-Nie strzelisz mi w plecy - powiedziała twardo i wyraźnie. -Chcesz mnie zabić, zrób to tu i teraz. Patrząc mi w oczy.
To było takie proste... Jeszcze raz wznieść się na wyżyny. Dumna, nieustraszona. Ale minęły trzy sekundy i pożałowała swojego uporu. W końcu co za różnica, czy strzeli jej w plecy, w kark czy pierś. Rusek stał nieruchomo, a ona czuła, jak jej system nerwowy odmierza sekundy to krańcowego załamania.
-Idiotka - powiedział spokojnie, przeciągając literki. Rzucił coś półgłosem i stojący nieruchomo wilczur znów ożył. Krzyknęła, cofając się odruchowo. Potknęła się i runęła na plecy. Ręce automatycznie skrzyżowała, chcąc chronić twarz, ale kły psa wbiły się w drugi nadgarstek. Niezbyt mocno, a może to adrenalina sprawiła, że nie czuła bólu.
Kiedy wymacała już rękojęść noża, odwołał psa.
-Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żyła.
-Więc czego chcesz? - warknęła, znowu się podnosząc.
-Niecziego - położył dłoń na łbie wilczura. Wolno, jakby myśląc, czy nie popełnia błędu, wsunął rewolwer za pasek. -Idź - ruchem głowy wskazał ulicę. -I zapamiętaj moje imię. Jurij Kornakov.
Wciąż nie dowierzała. Gdyby jeszcze była po cywilnemu, uznałaby, że facetowi zmiękło nagle serce. Ale ona miała na sobie mundur polskiej armii. Mundur żołnierzy, których on miał obowiązek tępić.
Roześmiał się, potrząsnął głową i, nawet nie zauważyła kiedy, zniknął w bramie pobliskiej kamienicy.
Teraz zmiękły jej kolana. Zaczęła iść, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Cisza dudniła jej w uszach. Cisza, która dla niej mogła już nie istnieć.
Trzysta metrów przed szpitalem włączyła się jej automatycznie ostrożność. Stary, dobry znak. Zamiast iść prosto, skręciła w lewo i wbiegła między drzewa. Przemknęła się pod płotem do głównego budynku. Na oddział Maciejewskiego prowadziły cztery wejścia. Tym razem skorzystała z tylnego. Przeszła obok Pawła jakby go nie zauważyła, może nie poznała i bez pukania weszła do zabiegowego.
Maciejewski zdumiony podniósł głowę znad czyszczonego właśnie colta. Obrzucił spojrzeniem zakurzony mundur, poszarpane oba rękawy, ślady krwi i tępy, nieprzytomny wyraz twarzy dziewczyny.
-Co się stało? - spytał, podchodząc do niej. Stał ledwie pół metra przed nią, ale Karina wzrok wciąż miała utkwiony gdzieś w bezmiernej przestrzeni.
-Dlaczego? - spytała go głosem, w którym po raz pierwszy usłyszał dziecko, jakim jeszcze przecież mogła być.
Byłaby, gdyby nie wojna.
-Co: dlaczego? - Maciejewski pracował z Kariną niemal od początku wojny i zawsze mógł na niej polegać. Zawsze była spokojna i aż do bólu opanowana. Dlatego teraz jej załamanie nim wstrząsnęło. -Kapral Jorczuk!
Arek wbiegł do sali, trzaskając obcasami.
-Sprowadź Ignaczuka - rzucił, nie patrząc na żołnierza. Trzasnęły drzwi, a Karina wciąż stała, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje.
Wbiegł lekarz wojskowy, Artur Ignaczuk. Zaskoczony nagłym wezwaniem, wycierał w ręcznik świeżo obmyte z krwi dłonie.
-Co jest?
-Nie wiem - Maciejewski cofnął się i stanął przy biurku. -Ty mi powiedz.
Ignaczuk nie potrzebował więcej wyjaśnień. Podszedł do Kariny i spojrzał jej z bliska w oczy. Potem odchylił się do tyłu, zacmokał i grzmotnął ją na odlew z taką siłą, że wpadła na ścianę. Zamrugała gwałtownie powiekami.
Nadal była blada jak mąka, ale przynajmniej wzrok miala już przytomny, nie wyglądała na żywego zombi.
-Hej! - krzyknął odruchowo Maciejewski. Ignaczuk zaśmiał się krótko.
-To najlepszy sposób. Widzisz, żyje.
Maciejewskiemu nie było do śmiechu. Zignorował kolegę i skierował się znowu do swojej łączniczki.
-Co się stało, do cholery?!
Na krótką chwilę zbladła jeszcze bardziej, ale potem bardzo wolno jej twarz zaczęła wracać do normy.
-Głupi ma szczęście - wymamrotała.
Maciejewski przekręcił oczami, podejrzewając, że znowu zaczęła majaczyć.
-Macie surowicę? - spytała już spokojnie.
Ignaczuk stanął przy drzwiach, gotowy do wyjścia.
-Co się stało?
-Pies mnie ugryzł.
Ignaczuk wyszedł, a Maciejewski usiadł ciężko na biurku. To jedno krótkie zdanie w zupełności mu wystarczyło. W tej okolicy "cywilnych" psów już nie było.
-Ruscy? - spytał cicho, domyślając się reszty. Przegryzł wargę, zastanawiając się, jakie słowa mogłyby pocieszyć dziewczynę.
-Rusek. Jeden.
-Miałaś do tego prawo. Pamiętaj, każdy człowiek ma święte prawo bronić...
-O czym ty mówisz? - po jej oczach poznał, że tym razem nie zgadł.
-Więc co się stało? Myślałem, że go zabiłaś...
-Nie. Nawet nie miałam takiej szansy.
-Więc jak... - nie dokończył, ale wcale nie musiał.
Karina przymknęła na chwilę oczy. Jak miała wyjaśnić mu coś, czego sama nie rozumiała? Przecież ona nie już miała prawa żyć. Spotkań z rosyjskimi patrolami się nie przeżywało.
-Nie wiem - przyznała. -Nie wiem, dlaczego mnie nie zabił. Mógł. Ale tego nie zrobił. Dlaczego?
Maciejewski wzruszył ramionami. Nie miał nastroju na niańczenie małolat.
-Tak po prostu cię puścił? - on też nie mógł w to uwierzyć, ale musieli przerwać rozmowę, bo wszedł lekarz.
Pomógł jej ściągnąć kurtkę, przemył ranki, zrobił zastrzyk.
-Możesz ruszyć palcami?
-Tak. Nerwy nie naruszone - odpowiedziała służbowo, patrząc na dowódcę. Maciejewski z lekkim niepokojem obserwował zabiegi Ignaczuka.
-Dasz radę? - spytał niecierpliwie, kiedy kończył.
-Ja się nigdy nie wycofuję - uśmiechnęła się i była to już ta Karina, którą on doskonale znał: stateczna, opanowana.
-W porządku. Chodź tu - zdecydował się zignorować dziwną sprawę z miłosiernym Rosjaninem i pochylił się nad rozłożoną mapą. -Lądują tutaj - zakreślił flamastrem zieloną plamę pod Redzikowem. Punkt docelowy znasz. Spotkasz się tam z Szynkowskim. Ryzykujemy, ale żołnierze będą nam potrzebni, a lepiej ich przeprowadzić w tajemnicy. To niecałe dziesięć kilometrów, ale może być gorąco.
-Damy radę. Połowa drogi biegnie przez las, to ułatwia zadanie. Do pewnego stopnia.
-Idziesz z Kubą. W wyposażeniu dwa automaty, dwie tetetki. Są lżejsze, poręczniejsze, no i mamy ich spory zapas. Podręczny zestaw pierwszej pomocy, jak zawsze. Broń biała do twojego uznania. Granaty uderzeniowe i dymne też dostaniesz. Na więcej nie licz.
-To i tak sporo - wzruszyła ramionami. -Chociaż, jeśli coś się stanie...
-Przestań - przerwał jej. Nie był przesądny, ale nie lubił "krakania'. -Przygotuj się.
Karina właśnie zdejmowała kolczyki, pierścionek i naszyjnik. Na akcjach nigdy ich nie nosiła, żeby pozbyć się jakichkolwiek znaków szczególnych. Ale było w tym również drugie dno. Tych kilka drobiazgów, w razie jakiegokolwiek wypadku, miały zostać odesłane do domu. Tym samym stałyby się pożegnaniem.
-To by było na tyle - sięgnęła po fartuch. Pokiwał w milczeniu głową.
-Karina?
-Tak?
-Nie szalej.
Uśmiechnęła się kpiąco, zamykając za sobą drzwi.
Karina siedziała w krzakach, ziewając rozdzierająco. Parę metrów dalej Kuba bawił się zamkiem karabinku. Było ciemno jak w grobie, a na dodatek zaczęło padać. Dochodziła już umówiona godzina lądowania samolotu, a dookoła wciąż panowała niczym nie zmącona cisza. Nie słychać było koników polnych, nie ćwierkały ptaki. Karina stwierdziła, że Nik miał rację, mówiąc kiedyś, że wojna zabija nie tylko ludzi. Trzebi kulturę, wali domy... Nawet naturę ucisza.
-Jeszcze trochę...
-Cicho, są - przerwał jej Kuba. Faktycznie, w oddali usłyszała lekkie terkotanie. Błyskawicznie naciągnęła na twarz czarną kominiarkę z otworami na oczy i usta. Dla żołnierzy, których przeprowadzała, miała być tylko i wyłącznie łącznikiem, najlepiej bez twarzy. Większość nawet nie wiedziała, że mieli doczynienia z dziewczyną.
Pół godziny później na polanie stało już trzydziestu żołnierzy, wszyscy w pełnym umundurowaniu i z ekwipunkiem. Ustaliła tylko parę szczegółów.
-Dopóki idziemy razem, słuchacie się mnie. Jeśli coś się stanie i oddział pójdzie w rozsypkę, każdy na własną rękę chowa się w lesie. Jasne?
Pokiwali skwapliwie głowami, w przejmującej ciszy.
-Idziemy.
Dopóki to było możliwe, prowadziła ich lasem, ale w pewnym momencie, już niedaleko bunkru, musieli wyjść na drogę i przemknąć się przez uśpioną wioskę.
Powoli zaczynała żałować swojej decyzji. Przeprawa była ciężka. Nie chciała rozdzielać grupy, ale wędrówka kilkudziesięcioosobową grupą była samobójstwem. Przez wiochę przechodzili grupami po dziesięć. Przeprowadziła jednych, wracała po drugich. Za trzecim razem zabrakło jej szczęścia.
Chowali się właśnie za długim murem, kiedy usłyszała głosy. Co gorsza, nie polskie. Psów chyba nie było, w każdym razie ich nie dobiegało jej żadne ujadanie, ale obleciał ją strach.
Wiocha, jak to wiocha, miała tylko jedną ulicę, właśnie tą, którą szli żołnierze. Z jednej strony drogę ucieczki odcinała rzeka. Cofnęła się, zbyt gwałtowie. Poleciał obkruszony tynk i kawałki cegły. Głosy zamilkły.
-Cofać się! - syknęła, popychając ich z powrotem. Wiedziała, że nie zdążąć wrócić do lasu. Musiała coś wymyślić. Bagatela, tylko co?!
Tylko przy sobie miała jedenastu ludzi plus niezłe uzbrojenie. Ale jeśli tamtych było więcej, jeśli popełnią choć jeden błąd, Ruscy dowiedzą się o przysłanym oddziale o wiele za wcześnie.
Chociaż, zaraz... Był sposób. Jeśli uwierzą, że pozbyli się zagrożenia...
Wyrwała pistolet z kabury i wystrzeliła w powietrze. Kuba chwycił ją za rękę, ale za późno, o ile za późno!
-Co ty wyprawiasz, do cholery?!
Nie musiał szeptać, bo po jej strzale wybuchła gwałtowna salwa. Ale nawet przez ten huk słyszała zbliżające się kroki.
-Daj nóż - rzuciła, przeklinając swoją głupotę. Zawsze, kiedy go nie potrzebowała, jej długi sztylet tkwił przy niej. Kiedy był jej potrzebny, akurat tego wieczoru zrezygnowała z białej broni.
-Co? Rambo zmartwychwstał?
-Daj nóż! - prawie wrzasnęła. Że też akurat w tym momencie zebrało mu się na żarty. Zerwała kominiarkę.
-Dziewczyna? - usłyszała zduszony jęk któregoś z z żołnierzy.
Wyrwała Kubie z ręki klingę i przesunęła ostrzem po łuku brwiowym. Błyskawicznie pół twarzy zalała jej krew. Oddała mu nóż.
Kuba milczał jak zaklęty, nie wiedziała, czy z podziwu, czy oszołomienia.
-Schowaj ich - rzuciła jeszcze i pędem rzuciła się w tę stronę, z której dobiegały coraz bliższe głosy. Kiedy omiotły ją światła latarek, leżała nieruchomo na poboczu. Głowa tak odwrócona, żeby widać było krew, lewa ręka nienaturalnie wykręcona z pistoletem w dłoni, prawa schowana, przy tętnicy szyjnej.
-Jest tutaj - usłyszała. Coraz bliższe kroki, potem kopniak pod żebra i czyjeś ciepłe palce, sięgające jej szyi. Wstrzymała oddech.
-Nie żyje. Ale jeszcze ciepła - zaśmiał się któryś. Zastanawiała się, ilu ich może być, czy mogłaby się pokusić o walkę. Ale wolała nie ryzykować.
-Sierżantie... - zaczął jeden i zaraz jego głos zagłuszył wybuch obleśnego rechotu. Zrobiło jej się zimno. Oto Karina, która zawsze myśli o wszystkim! Ot, myśli. Tyle że czasem zbyt późno. Wymacała rękojęść noża, bo jednego była pewna: nie da im się tknąć.
-Nie ma czasu. Niech leży. Idziemy.
Nie wierząc w swoje szczęście, po raz drugi w tak krótkim czasie, słuchała oddalających się kroków. Kiedy już na dobre umilkły, odczekała jeszcze chwilę, po czym wstała. Kuba właśnie do niej dobiegał.
-Co to było? - wydyszał ciężko. -Ten Rusek to nasz człowiek?
-Nie - machnięciem ręki przegoniła żołnierzy na drugą stronę.
-Sprawdzał ci puls - nie ustąpił Kuba.
-Owszem.
-I cię nie wydał.
-Bo go nie wyczuł - zirytowała się Karina. -Nie mam lewej tętnicy szyjnej. Taka wrodzona wada.
Kuba stanął na środku drogi jak wryty. Szarpnęła go zniecierpliwiona za ramię.
-Możemy to przełożyć na później?
-Aha - pokiwał głową, ale minę miał mniej więcej taką, jak Karina po spotkaniu z Kornakovem.
Dopiero gdy wszyscy weszli głębiej w las i uznała, że nie wypatrzy ich jakiś nadgorliwy koleś zza wschodniej granicy, pozwoliła żołnierzom stanąć. Nawet w ciemności widziała ich spojrzenia: jedne zdumione, oszołomione, jedne współczujące, inne przerażone. Pewnie nie wyglądała korzystnie z twarzą zalaną krwią, fakt.
-Tak wam słabo na widok krwi? - zakpiła, żeby w końcu przestali się na nią gapić z takim natężeniem. Jeden z chłopców wystąpił.
Wiedziała, że jest to oddział ochotników, młodych narwańców, niewiele starszych od niej. Wyprawiała razem z księdzem Tomaszem wiele takich chłopców. Oddziały formowali w szkołach, harcerstwie. Szli na wojnę młodzi, nie wiedząc, że idą na śmierć. Szli zabijać, a kochali ludzi i życie. Szli i nigdy już nie wracali.
Szli, nie wiedząc jeszcze, że wojna nie jest honorowa, że to nie jest machanie szabelką i strzelanie do tarczy. Nie byli gotowi na piekło, z którym los ich zetknął tak wcześnie. Zbyt wcześnie.
-Twarda jesteś - powiedział.
Głos miał dość wysoki, jeszcze nie ukształtowany. Starał się być miły, ale Karinę momentalnie zalała krew, choć tym razem nie dosłownie. Wróciły dokładnie te same słowa sprzed kilku godzin, wyraźne rysy Rosjanina i szczegół, o którym do tej pory nie pamiętała: zimne oczy w kolorze płynnej rtęci.
-Tak mówią - warknęła, ze zdumieniem stwierdzając, że głos jej drży. Kominiarkę założyła na czubek głowy, żeby tylko zakrywała rozciętą brew. Z szyi zerwała apaszkę, jedyny akcent, który nie pasował do munduru. -Ma ktoś wodę?
Inny chłopak podał jej manierkę i bez słowa cofnął. Zmarszczyła brwi i skrzywiła się z bólu.
-Ja nie gryzę, chłopcy - powiedziała cicho. -A zresztą nieważne - zirytowała się nagle. Miała ich przeprowadzić, tylko tyle. Nic osobistego. Musiała o tym pamiętać.
Spojrzała na zegarek. Dochodziła czwarta. Za późno.
-Kuba, do której masz przepustkę?
-Do południa. Miałem jeszcze się z kimś zobaczyć.
-Odprowadzisz ich do punktu? To już niecały kilometr, prosta droga. Ja za godzinę muszę się zameldować na Kopernika.
-Jasne - ręka chłopaka odruchowo podskoczyła do czoła, ale pohamował się w ostatniej chwili.
-Powodzenia - odwróciła się, nie zaszczycając oddziału ani jednym spojrzeniem.
-Jasna cholera, co się znowu stało?! - ryknął Maciejewski, kiedy weszła do jego pokoju.
Cofnęła się, zdziwiona. Kominiarki wciąż nie zdjęła, więc nie mógł widzieć brwi.
-Hę? - zamruczała mało inteligentnie i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że krwią miała splamione pół munduru. -A, to... Nic.
-Nic? - Maciejewski rzadko się wściekał, ale kiedy już tracił panowanie nad sobą, nikt nie chciał być w pobliżu.
-Wpadliśmy na patrol na Leśnej.
Dłuższą chwilę patrzył na nią bez słowa. W końcu odetchnął i wskazał jej krzesło.
-Mów.
Zrelacjonowała mu całe zdarzenie. Mężczyzna spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim u niego jeszcze nigdy nie widziała. Pytanie, smutek i jakby żal.
-Nie powinnaś tego robić.
-Och, proszę! - jęknęła i zerwała się na równe nogi. -Gdyby się dowiedzieli..
-I tak się dowiedzą - przerwał jej. -Zabijać się dla...
-Chciałam uratować oddział.
-I zrobiłaś to. Czujesz się bohaterką?
Zmartwiała. Od niego takich słów by się nie spodziewała. Każdy mógłby jej tak dowalić, ubliżyć, ale nie on!
-Wiesz, że nie o to chodzi.
-Ach, tak. Dla Kraju, Boga, Ojczyzny, tak? Patriotka od siedmiu boleści.
-Nie jestem nią! - prawie wrzasnęła.
-Więc dlaczego wróciłaś?! - on też podniósł głos. -Czemu wróciłaś do tego piekła?
-Próbuję pomóc - wycedziła przez zęby. -Skoro ci to nie odpowiada... - odwróciła się i ruszyła do drzwi. Złapał ją za ramiona i brutalnie potrząsnął.
-Nie chcę, żebyś się zabiła. Mam córkę w twoim wieku. Gdyby... - po twarzy przebiegł mu skurcz.
-Przecież nic mi nie jest. Wiesz, że to było najbezpieczniejsze wyjście.
-Bo gdyby coś nie wypaliło, tylko ty byś zginęła? - zakpił.
-Bo trzydziestu żołnierzy, którzy mogą się przydać temu kraju, by przeżyło.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 31.08.2008 09:47 · Czytań: 762 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: