Jacek znalazł Karinę w dawnej pracowni komputerowej, gdzie teraz urządzili pralnię. Bandaży było tak mało, że te zakrwawione wygotowywali, prali i używali podobnie. Nie tylko zresztą bandaże. Zaraz na początku, nim przyszły pierwsze transporty z pomocą sanitarną, potrzeba na opatrunki była tak duża, że sanitariuszki cięły praktycznie wszystko: prześcieradła, zasłony, ubrania. Niektórzy mieli nawet rany poobwijane poszarpanymi firankami.
Przywitała go skinieniem głowy. Patrzył dłuższą chwilę w milczeniu, jak miesza zwoje bandaży w wielkim saganie, wylewa wodę, płucze, potem wyżyma.
Policzył do trzech. Nie pomogło, ale mógłby tak liczyć do tysiąca i to by mu nie wystarczyło, a miał mało czasu. Wypalił więc prosto z mostu:
-Kuba nie żyje.
Znieruchomiała, z rękoma owiniętymi płóciennymi paskami, chyba też pobladła.
-Kuba? Jak?
Pokręcił głową. Miał szczerą ochotę na nią wrzasnąć, żeby krzyknęła, rozpłakała się, zrobiła coś, cokolwiek i zdjęła choć na chwilę tę maskę twardzielki. Nie widział, jak drżały jej ręce, kiedy rozwieszała bandaże na rozpiętych sznurkach, nie widział, że w kącikach oczu zebrały się dwie srebrne kropelki, którym za żadne skarby postanowiła nie pozwolić spłynąć.
-Zdjął go gołębierz, jak wracał z przepustki do szpitala. Znalazł go patrol. Maciejewski zmienia kwaterę. Przeniósł się do ASP.
-ASP? - zmarszczyła brwi. -Tu nie ma żadnej A... - urwała. Przypomniał jej się stary budynek Akademii Szkolno-Pedagogicznej, w której przed laty pracowała jej babcia. Zagryzła wargi. Ze szkoły do ASP było jakieś pięć kilometrów, ale przynajmniej droga nie prowadziła przez centrum miasta. To już jakiś plus.
-Dziś w nocy masz wolne, przyjdź jutro. Maciejewski chce ci powiedzieć coś ważnego - stanął tuż za nią i położył obie ręce na jej ramionach. Wolno obrócił ją ku sobie. -Twarda jesteś - szepnął z uznaniem. I popełnił błąd.
O ile jeszcze przed chwilą była skłonna mu się poddać, teraz mało szlag jej jasny nie trafił. Zapomniała, że stoi przed nią żołnierz polskiej armii. Uderzyła go w twarz z taką siłą, że pierścionek skaleczył go w policzek.
-Odbiło ci?! - zirytował się i przyciągnął ją ku sobie.
-Nigdy tak do mnie nie mów. Mam tego dość. Nienawidzę tych słów, słyszysz?! Nienawidzę!
-Okej, okej - cofnął się o krok i uniósł obie ręce w górę, jakby w geście poddania. Zawahał się, po czym wyciągnął z kieszeni spore zawiniątko. -Smacznego.
Rozwinęła brudną szmatę.
-Jacek, nie - pokręciła głową i wepchnęła mu z powrotem w ręce bochenek chleba, dwie konserwy i odrobinę kawy.
-Dlaczego? Od innych bierzesz.
-Nie tyle. I... - przerwała. Po twarzy Jacka przebiegła mgła.
-I co, inni od ciebie niczego nie oczekują? - sarknął. Odwróciła wzrok. -Ale ja też od ciebie nic nie chcę. Po prostu myślałem, że...
-Przepraszam cię - przerwała mu. -Ale ja nie mogę. Nie chcę się angażować. Nie teraz, nie w tym świecie.
-Niektórzy uważają, że najlepiej żyć każdym dniem, cieszyć się nim.
-Nigdy nie byłam zwolenniczką carpe diem. Ten koszmar w końcu się kiedyś skończy.
-Możemy tego końca nie dożyć - powiedział cicho.
-Więc z tego powodu powinnam ci się rzucić w ramiona? To, że dookoła panuje piekło, nie znaczy, że... - urwała, bo zobaczyła jego zgnębioną twarz. -Jacuś, ja nie chcę w miłości szukać potwierdzenia tego, że żyję. Nie chcę później niczego żałować - powiedziała miękko.
Chłopak pokiwał głową i cofnął się do drzwi.
-Weź to, to nie moja porcja. Zdobyte - położył jedzenie na krześle w rogu i wyszedł, zamykając cicho drzwi. Chciała za nim krzyknąć, zawołać, może cofnąć kilka słów i nawet już wybiegła na korytarz, ale dała sobie spokój.
Nic nie mogło się zmienić. Pomimo iż kłamała. A przynajmniej nie mówiła całej prawdy. Nie ze względu na nieustanną groźbę śmierci nie chciała wiązać się z Jackiem. Nie odepchnęła go, bo bała się bólu, gdyby coś mu się stało. Powód był inny.
Ten powód miał dwadzieścia trzy lata, dość długie jak na żołnierza blond włosy i brązowe oczy. Nik.
Nie łączyło ich nic poza kilkoma zdaniami, zamienionymi na akcjach czy na korytarzu szpitala. I nic więcej połączyć ich nie mogło. Ale tyle jej wystarczało. Tak wiele już poświęciła dla tego kraju, choć nie uważała się za patriotkę, że miłość nie miała większego znaczenia. Obecnie praca stanowiła całe jej życie, Nik również był jej częścią. A Karina zawsze wyznawała zasadę, że pracy z życiem prywatnym nie należy mieszać.
Cóż z tego, że obecnie życie prywatne nie istniało. W ogóle prywatności nie było. Wszystko - dla kraju, dla ludzi. Dla Ojczyzny. Jakkolwiek przestarzale, patetycznie i melodramatycznie by to nie brzmiało, teraz liczyła się tylko Polska, ten poznaczony szramami i podarty wojnami kraj, dla którego wróciła z bezpiecznej wyspy, jaką wciąż jeszcze była Anglia. Maciejewski miał rację. Wróciła do piekła. Ale nigdy tego nie żałowała.
Skończyła rozwieszać bandaże i z furią wrzuciła do gara nową ich porcję. Czysta woda błyskawicznie zmieniła kolor na jasnoróżowy. Wolała się nie zastanawiać, ile krwi w nie wsiąkło. Zmieniła wodę, ale niewiele to pomogło. Dopiero za trzecim razem, kiedy już spłukała krew, zabrała się do prania. Ktoś stanął za jej plecami.
Myślała, że to wrócił Jacek, więc nawet nie podniosła głowy. Odwróciła się dopiero, gdy usłyszała męski głos.
-Możemy porozmawiać? - Krajewski przysiadł na krześle i wyciągnął przed siebie zmęczone nogi.
-Już zaczęliśmy - powiedziała, sama się dziwiąc, że jej głos jest tak szorstki.
-Masz do mnie żal? - spytał i już wiedziała, o co chodzi. Ale nie miała zamiaru niczego nikomu ułatwiać. Uklękła i z powrotem zanurzyła ręce w gorącej wodzie.
-Jesteś lekarzem - rzuciła zimno.
-Tak - przyznał spokojnie. -Jestem lekarzem. Przysięgałem chronić życie, każde życie. Przysięgałem robić wszystko, co w mojej mocy, żeby ratować ludzi. I co robię? Wycofuję się. Dokonuję selekcji. Poddaję się zbyt często, choć co najmniej ćwierć ludzi można by uratować. Zabijam, choć nie posługuję się pistoletem ani nożem. I co noc, w ciemności widzę ich twarze. Widzę tych, których mógłbym ocalić. O to ci chodziło? To chciałaś usłyszeć?
-Nie - szepnęła, bo nagle zrobiło jej się głupio. -Ale jak... Jak możesz podejmować takie decyzje? Jak możesz wybierać: tak, ciebie ratujemy, a ty umierasz? Jak?!
Krajewski wzruszył ramionami i spuścił głowę.
-Nie możemy utrzymywać przy życiu wszystkich. Zaczyna brakować jedzenia. Większość z tych ludzi nigdy by nie odzyskała sprawności. Gdyby coś się stało w szpitalu, nigdy byśmy ich nie zdążyli wyprowadzić na czas. Przecież to wiesz. Jesteś żołnierzem.
-Gówno prawda - mruknęła. -Jestem dzieciakiem w mundurze żołnierza. Wiem. Rozumiem. Ale pogodzić się z tym nie umiem.
-Nie tylko ty - powiedział cicho. -A to co? Obrabowałaś bank? - zauważył prezent od Jacka.
-Weź to do kuchni, rozdziel. Wszystko jedno - nie była w nastroju do żartów. Krajewski zawahał się, ale mina dziewczyny nie zachęcała do kontynuowania rozmowy, więc skierował się do drzwi.
-Idziesz dzisiaj na Kopernika? - w progu jeszcze przystanął.
-Wzięłam nocny - zmyśliła na poczekaniu. Głupio, bo wiedziała, że z Kopernika do ASP będzie szła co najmniej godzinę, ale nie chciała zostać w szkole, nie tej nocy.
-Okej. Na razie.
-...eeść - mruknęła, kiedy za lekarzem zamknęły się drzwi.
Po wypraniu bandaży wzięła się za szpitalne piżamy, koszule, spodnie, podkoszulki. Nie lubiła prać, ale w ciągu ostatnich miesięcy wszyscy robili to, czego nie znosili, do czego nie przywykli. Po czwartej znowu usłyszała odgłos otwieranych drzwi. Żeby tym razem nie dać się zaskoczyć, odwróciła się do przybysza. Naręcze świeżo upranych łachów wypadło jej z rąk i gruchnęło na zakurzoną podłogę.
Postawny blondyn był o dwie głowy od niej wyższy, nie ogolony i z całą pewnością o wiele bardziej męski niż kiedy widziała go po raz ostatni. W sumie nie powinna go poznać, ale ten chłopak był częścią jej dzieciństwa. Chodzili do jednej klasy przez sześć lat. To z nim jednym utrzymywała kontakt na długo po tym, jak oboje skończyli podstawówkę.
-Cześć - głos też miał inny. Zbyt dorosły jak na jej rówieśnika.
-Krzysiek - powiedziała już w miarę spokojnie i schyliła się, żeby podnieść ubrania.
Był pierwszą osobą z jej starej szkoły, którą zobaczyła po wybuchu wojny. Zaraz po przyjeździe szukała, pytała, ale do nikogo nie trafiła.
-Szkoda, że spotykamy się akurat w takich okolicznościach - powiedział w zadumie i uśmiechnął się lekko. Dopiero teraz spojrzała na niego uważniej. Miał na sobie mundur Jednostki Pancernej. Uniosła brwi. Nie wiedziała, że do tych oddziałów przyjmowali tak młodych żołnierzy.
-Jesteś w Pancernej?
-Zaskoczona? Od niedawna - przyznał. -Zrobiłem kurs kiedy straty mieliśmy tak duże, że przyjmowali nawet małolatów. A ty?
-A nie widzisz? - brodą pokazała wielki gar z bielizną, po czym opaskę na ramieniu.
-Masz mundur piechoty.
-Owszem, ale... W pierwszej kolejności jestem sanitariuszką. Co tu robisz?
-Na razie nie mogę ci powiedzieć. Wyjaśni ci to Maciejewski. Jutro.
-A przyszedłeś tu tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć?
-A co, stęskniłem się - uśmiechnął się, po czym raptownie spoważniał. -Żartuję. Muszę pogadać z Krajewskim. Nie wiesz, gdzie go znajdę?
-Pewnie w operacyjnej. Stara sala dwadzieścia osiem. Pamiętasz?
-Jak mógłbym zapomnieć - nie była pewna, czy on to powiedział, czy może ona sobie te słowa wyobraziła. -A wiesz, że Pietrek służy w marynarce? A tak się zarzekał, że nie będzie pracował na morzu, żeby nie mówili na niego majtek. Dochrapał się starszego mata. Dobra, lecę. Zobaczymy się jutro.
-Bo co?
-Bo masz się zobaczyć z Maciejewskim. A moja jednostka stacjonuje niedaleko.
-Na razie - powiedziała, patrząc jak wychodzi. Ze wzrokiem utkwionym w zamkniętych drzwiach, zastanawiała się, jak wiele osób w ten sposób żegnało swoich bliskich i nigdy nie wracało po zwykłym: "do widzenia".
Dwie godziny później skończyła pisać raport, czyli ni mniej, ni więcej, tylko listę zmarłych danego dnia i wyszła ze szpitala. Na Kopernika zaszła szybciej niż zwykle, głównie dlatego, że zapadał już zmierzch. Żołnierzy nie było, powitał ją Jachim, chirurg, Podolski - internista i trzy pielęgniarki: Renia, Justyna i Grażyna.
-Chyba się dzisiaj nie umawialiśmy, co? Stało się coś?
-Nie - zaprzeczyła. -Ale pomoc wam się chyba przyda.
Na Kopernika leżeli lekko ranni, głównie dlatego, że szpital był w samym centrum i w razie nalotu unieruchomieni pacjenci nie mieliby szans wydostać się z miasta. Roboty więc było automatycznie mniej, ale i tak nikt się nie lenił.
Dopiero kiedy dobrze po drugiej usiadła w zabiegowym, zdała sobie sprawę, że cały dzień nic nie jadła i pada ze zmęczenia. Zastanawiała się, czy znajdzie coś do przekąszenia, kiedy przyszła do niej Grażyna.
-Patrz, co mamy - podała jej spory kubek, wypełniony po brzegi rozgotowanym owsem i skruszony cukrem. Takich smakołyków dawno już nie jadła. Wolałaby wprawdzie odrobinę tłuszczu niż cukier, ale narzekanie byłoby grzechem.
-Dzięki - wymamrotała Karina z pełnymi ustami.
Kobieta uśmiechnęła się pogodnie, jakby ten ponury świat za oknem nie istniał.
W tym samym momencie obie usłyszały pisk opon pod szpitalem i, dosłownie parę sekund później, strzały. Bliskie, o wiele za bliskie. Spojrzały po sobie z bladym strachem i wybiegły z gabinetu. Grażyna pobiegła w stronę wyjścia awaryjnego, choć jedno, czego Karina była pewna, to tego, że nie ucieknie, nie zostawi jej samej. Karina popędziła w stronę gabinetu lekarskiego. Jachim złapał ją za ramię.
-Co się dzieje?
-Nie wiem - pokręciła głową. Wciąż słyszała strzały, ale już nie z zewnątrz. Z piętra niżej. -Chciałam iść na dół, sprawdzić.
-Ja pójdę - zanim się obejrzała, już go nie było.
Niektórzy ranni wyszli na korytarz, pytając, co się dzieje. Stała w milczeniu i wtedy usłyszała krzyk chirurga. "Uciekaj!"
Pobladła, spojrzała w oczy najbliższemu pacjentowi. Wszystko, co o nim wiedziała, zamigotało w jej przerażonym umyśle jak litania. Pokręciła głową.
-Schowajcie się - powiedziała, sama nie wiedząc, w czym to mogłoby im pomóc. Popędziła z powrotem do zabiegowego, gdzie zostawiła swój automat. Strzały się zbliżały, już słyszała jęki tuż za ścianą, tuż obok. To było jak jakiś chory sen. Nie wiedziała, co się dzieje, co zamierza zrobić, dlaczego ktoś roznosi w pył szpital pełen rannych.
Wpadła do gabinetu i rzuciła się za biurko, gdzie powinien stać jej karabinek. Tam go jednak nie było. W panice zaczęła przerzucać papiery, dokumenty, ubrania... I nagle zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Ułamek sekundy później usłyszała odgłos odbezpieczanego rewolweru. Odwróciła się powoli, tym razem zdecydowana, że spojrzy śmierci prosto w oczy.
Cofnęła się o krok, sądząc, że ze strachu jej odbiło. Czyżby i tym razem śmierć miała szare oczy i rosyjski mundur? Przed nią stał Kornakov, taki sam, jakiego zapamiętała. Uśmiechał się kpiąco.
-Znów się spotykamy - powiedział miękko.
-A czy ja cię o to prosiłam?
-O darowanie życia też mnie nie prosiłaś.
-I tym razem też cię nie poproszę!
Ręce jej drżały. Ale tym razem nie ze strachu. Z wściekłości. Jak śmiał po raz kolejny wszystko jej niszczyć, pojawiać się znikąd i wszystko obracać w proch?
-I dobrze - sarknął. -Bo raz to o jeden raz za dużo.
Rękę z rewolwerem trzymał na biodrze. W ostatniej chwili uniósł lekko lufę. Strzał był głośny, głośniejszy niż się spodziewała. Poleciała do tyłu i grzmotnęła o ścianę, rozsypując dookoła karty zdrowia, ale już tego nie widziała. Uderzenia kuli i rozlewającego się bólu też nie czuła.
Straciła przytomność.
Kiedy otworzyła oczy, długą chwilę nie wiedziała, co się stało. Przed oczami wirowały jej różnokolorowe plamy, imiona tych ludzi, których pochowała. Ale do tych starych dołączyły teraz nowe. Nazwiska, które nigdy nie powinny się na takiej liście znaleźć. Uniosła się na łokciu i powoli, trzymając jedną ręką biurka, wstała.
Ruszyła chwiejnie do drzwi i w tej chwili zdała sobie sprawę, że lewa ręka zwisa jej bezwładnie.
Spojrzała niemrawo na okrągły otwór po kuli, poszarpany mundur, plamę krwi i pojawiło się pytanie, jakby znikąd: "skąd to...?"
A potem wielką, nienaturalną falą, oświetlającą horyzont, wróciła odpowiedź. Krzyki, jęki i strzały w miejscu, gdzie ratowali życie. Zatoczyła się i by upadła, gdyby nie złapała się wieszaka na ubrania.
-Nie - szepnęła głosem, który jej samej wydał się obcy. -Nie... - jęknęła i, nie zważając już na ból, wypadła z gabinetu. Wparowała do pierwszej z brzegu sali. Śnieżnobiałe łóżka, kołdry, prześcieradła... I na każdym z nich, przez każdy biały kwadrat biegł czerwony łańcuch, jak korale z jarzębiny. Wiedziała, że nikt nie mógł tego przeżyć, ale biegała od jednego do drugiego łóżka, sprawdzając puls, szukając najmniejszych oznak życia. Wszystkie ciała jednak były zimne, nieruchome, obce.
W ostatniej sali, przy schodach, gdy już słaniała się na nogach z rwącego bólu, coś usłyszała. Gwałtowny odgłos, jakby zasysanej próżni. Rzuciła się w tamtą stronę, bo dobrze znała ten dźwięk zalewanego płuca. Dopadła młodego chłopaka z sił powietrznych. Jego jasnoniebieskie oczy niemal wychodziły z orbit; nie mógł oddychać. Złapała go za rękę, bo wiedziała, że nawet gdyby odważyła się na samodzielną operację, na ratunek dla niego w tych warunkach było za późno.
-Pomóż... - wycharczał. Ścisnęła go jeszcze mocniej, tak bardzo jak tylko mogła i nie puściła nawet wtedy, kiedy jego uścisk zelżał.
Chłopak znieruchomiał. Pomyślała, że zasnął i zdziwiła się, że nie zamknął oczu. Przesunęła opuszkami po jego powiekach, bo tak na pewno będzie mu wygodniej i otuliła go szczelniej kołdrą. Zobaczyła jasnoczerwoną plamę na białym materiale i zapisała w pamięci, że musi zmienić pościel.
-Miłych snów - szepnęła.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 02.09.2008 10:02 · Czytań: 789 · Średnia ocena: 3,67 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: