślepy był.

- Zośka chytra baba, wiedziała jak otumanić Kazika.

- Dureń był z niego. Co tu gadać.

Czas leciał, rozmowa, jak to zazwyczaj bywa zataczała coraz szersze kręgi, oddalała się od głównego tematu. Zapomniano o smutku, weselsze wątki wplotły się w dyskusję koleżeństwa referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”. Kierownik Zalewski parę razy ziewnął, wymówiwszy się zmęczeniem pozostawił rozbawionych kolegów, chciał iść do domu. Janina Godlewska, młoda, ładna, zgrabna w dodatku panna, uparła się odprowadzić starszego referenta. Roman wymawiał się jak mógł, ona nie zniechęciła się wykrętami, postawiła na swoim. Zalewski miał kłopot. Nie chciał stać się obiektem plotek, wdawać w romanse z podwładną, z drugiej strony Jania warta była grzechu. Wiedział też, jak może mścić się odrzucona kobieta. Pogłoski o jego odmiennych skłonnościach też miały duży wpływ na to się stało. Że niby inwalida wojenny. Poszli, więc oboje Romek z Jasią, tyle, że nie do mieszkania Romana, znamy już jego niechęć do gości, podążyli ku domkowi Janiny. Niepotrzebne miał obawy Roman Zalewski. Towarzystwo bawiło się tak doskonale, że nikt nie zauważył ich zniknięcia. Jasia też mało więcej pamiętała z tego zdarzenia. Ledwie dotarli na miejsce, Janina Godlewska nie zdejmując sukienki padła na łóżko, odpłynęła w sen głęboki. Mówiąc kolokwialnie, film jej się urwał. Na drugi dzień nic romantycznej przygody nie pamiętała. A szkoda. Roman jej nie odpuścił. Skoro zadał sobie trud spaceru na drugi koniec miasta, chciał mieć za swoją mitręgę jakąś nagrodę. Skoro bezwładna Jasia dać nie mogła, Romek wziął ją sam. Posiadł bezwolna Janinę. Męskość wzięła górę nad przezornością. Nie raz, nie dwa, a trzy razy. Nad ranem, przez nikogo niezauważony, powrócił zmęczony do domu.

Nie unikał starszy referent przypadkowych spotkań, chętnie słuchał wynurzeń tych, co relacjonowali z prostodusznej potrzeby wygadania się, traktując rozmowę, właściwie swój monolog, jako namiastkę, substytut swego rodzaju spowiedzi nie w swoim, bo w cudzym imieniu, dlatego też nie oczekiwali rozgrzeszenia. Tym bardziej szczerze, im bardziej łaska odpuszczenia win nie swoich obojętną im była. Milcząca maniera neutralności Zalewskiego (nie przytakiwał, nie zaprzeczał - styl godny dyplomaty) dawała mu przewagę ponad tymi na tak, taką samą, jeżeli nie większą nad identyfikującymi się z nie. Chociaż nie wydawał opinii, widziano w nim arbitra. Po sposobie ułożenia miny przystrojonej nikłym uśmiechem, poznawano głęboką mentalność. Wszak mędrcem jest i głupiec, gdy trzyma język za zębami. Ta racja znana z Biblii, w Łęku jeszcze nie została objawiona. Sam proboszcz uległ ogólnie odczuwanej impresji. Wokół postaci Romana Zalewskiego roztaczał się mit totalnej wszechwiedzy. Dlatego tak łatwo mógł nakłonić osobników nader subtelnych, miłujących w najwyższym stopniu dyskrecję do wyjawienia najskrytszych tajemnic. „On i tak wie” powiadali, „Ukrywać przed nim? On wie o wszystkim!”.  Aurze tajemniczej wszechwiedzy nikt oprzeć się zdołał. Wszechpotężna fama wszechmogącego szła przed nim, za nim atmosfera podziwu pomieszanego z lękiem. Przy czym podziw przewyższał lęk. Lekki podmuch strachu w podszytym ciepłym i miłym futerkiem życzliwej istoty, nie szkodził, przydatniejszą czynił naturze emfazę.

Rósł Zalewski w Łęku ponad miasta miarę. Stroniąc od zawodowych awansów, stawał się stojąc na uboczu, niby w cieniu innych, to przecież niezależnym od nikogo, o wszystkim decydującą, szarą eminencją. Tisze jediesz, dalsze budziesz. Niepostrzeżenie, niezauważalnie, nieuchwytnie, niedostrzegalnie, lecz nieuchronnie. Nim kto się spostrzegł, został realnym Panem Łęku.

A Zamek? Dawno oczekiwane pytanie. Nie wiem czy czytelników cisza, od dłuższego czasu brak było reakcji, zaczytanie oznaczała, czy chwilowe przyśnięcie nudzeniem autora? Roman Zalewski, jeżeli jeszcze nie jest, to wkrótce Panem na Łęckim Zamku zostanie. Zamek stoi, czeka.

Roman Zalewski starał się być wszędzie. Nie nachalnie, nie pchał się do pierwszego rzędu. Zadował się miejscem mało eksponowanym, nieadekwatnym dla roli, jaką odgrywał w mieście. Przyjrzyjmy się fotografiom zrobionym przy okazji ważnych uroczystości, na pamiątkę podniosłych momentów w dziejach Łęku z epoki lat pięćdziesiątych. Kto na nas zerka z okolicznościowym zdjęć? Kogóż tam widzimy? Długo by wymieniać. Święta państwowe, defiladowym szykiem maszerujących notabli partyjnych, władz miejskich, wyższych funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, kadrę oficerską Ludowego Wojska Polskiego, robotników, przedstawicieli pracowników umysłowych, trzódkę zwykłych obywateli, dziatwę szkolną uwiecznione na pożółkłym ze starości papierze. Na kartach świątecznych procesji religijnej kwiat duchowieństwa, zacni obywatele bez podziału na wykonywaną pracę, jednostki straży pożarnej w paradnych mundurach, ministranci, dziewczynki w krakowskich (dlaczego w krakowskich?) ludowych strojach, hufiec harcerski. I tam, i tu, pomiędzy ważnymi i jeszcze bardziej pysznymi dostojnikami, ale także nawet wśród szarej masy ludzkiej sokole oko nie znajdzie twarzy naszego bohatera. Przypadek tak zrządził? Celowo unikał Roman Zalewski obiektywów aparatów fotografujących procesje i pochody? Kto to wie? Sam Zalewski miał proste wytłumaczenie – wrodzona skromność. Prostota i nieśmiałość nie przeszkadzała mu żyć na przyjaznej stopie z kapłanami socjalizmu i kościoła. Tyle tylko, że bez afiszowania się, skromie, po cichu, niejako prywatnie. O ile możemy łatwo zrozumieć, z jakich powodów kumał się z elitą aparatu partyjnego, o tyle trudniej wytłumaczyć sympatię dla kleru. Tym bardziej, że wkradnięcie się w łaski duszpasterstwa wymagało większych starań i nakładów. Pieniężnych oczywiście. Roman obficie sypał groszem. Nie, nie na tacę. Nie tak publicznie. Na plebanii w osobistych pokojach proboszcza, przy pokerku przegrać ładną sumkę na ręce plebana, z pozoru bezinteresownie, w taki sposób zdobywał szczerą przyjaźń księdza Piaseckiego. Karciane spotkania miały miejsce regularnie około dziesiątego, po uprzednim ustaleniu telefonicznym każdego miesiąca.

Oprócz kart, Zalewski uwielbiał szachy. W tej rozrywce, stałym partnerem został naczelnik więzienia Zenon Rachwalski. Godnym przeciwnikiem Romana był Zenon. Obaj znali królewską grę w ogólnych zarysach przepisów. Debiut niezmiennie zaczynał się od posunięć e2-e4, e7-e5. Bez różnicy, który z nich miał białe, który czarne figury. Wygrana, w odróżnieniu od pokera, trafiała się raz temu, raz innemu. Partie rozgrywano na ogół w soboty, w popołudniowych godzinach w gabinecie naczelnika. Stała przepustka upoważniała Zalewskiego do przekroczenia bram więzienia. Bez zwyczajowej rewizji, eskorty. Strażnicy o nic nie pytając otwierali kraty. Mógł swobodnie wędrować korytarzami, zaglądać przez judasza do cel skazanych. Patrzeć na wałęsających się bez sensu więźniów w zamkniętej szesnastoma kwadratowymi metrami przestrzeni. Kilkunastu ludzi stłoczonych w ciasnym obszarze zamkniętym czterema ścianami.  Lubił Zalewski samotne przechadzki i zerkanie przez wizjer. Rachwalski znał dziwaczne upodobanie i żadnych przeszkód w spacerach nie stawiał. Nie jedną noc spędził Zalewski snując się bezokiennymi przejściami zakonników, wdychając atmosferę krzyżackiego zamku. Klimat wilgotny ze względu na usytuowanie dawnej warowni na wyspie, dookoła której rozprzestrzeniało się jezioro. Piękna panorama wpływała na pensjonariuszy w specyficzny sposób. Widok rozlanego wokół wyspy akwenu, fal leniwie dryfujących na powierzchni jeziora wywoływał melancholię, smutek, stan przygnębienia. Lecz któż widział szczęśliwych ludzi? Tym, za zamkniętymi na trzy spusty wystarczała zakratowana wnęka okienna. Komórka z widokiem na jezioro była ich światem. Mały skrawek zabarwionego niebieskim kolorem wody i nieba paraliżował i uzależniał. Więźniowie wpadali w hipnotyczny trans zapatrzenia. Krajobraz trzymał w uwięzi równie mocno jak zamknięty zakład. Chyba nawet bardziej. Zniewolenie nie opuszczało po wyjściu na wolność.  Skazani po odbyciu kary niechętnie opuszczali wysokie mury uwieńczone zasiekiem z drutu kolczastego. Jedni osiedlali się w starych, niemal kompletnie zrujnowanych domkach, stanowiących niegdyś podzamcze. Niektórzy zamieszkiwali w Łęku, jednakże trzymali się na uboczu, nie integrując się ze społecznością. Rozpoznać ich było dosyć łatwo. Stali godzinami nieruchomo na nadbrzeżu wpatrując się w odległy punkt na horyzoncie. Oni w przeważającej większości stanowili liczbę pasażerów promu kursującego dwa razy dziennie pomiędzy stałym lądem a wyspą. Płynęli rano, o piątej wraz z furmankami wiozącymi furaż osadzonym i służbie wartowniczej na ostrowie, po południu, o osiemnastej wracali do grodu.  Jeszcze inni, odważniejsi opuszczali wyspę, wyjeżdżali z miasta. Na krótko. Choćby nie wiem jak daleko odjechali, dopadała ich tęsknota za jeziorem, wyspą, więzieniem. Nie znajdowali przed nią ucieczki. Niby odzyskali swobodę, lecz wolność straciła dawną wartość. Niewidocznym łańcuchem przywiązani do krat zamku poddawali się. Kapitulowali wobec niedającej się przezwyciężyć nostalgii. Po daremnych próbach dostosowania się do warunków swobodnego bytu, pod lada pretekstem - kradzieży lub innego występku - powracali do fortu.

Podobnym nastrojom podlegał personel pilnujący zakładu karnego. Z tegoż względu skazani byli na dożywotnią, choć w pełni dobrowolną służbę. Rachwalski od objęcia stanowiska naczelnika, po dwunastu miesiącach względnej niezależności od wyspy, kiedy jeszcze mieszkał w mieście, a do pracy tylko dojeżdżał, od pięćdziesiątego drugiego roku pozostał już na zawsze na Łęckim Zamku.

Roman Zalewski zdawał się, mimo częstych wizyt, nie podlegać sile przyciągania krzyżackiej twierdzy. Tak mu się wydawało. Nie zawsze korzystał z usług promu, jako środka komunikacji. Do dyspozycji miał łódź motorową naczelnika. Mógł więc nie oglądając się na godzinę pływać w jedną i drugą stronę. Miał też do własnej dyspozycji pokój, czy raczej osobistą celę w zamku. Mniejszą od ogólnych, wyposażoną w całkiem wygodną pryczę, krzesło, koślawy stolik. Z początku sporadycznie, z czasem coraz częściej, przeważnie z soboty na niedzielę nocował w niej. Głównie wtedy, gdy rankiem z Rachwalskim wyruszali na wędkowanie. Jezioro Łęckie, wprawdzie trochę zabrudzone odchodami komunalnymi obfitowało dużą ilością ryb. Płocie, okonie, leszcze, sandacze, sumy, szczupaki, miętusy, liny, węgorze, sielawy i wszelkie inne słodkowodne kręgowce oddychające skrzelami dawały się łapać na byle dżdżownice. Ludzie z miasta różnie gadali o powodach niespotykanej zasobności rybostanu. Ponoć zmarłych więźniów, zamiast chować na cmentarzu, wrzucano do jeziora. Mając mnóstwo pokarmu ryby rozmnażały się w nadmiarze, rozrastały się do kuriozalnych rozmiarów, a pod względem wagi biły wszelkie rekordy. Drapieżniki, nie musiały uganiać się za drobnicą, ta zaś czując się bezpiecznie rozpleniła się przesadnie. Plotki odebrały mieszkańcom Łęku chęć nie tylko na rybaczenie, ale i apetyt. Odwykli od spożywania rybnych dań.

Inną rozrywką Romana Zalewskiego, którą pasjami uwielbiał, to pełna autentycznego artyzmu sztuka cyrkowa, muza wciąż czekająca na miejsce w orszaku Apollina. Choćby ostatnie. Należy się jej. Tradycją równa teatrowi, sięga czasów antycznych. Harmonią ruchu, doskonałą wirtuozeria znacznie przewyższa sceniczny spektakl. Największy w starożytnym Rzymie, „Circus Maximus” mieścił dwieście pięćdziesiąt tysięcy widzów. Tylko Cyrk, żadna inna artystyczna dziedzina nigdy nie miała i mieć nie będzie tak licznej publiki.

Każdą premierę pod brezentowym namiotem nasz bohater zaszczycał swoją obecnością. Przedstawienie oglądał z loży. Wbrew zwyczajowi znikania w odległych rzędach. Nie potrafił oprzeć się pokusie obserwowania z najbliższej odległości popisów cyrkowców. Akrobaci, linoskoczkowie, prestidigitatorzy, pogromcy dzikich zwierząt budzili w Romanie Zalewskim szczery zachwyt. Z żartów klaunów śmiał się do łez.

Mniejszą estymą darzył kino. Film lubił, ale bez przesady. Westerny owszem, wojenne też, komedie w mniejszej mierze. Na inne nie chodził.

Biegł dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Roman Zalewski robił to co robił, dzięki czemu stał się integralną jednostką dziesięciotysięcznej społeczności grodu, wybitną w znaczeniu wydawanych dyspozycji, wprawdzie nie przez niego, cudzymi ustami wypowiedziane, jego przecież słowa, chociaż nikt o tym nie wiedział, Zalewskiego dyrektywy.   

Tak poznaliśmy Romana Zalewskiego, na co dzień i od święta, w tle miasta Łęku. Co nam to dało? Przyznaję ze skruchą, niewiele. Ukrytych tajemnic jego życiorysu nie zgłębiliśmy. Skąd i dlaczego przybył do miasta powiatowego Łęk, niestety nie wiemy. Tak samo, jak, kto i po co tutaj przysłał tego pana. Papiery polecające nie zachowały się w miejscowych archiwach.  Moja kwerenda w dokumentacji wojewódzkiego zbioru informacji i akt nowych, również nie dała pożądanego wyniku. W materiałach Instytutu Pamięci Narodowej nie zachował się najmniejszy ślad po osobie noszącej nazwisko Roman Zalewski. Kim był ten człowiek?. Krótka próba przekazu przytoczona powyżej, na podstawie relacji współczesnych mu świadków dała nam obraz fragmentaryczny. Roman Zalewski, członek społeczeństwa Łęku od sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego, od września tegoż roku - kierownik referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” miejskiego Urzędu Komunalnego skrył się za mgłą tajemnicy niewiedzy. Przepytywani uczestnicy życia publicznego, nie będę powtarzał ich nazwisk, są zawarte w tym tekście, jeżeli są komuś potrzebne, łatwo je odnajdzie, koledzy z pracy, wszyscy jednym głosem wyrażali swoją o nim opinię: „Porządny gość. Prawdziwy patriota i obywatel”.

Nasza opowieść zatacza koło. Powraca do początku, do dnia piątego października pięćdziesiąt dziewiątego roku zeszłego stulecia.

Roman Zalewski wyszedł do pracy. Jak co dzień, o godzinie szóstej czterdzieści siedem. Droga przemierzana przez osiem ostatnich lat, parę mijanych przecznic znajomych dzięki codziennej marszrucie, ni stąd, ni zowąd zmieniła kierunek, poprowadziła Romana w zupełnie inne obszary. W jakie? Nad brzeg jeziora. Anonimowi widzowie, z niezrozumiałych względów pragnęli pozostać bezimiennymi, spektaklu z referentem Zalewskim, w mundurze kapitana Wojska Polskiego, w milczeniu obserwowali jego ostatni występ w dziejach Łęku.

Paradnym marszowym krokiem wyszedł z gmachu kościoła. Przy akompaniamencie bijących dzwonów (na trwogę? na chwałę?) szedł Zalewski dumnie wyprostowany, nie patrząc na boki. Kiedy dotarł do brzegu stało się coś, czego żaden ze świadków nie przewidział. Nie zatrzymując się ani na moment maszerował dalej. Tutaj pojawiają się dwie wersje zdarzenia. Według jednych, zanurzał się stopniowo w wodzie, brodził po cholewki butów, głębiej po pas, po szyję aż zniknął w odmętach, inni uparcie powtarzali, zaklinali się na swój honor, on nie utonął jak zwykły śmiertelnik. Stąpał po lustrze jeziora, coraz dalej i dalej, by zniknąć na koniec w oparach podnoszącej się mgły. Obie partie widzów, choć różniły się co do samego ad finem, zgadzały się w jednym, niby drobnym ale jakże znamiennym szczególe. Otóż, dzień piątego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku był dżdżysty, o siódmej godzinie słońce zakrywały chmury. Nie mogą zrozumieć dlaczego za Romanem Zalewskim, w jego ostatniej drodze ciągnął się cień.

Pozwól czytelniku, by w tym miejscu mógł zapisać osobistą refleksję, moje własne zdanie niepoparte żadnym dowodem. Roman Zalewski narodził się Łęku. W sierpniu pięćdziesiątego pierwszego roku przeszłego wieku. Miał marzenie. Miał też odwagę dążyć do realizacji pragnienia. Zostać Panem na Łęckim Zamku. Czy osiągnął cel? Nie będę oceniał. Powiem tak – próbował. Dążenie do realizacji idei skończyło się… A no właśnie. Czym?

Post festum.

W tym samym dniu, tej samej godzinie Janina Godlewska, chociaż ciągle panienką będąc, budziła swego synka liczącego lat siedem, Romana.

- Wstawaj Romuś, śniadanie czeka na stole. Zaraz pora wychodzić do szkoły. No już, bądź grzeczny. Nie grymaś. Jak będziesz słuchał mamusi, wymyjesz ząbki, to mama zrobi ci niespodziankę. W nagrodę, po południu pójdziemy nad jezioro pokarmić rybki.

Finis coronat opus.

Kim jestem, ja, narrator? Czas zdradzić tajemnicę. Nazywają mnie Cieniem.

  

 

 

 

 

 

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
magnat · dnia 25.04.2013 07:55 · Czytań: 800 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 3
Komentarze
gitesik dnia 25.04.2013 13:46 Ocena: Dobre
Dla mnie za dlugi jak na jedno posiedzenie przy komputerze to raczej powinno być w formie
papierowej. Nie wnikam w szczegoly historii.
Na innym portalu kiedyś ktos miał nick "cieniu" i pisal wiersze domyślam sie ze to ten sam autor.
zajacanka dnia 25.04.2013 15:27 Ocena: Bardzo dobre
Oj, troszkę czasu mi zajęło przeczytanie, magnat. Ale jak zassie, to nie odpuszczam. A zassało. Podoba mi się taki dygresyjny styl pisania, wtrąceń, dopowiedzeń, wstawek mnóstwo. A i język bogaty, ozdobny, wyrafinowany po francusku. Sama historia niby błaha, ale talent trzeba mieć, żeby tak ją podać. Brawo!
Masz błąd z nazwą ulicy, raz jest 1-go Maja, raz Armii Czerwonej, raz nr 15, raz 6. Jak 15, jak ponoć tylko parzyste były?
Ale czyta się :)
Pozdrawiam serdecznie :)
magnat dnia 25.04.2013 18:41
gitesik
napisałem kiedyś parę wierszy ale to było dawno, dawno temu. Nigdy też nie podpisywałem jako "cieniu". Przykro mi.
Pozdrawiam
zajacanka
wielkie dzięki za dobre słowa. Serdeczne dzięki.
Mój bohater mieszkał przy u. 1-go Maja, a pracował przy Armii Czerwonej.
Co do numeracji, to pewnie pomylił mi się budynek z mieszkaniem.
Pozdrowienia
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty