Bardzo późną nocą lub bardzo wczesnym rankiem (wszystko zależy, jak patrzeć na tę specyficzną porę), po długiej i ciężkiej batalii, wracali ostatni niedobitkowie alkoholowych libacji. Było ich dokładnie trzech: Benek, Tomek oraz Gruby. Kolejność ich wymienienia odpowiadała stopniowi upojenia - od najmniejszego, do największego.
Po Benku niczego nie było widać, wydawał się być kompletnie uodporniony na działanie alkoholu. Wręcz miało się wrażenie, że czerpał z niego siły witalne. W jego przypadku termin „okowita”, był jak najbardziej zasłużony. Mógł prawie nic nie jeść, nie spać całymi dniami, ale póki był pijany, potrafił latać nakręcony, jak mechaniczny bączek, i pewnie to dlatego był tak bardzo chudy.
Tomek nie był w tak dobrym stanie, jak jego towarzysz, świadomość skurczyła mu się do niemalże nieskończenie małego punktu, przez który przelatujące myśli były równie rzadkie, jak meteoryty przemierzające pustkę kosmiczną. W jego małym świecie liczyła się tylko lewa i prawa noga i to by poruszały się naprzemiennie.
Gruby zaś tylko swoim wielkim ciałem znajdował się wśród swoich towarzyszy, duch jego lekki od alkoholowych uniesień znajdował się gdzieś daleko, prawdopodobnie w jakimś innym wymiarze, w krainie zapomnienia. Ciało, już tylko jakby wyłącznie z uprzejmości jeszcze powłóczało nogami, choć wymagało prawie całkowitego podparcia na ramionach kolegów.
Do domu było daleko, komunikacja miejska jeszcze nie jeździła, a na taksówkę trzeba było pieniędzy, które co do ostatnich drobniaków zmieniły się w alkohol. Doprowadzenie zaniemogłego towarzysza do domu nie było prostą sprawą, ale nikomu nie przeszło przez głowę, by go porzucić, mieli przecież swoje zasady.
Ulice były puste, więc każdy krok odbijał się szerokim echem po okolicy. Powietrze było chłodne, co było ulgą od panujących w tamtym czasie upałów. Niebo ciągle pełne było blednących powoli gwiazd, które nieuchronnie przegrywały walkę ze zbliżającym się dniem.
Gdy nasi bohaterowie mijali bramę obskurnej kamienicy, uwagę Benka zwrócił, dobiegający z wnętrza, głos.
- No proszę, co ja tu widzę?
Głos należał do starszego, siwego mężczyzny. Twarz miał naznaczoną głębokimi zmarszczkami oraz popękanymi naczynkami. Miał szczeciniasty zarost, który kolorami przechodził od czerni, przez blond, aż po całkowitą siwiznę. Oczy jego były permanentnie przekrwione, a białka pożółkłe. Innymi słowy, z miejsca było widać, że ten człowiek był weteranem kieliszka, który w swoim życiu obalił niejedną flaszkę.
Benek widząc tego mężczyznę, wyprostował się nagle i zasalutował. Jego przykładem, choć niepewnie, podążył Tomek, musiał przy tym puścić Grubego, który zwiesił się całym ciężarem na Benku.
Mężczyzna spojrzał na nich, uśmiechnął się i niestarannie odsalutował.
- Musiało być ostro – powiedział świdrując ich wzrokiem.
- Tak jest sir! Ale daliśmy radę… sir! – wyrwał się Benek.
- To dobrze, dobrze… - mówił kiwając głową – Ale mam nadzieję, że kulturalnie piliście?
- My… my za… zaw-sze – odezwał się z trudem Tomek.
- Zgadza się, pełna kultura, z zachowaniem etykiety picia. Za omijanie kolejki – karniak; do kieliszka się nie dolewa, ale i pije się na jeden raz, do dna. No i oczywiście – wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, czyli piją wszyscy albo nikt – wyrecytował na jednym tchu Benek z przejęciem dziecka występującego w przedszkolnym przedstawieniu.
- Ładnie, a ja myślałem, że dzisiejsza młodzież za grosz kultury nie ma. Dziś to dzieciaki tylko te narkotyki by palili, albo jakieś pigułki łykali. Wy nie ćpacie, co?
- Narkotyki? Nigdy! – skłamał Benek.
- To dobrze, dobrze… Jak wam na imię chłopcy?
- Ja jestem Michał, ale wszycy mówią mi Benek.
Tu nastąpiła cisza, Tomek najwyraźniej odpłynął myślami i nie brał udziału w rozmowie. Dopiero szturchnięcie pod żebra przez Benka ściągnęło go na ziemię.
- Hę? Co? – pytał zdezorientowany.
- Okaż trochę szacunku! Przedstaw się panu.
- Tomek! – powiedział po chwili jakby dopiero sobie przypomniał swoje imię.
- A to jest Gruby… znaczy się Marcin – wyręczył kolegę Benek.
- Marian Rzepka.
- Oczywiście słyszeliśmy o panu, panie Rzepka. To zaszczyt pana poznać, prawda Tomek?
Tomek, który znów się zagubił w swoich myślach, by nie dać po sobie tego poznać, zasalutował bełkocząc coś pod nosem.
W tym momencie Gruby, który do tej pory grzecznie wspierał się na ramieniu Benka, nagle wyrwał się i zaczął wołać:
- Zostawcie mnie! Będę rz… rzyg…
Nie dokończył, odwrócił się i puścił kolorowego pawia prosto pod latarnię, na której następnie bezsilnie się oparł.
- Nieźle go sponiewierało – powiedział bez przekąsu Marian.
- Walczył dzielnie, sir. Był z nami od początku.
Marian pokiwał głową w uznaniu, następnie wyciągnął paczkę papierosów, zaproponował poczęstowanie, a ponieważ nikt nie chciał, samotnie odpalił jednego. W międzyczasie Gruby puścił kolejnego pawia, a następnie usiadł na chodniku, z głową między kolanami.
- To ile wypiliście?
- Z pół litra na głowę będzie, sir.
Marian zaśmiał się, aż zakrztusił się dymem.
- To taka z was amatorka? Ha ha!
Słowa Mariana były dla Benka jak policzek w twarz. Szybko nabrał powietrza, przywołując w pamięci zdarzenia z tego długiego wieczoru.
- Zanim dziś przeszliśmy do prawidłowej czterdziestoprocentowej walki, to mieliśmy serie potyczek, z użyciem małego kalibru, sir.
- Małego kalibru?
- Sześć i pół procent, sir. Konkretnie to piwa – spojrzał na swojego towarzysza – Tomek, a te dwie flaszki zero-siedem to dziś rano obaliliśmy czy to było wczoraj?
Tomek wziął głęboki wdech, zrobił zamyśloną minę i najwyraźniej znów całkowicie zagubił się w pustce swojego umysłu, gdyż już się nie odezwał.
- Proszę wybaczyć, sir – kontynuował Benek – Wszystko jest dość rozmazane, pijemy już trzeci, może czwarty dzień. Już tyle osób odpadło, bo nie mogli wytrzymać tempa. Ja jestem od początku, łatwo nie było, jak widać trzech nas zostało. No, ale jak świętujemy, to świętujemy, nie ma wycofywania się!
Marian rzucił na chodnik peta, zgasił go butem. W milczeniu podszedł i uścisnął rękę Benkowi i Tomkowi. O ile ten drugi, nie bardzo zdawał sobie sprawę co się dzieje, tak Benek wypiął z dumą pierś. Chwila ta była dla niego wzniosła, wprost nie mógł uwierzyć, że ktoś taki jak Marian Rzepka, sławny Admirał, ściskał jego dłoń w uznaniu.
- Z jakiej okazji tak świętujecie?
- Może świętujemy, to trochę złe słowo. Kolegę straciliśmy.
- Stypa?
- Nie tak straciliśmy, zaręczył się, a jego dziewczyna strasznie nie lubi picia. Zresztą zmył się rano drugiego dnia i wrócił pod pantofel, a my świętowaliśmy dalej w jego imieniu.
- Rozumiem. Kiedyś też tak mogłem, teraz już jestem stary i muszę ostrożnie pić.
- Z całym szacunkiem, sir, ale proszę nie opowiadać głupot, przecież pan by nas tu wszystkich przepił!
Marian zaśmiał się i machnął ręką na tę pochwałę. W tym momencie Gruby znów się ożywił. Najpierw coś bełkotał niezrozumiale, po chwili podniósł głowę i głosem pełnym rozpaczy zawołał:
- Mariola! Mariola?! Mariola, kocham cię!
- Ach, młodzieńcza miłość – powiedział z sentymentem w głosie Marian.
W głowie Mariana rozbłysło wspomnienie z czasów, gdy był młody. Wtedy on tak w rozpaczy krzyczał za swoją Halinką. Chodził za nią, prosił, błagał, śpiewał jej ballady i płakał, a ona ciągle go nie chciała. Po nocach spać nie mógł, gdyż marzył tylko o niej. Ileż to razy przychodził pod jej okno w nocy, będąc kompletnie naprutym, prosząc, by wpuściła go do środka. Ona jednak była twarda, wylewała na niego zimną wodę, rzucała przedmiotami oraz wyklinała.
I choć sam nie mógł zdobyć swojej Halinki, to nie pozwalał, by jakiś inny się do niej zbliżał. Skutecznie odganiał pięściami każdego mężczyznę, który choćby tylko zagadał do Halinki.
Kiedyś się postarał, ubrał się w odświętne ubrania i odwiedził ją z kwiatami, czekoladkami oraz butelką dobrego wina, na które zbierał pieniądze przez pół miesiąca. Widok trzeźwego i elegancko wyglądającego Mariana, podziałał na Halinkę. Pozwoliła mu wejść. Długo rozmawiali pijąc przy tym wino, to ją zmiękczyło na tyle, by Marian mógł ją w końcu złamać. Przytulił ją najdelikatniej jak potrafił, całował jej dłonie, szyję, by w końcu dotrzeć do ust, o których tak marzył. Halina nie stawiała żadnego oporu nawet później, gdy jego ręce coraz śmielej wędrowały po jej ciele.
Noc minęła w namiętnych uniesieniach, które rankiem stały się tylko wspomnieniem. Zawstydzona i wściekła Halina uznała, że Marian bezczelnie wykorzystał jej chwilę słabości. Wygoniła go z domu krzycząc, że nie chce go więcej widzieć.
Marian jednak nigdy nie przestał się za nią uganiać i chociaż Halina zachowywała się czasem wobec niego gorzej niż najgorszy wróg, on to znosił z pokorą, a upór jego nieraz jeszcze był wynagradzany. Raz przetartą ścieżką łatwiej dało się dotrzeć do celu i chyba stąd płynęła cała złość skierowana do Mariana, za to, że udawało mu się czynić ją bezbronną. Wydawać by się mogło, że im bardziej się opierała, tym z większą rozkoszą się później poddawała.
Daleko temu było do miłości, Marian nie mógł prawdziwie zdobyć tego czego tak bardzo pragnął, czuł to i wiedział, że pewnego dnia utraci ją całkowicie, dlatego każdy jego ruch przepełniała namiętna desperacja. Halina zaś czuła się bezwolną marionetką szarpaną przez swoje emocje. Ten romans wypalał ich oboje.
Wszystko skończyło się nagle, gdy Halinie oświadczył się pewien księgowy. Był to niemłody już człowiek, do tego niezbyt urodziwy, ale za to z odpowiednią pozycją społeczną, ktoś poważany.
Również tego księgowego Marian chciał przepędzić pięściami i mimo, iż prawie z tego powodu skończył w więzieniu, niczego nie udało mu się osiągnąć. Musiał ostatecznie się poddać, mimo iż nigdy nie przestał kochać swojej Halinki. Przychodził czasem pod jej okno, wpatrując się w nie, wzdychając i czekając na jakiś cud.
Ale cuda się nie zdarzają.
- Mariola! – zawołał kolejny raz, słabnącym głosem Marcin – Mariola… Mariola, ty szmato… - znów nieprzytomnie spuścił głowę i zamilkł.
- Miłość… miłość bywa kręta – powiedział Marian odpalając kolejnego papierosa, ręka mu się przy tym trzęsła tak bardzo, że prawie wypuścił go na chodnik. Wspomnienie, które jak zjawa go nawiedziło, sprawiło, że miał potężną ochotę się napić. – Nie macie może zakitranego jakiegoś piwa albo flaszeczki?
- Przykro mi, sir. Nie mamy już nic.
- No nic, w takim razie czeka mnie wycieczka na cepeen.
- Może jakoś możemy panu pomóc, może my skoczymy kupić?
- Nie chłopcy, zaprowadźcie kolegę do domu, jeszcze was mendziarze zgarną i skończycie na wytrzeźwiałce. Dam sobie radę
Marian jeszcze raz uścisnął im dłonie i ruszył w swoim kierunku, Benek stał salutując mu z powagą na twarzy. Następnie z trudem podnieśli Grubego i ruszyli z nimi, teraz ich „poległy towarzysz” już nawet nie poruszał nogami, sunął tylko końcówkami butów po chodniku.
- Benek… kim był ten facet? - spytał po chwili Tomek, gdy przystanęli na krótki odpoczynek.
- No co ty, głupi jesteś? To był Marian Rzepka, Admirał.
- To jakiś wojskowy? Dlatego mu salutowaliśmy? – zamglony alkoholem umysł Tomka z trudem analizował wszystkie informacje.
Benek parsknął pogardliwym śmiechem.
- Żaden z niego wojskowy, ale lubi jak się do niego tak zwracają. Mówią, że w swoim życiu wychlał morze wódki, stąd ten pseudonim. Kiedyś podobno przepił nawet Gumaka! – w głosie Benka dało się wyłapać ton głębokiego uznania.
- Kogo? – spytał niepewnie Tomek, czując, że to pytanie zdenerwuje Benka.
- Gumak, taki gruby, umarł chyba rok temu. Podobno mógł wypić trzynaście piw i dopiero iść się odlać, a flaszki opróżniał prawie na jeden raz, pijąc z gwinta. Spotkali się kiedyś z Admirałem na wspólne picie. W końcu po kilku dniach, we czterech musieli odprowadzać nieprzytomnego Gumaka do domu. Co wtedy zrobił Admirał? Poszedł sobie kupić browara, ha! Zawodowcom jak on należy się szacunek!
Tomek już nic nie odpowiedział, niewiele ze słów Benka dotarło do niego, znów zamknął się w swoim małym świecie, w którym liczyła się tylko lewa i prawa noga oraz to by poruszały się naprzemiennie.
Kawałek dalej na ławce rozsiadł się Marian Rzepka, palił papierosa przepijając smak dymu wiśniówką. Na później czekało jeszcze na niego mocne piwo. Siedział wpatrując się w okna mieszkania, w którym mieszkała jego Halina.
Noc ustąpiła miejsca blademu świtowi, ludzie powoli budzili się do życia. Obok Mariana przeszła starsza kobieta z małym kundelkiem na smyczy. Pies widząc Admriała szczekał piskliwym głosem, kobieta zaś patrzyła pogardliwie na mężczyznę. Marian jednak na nich nie zwracał uwagi, nawet ich nie zauważał, siedział i się wpatrywał w okno.
Porzucenie wszelkiej nadziei jest przywilejem wyłącznie dusz piekielnych. W Marianie, mimo tych wszystkich lat ciągle płonął drobny płomyczek, ciągle liczył na cud. Może któregoś z tych dni Halinka otworzy okno i zaprosi go do środka albo zejdzie na dół do niego? Tylko co wtedy? Co on mógł jej zaoferować oprócz swojej najszczerszej miłości oraz możliwości wspólnego stoczenia się na samo dno? Wiedział dobrze, że ona pewnie była szczęśliwsza ze swoim księgowym, niż kiedykolwiek mogłaby być z nim.
Coś w Marianie krzyczało, by stamtąd uciekał, że to wgapianie się w okna nie przyniesie mu niczego oprócz bólu, ale nie potrafił odejść. Siedział jak zahipnotyzowany, popijał wiśniówkę i czekał, aż jedyne znane mu lekarstwo zacznie działać.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt