Dzień w mieście zaczął się jak zwykle. Kupcy wraz z bandytami i przemytnikami rozbili na rynku swoje stragany z towarem. Osada ta nie miała nazwy. Albo była za mało wpływowa, albo po prostu nie chciało się ludziom myśleć. Mieszkało tu około trzech tysięcy ludzi. Zabudowanie było bardzo ciasne. W panoramie miasta wyróżniały się trzy rzeczy: ratusz, koszary i wielka i piękna katedra. Miasteczko sprawiało wrażenie jakby całe fundusze zostały wykorzystane na tą jedną budowle. Niestety, osada ta była rajem dla bandytów, przemytu i innych nielegalnych działań, ponieważ władze miasta bardzo mało rzeczy interesowało poza pieniędzmi i swoim domem, czasami małżonką. Na ich nieszczęście ich sielanka miała się niedługo skończyć.
Niedawno Baron Marik jeden z radnych miasta obraził i zlekceważył pewnego króla, i nie bacząc na jego potężnych sojuszników wypowiedział im wojnę. I za ten czyn miało teraz odpowiedzieć trzy tysiące istnień.
Rick naostrzył kolejny miecz i zaklął pod nosem. W tym mieście zawód kowala nie bym zbyt opłacalny, ponieważ kowali było tu jak na pęczki. I to lepszych od niego, przez co jego praca ostatnio sprowadzała się do ostrzenia. Mógł pomyśleć o wstąpieniu do straży, bo kiedyś uczył się szermierki, ale śmierć w jakimś gnojowisku z imieniem ojczyzny na ustach jakoś mu się nie uśmiechała.
Odłożył broń na bok i wszedł do chaty. Miał kuźnię na zewnątrz a chciał mieć trochę spokoju. Mieszkał niedaleko rynku, no ale cóż w domu zawsze lepiej. Jego chata składała się z dwóch pomieszczeń. W jednym z pokoi był salon i kuchnia a w drugim sypialnia i szafki. Podłoga drewniana, również sufit. Nie wyróżniał się, co było w tym mieście wskazane. Ściągnął fartuch i położył się w łóżku. Chciał powspominać czasy kiedy nie był sam, gdy mieszkała z nim rodzina. Ale mimowolnie usnął.
Obudził go potężny huk, który wstrząsnął jego domem. Zerwał się i wybiegł z rozsypującej się chaty. Zobaczył grupę uzbrojonych po zęby zbrojnych, zmierzających w stronę południowego muru. Zawsze powtarzał sobie "Nie mieszaj się w politykę, zostaw to szlachcie i kuj broń. Może się potną i będzie spokój" Nie wiedział co go w tedy tknęło, aby zagadać do wojska. I wpadł w to gówno po uszy.
- Hej! Co tu się dzieje? Gdzie biegniecie?
- Szukamy chętnych do walki - powiedział żołnierz w czerwonej pelerynie najprawdopodobniej dowódca. - Atakuje nas jakaś armia, nie wiem kto dokładnie, ale rozpiepszyli mur jakimś nieznanym nam sposobem. Mają przewagę i ....
- Co tam oni nie mają szans z takim bitnym wojem jak my - odezwał się jeden z piechurów.
- A jakże - odparł inny. - Skończą wszyscy ze strzałami w dupie! - krzyknął, a wojsko podjęło okrzyk bojowy.
- To jak idziesz? - Zniecierpliwił się ten w płaszczu.
- Ide, ide - potwierdził Rick.
Nie spodziewał się tego, że pójście z nimi wiąże się równoznacznie ze wstąpieniem do armii. Dowiedział się tego, gdy w drodze do miejsca walki wstąpili do koszar po uzbrojenie. Młody kowal nie był jednak jedynym rekrutem. Nie zauważył wcześniej małej kolumny wlokącej się za grupką bitnej straży. Na miejscu otrzymali podstawowy ekwipunek. Włócznia, krótki miecz, skórzana kurtka a na nią lekko pordzewiała kolczuga. Poza tym w ekwipunek wchodziła drewniana tarcza w kształcie rombu, woda, trochę chleba i jakieś tam narzędzia. Ekwipunek równie biedny co budynek koszar. Poza budynkiem kapitana, była tu tylko mała kuźnia, sypialnie i mały plac treningowy. Wszystko ze starych omszałych kamiennych cegieł. Po spojrzeniu na tan budynek Rick pomyślał, że jeśli mury są w podobnym stanie to mają marne szansie na utrzymanie ich, a również zniszczenie ich nie musiało być takie trudne. Po poznaniu wstępnych zasad w straży, które większość rekrutów odebrało jako "zbędne piepszenie", wyszli z budynku koszar i ruszyli w kierunku walk. Nie było trudne ustalenie kierunku, ponieważ szczęk broni i opętańcze krzyki ludzi było słychać na dużą odległość. W śród wojska nie było czuć takiej odwagi jak wcześniej. Teraz raczej była to panika nowicjuszy, lub niepewnie szepty weteranów. Maszerowali w "szyku" jeśli można by to nazwać. Nowi chyba niezbyt rozumieli komendę "czwórka, kolumna". Oddział składał się z dwóch setek ludzi z czego góra jedna czwarta mogła być przeszkolona. PO kilkunastu minutach trochę chaotycznego marszu dotarli do muru. Rick rozdziawił gębę, gdy zobaczył co się dzieje. Część muru leżała w gruzach. Przez dziurę stopniowo wlewała się fala czarnej piechoty. Niewielu obrońców zeszło z murów by ich odeprzeć, z resztą oni mieli nie mniejsze problemy. Atakujący podprowadzili kilka wież oblężniczych. Sytuacja była opłakana. Tym bardziej, że pod bramę podprowadzano właśnie taran. Kilku przerażonych łuczników próbowało ustrzelić niosących go żołnierzy, jednakże byli zbyt spanikowani aby celnie strzelać. Obrona wisiała na włosku. Najlepsze było to, że tak naprawdę wojsko nie wiedziało z kim walczy ani dlaczego. Baron nie uważał, by musieli wiedzieć.
- Słuchać mnie, tchórze - wrzasnął kapitan oddziału - Teraz będziemy bronić bramy, od teraz waszą matką jest ojczyzna, w sensie to miasto, a ojcem ja! Jak chcecie spiepszać to tu i teraz potem nie ma na to czasu. Nie?! Więc pokażmy sukinkotom gdzie ich miejsce. DO BOJU!
I cała chwilowo zagrzana do bitwy grupa ruszyła pod bramę. I w tym samym momencie taran podszedł pod bramę. Rick i reszta wojska ustawili mur z tarcz. Kowal musiał przyznać, że wyglądają prawie jak wojsko. Po kilku uderzeniach brama padła. Czarne wojsko w lśniących srebrnych kolczugach i wyostrzonych mieczach wpadło do środka i ruszyło na nich. Przy tych zbrojnych wyglądali jak banda obdartusów. Mimo wszystko jednak wytrzymali szarżę. I nawet bronili się przez kilka chwil zabijając czarnych. Potem jednak rozpętało się piekło. Jeden z wrogich rycerzy, chroniony pancerzem płytowym przebił się przez mur tarcz, i wywijając młyńce straszliwym dwuręcznym mieczem okrutnie mordował straż. Włócznie i stępione miecze nie miały szans przebić się przez jego kosztowny i równie skuteczny pancerz. Chwilowo zmobilizowana straż zaczęła tracić odwagę. Pojedynczy ludzie zaczęli uciekać, następnie uciekła reszta. Przeciwnicy bezlitośnie pognali za nimi z zarąbywali jednego po drugim. Chwile potem padła obrona przy wyrwie w murze. Ludzie na murach również ginęli z krzykiem na ustach i mieczem w dłoni. Rick nie wiedział co zrobić. Honor nie pozwalał mu uciec. Próbował więc walczyć.
- Wracajcie tchórze, wy nędzne psy, wasz kapitan walczy a wy co? Ścierwo wracać mi tu!
Kilku ludzi opamiętało się i na ich brudnych i zmęczonych twarzach wystąpił rumieniec. Rick nie wiedział czy kapitan żyje, mimo to próbowali obronić przejście do dalszej części miasta. Kowal stanął w końcu przed pierwszym przeciwnikiem. Widać było, że jego przeciwnik był już zmęczony. Po wymianie kilku ciosów padł na ziemie z wycieńczenia. Nie chciał go dobijać. Odszedł i kątem oka zobaczył jak inny człowiek wbił leżącemu włócznie w pierś. "Bitwa to nie miejsce na szlachetne czyny" Upomniał się w duchu i rzucił się na kolejnego wojownika. Następne wydarzenia pamiętał jakby przez mgłę. Stracił tarczę blokując ciosy postawnego wojownika z toporem bojowym. Potem niezdarnie unikał reszty ciosów. Niestety przy próbie bloku mieczem, rozpadł się on a Rick wylądował na ziemi. Prawą ręką szukał jakiejś broni, ale natknął się tylko na jakiś kij. Chwycił go i uderzył przeciwnika w głowę. Okazało się, że miał w rękach buzdygan, a z czaszki ściekały kawałki mózgu i sterczały kości. Wstał, i zobaczył ponownie uciekające wojsko. Był mocno wkurzony. Jak ludzie mogli być tacy tchórzliwi? Niestety sam nie mógł walczyć, więc i on rówież musiał wziąć nogi za przez co nie wiedział czy ma się z siebie śmiać czy, płakać. Nie miał siły, aby biec na daleki dystans, dlategoż ukrył się w najbliższym domu. Znalazł tam szczątki jakiejś rodziny. Nie miał czasu alby ich pochować, ale jakby mógł zrobiłby to. Teraz musiał jakoś wydostać się z miasta. Przeszukał pokoje, lecz nie znalazł nic pożytecznego. Prawie. Za szafą było ukrytę wyjście z domu. Pewnie nie natknął by się na nie gdyby nie to, że szafa była lekko przesunięta. Musiał ktoś już z niego korzystać. Jednak nie to go teraz interesowało. Musiał przeżyć.
Gdy wyszedł z domu trafił do kanałów. Byłby one całkowicie ciemne, gdyby nie świecące na zielono porosty, które dawały trochę światła. Rick czuł niepokój. W takich miejscach nie trudno byłoby trafić na szajkę jakiś bandytów, lub co gorsza na potwory. Mimo lekkiego strachu musiał iść. To była jedyna droga.
Szedł więc. Na początku nie napotkał żadnych trudności. Los przestał się do niego uśmiechać gdy doszedł do miejsca, które wyglądało jak jakieś starożytne elfickie ruiny. Jednak czas elfów bezpowrotnie minął, na co te miejsce było najlepszym dowodem. Rick miał wodę po kolana. I nagle usłyszał jakiś szelest. Zauważył to. Było około trzydzieści metrów przed nim. Szczur, wielki jak źrebię. Przeraził się. To coś też zwróciło na niego uwagę. I ruszyło w jego stronę. Po chwili było przy nim i rzuciło się obalając kowala na podłogę. Próbował walić olbrzymiego gryzonia buzdyganem po głowie, ale nie dawało to wielkiego efektu. Szczur wgryzł się w jego klatkę piersiową i poczuł jak krew spływa mu po brzuchu. Walczył z całych sił. Niestety to było za mało. Czuł jak opuszczają go siły i zaczął odpływać jak po narkotyku, po chwili nie czuł nic. Zemdlał
c.d.n
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt