Mistrz i bohater - mjacen
Proza » Inne » Mistrz i bohater
A A A

MISTRZ I BOHATER

 

 

 

Nadszedł dzień, po nim nastąpiła noc i dzień i … . Tamten letni wieczór miał samolotną konstrukcję wielorórki, na kółkach kręcił swoje mechanistyczne wieczorowanie. Powietrze bez szmeru gasło w miejskich zaułkach. To właśnie wtedy po raz pierwszy pojawiłem się w obecności Mistrza. Noszę w pamięci już trochę niewyraźny obraz naszego pierwszego spotkania, chociaż w ogromnych bólach wydostawałem się z ciemności niebytu. W ogromnych bólach rodziła również się idea utworu literackiego i bohatera – wciąż i wciąż niespójna, pogruchotana brakami warsztatowymi. Moje myśli nie pasowały jedna do drugiej, kłóciły się ze sobą, nie mogły oprzeć się bezsensownej gonitwie. Moje ruchy były sztywne, ciało wydawało się większe, niż poruszające się na nim ubranie O odświętnym charakterze tego wydarzenia, którym było moje pojawienie się w obecności Mistrza, świadczył niespotykany natłok wrażeń. Nie wystarczyłoby mi życia, żeby widzieć w owej chwili wszystko po kolei. Pociągnąłem za klamkę do pokoju, w którym pracował Mistrz. Drzwi zaskrzypiały odwieczną melodią otwieranych drzwi. Stara mosiężna klamka powiedziała o cierpliwości jej prostego przeznaczenia. Nowa sytuacja, w której w tamtej znalazłem się nie zaskoczyła mnie, była raczej pierwszym doznaniem. Przepiękne drzwi dębowe również nie zdumiewały niczym, również, dlatego że najpierw otworzyły się, a potem zatrzasnęły za mną nieuchronnie, z siłą ciężkich, dębowych drzwi. Moje nagłe wtargnięcie jak również moje ciche odwiedziny w pokoju Mistrza nie wymagały tłumaczenia. Te wydarzenia następowały po sobie z nieodpartą siłą mitycznego przeznaczenia, które w tamtej chwili przybierało realną i widoczną postać.

Zrobiłem krok i przekroczyłem próg. Mimochodem spojrzałem w lustro wiszące na ścianie, zobaczyłem w nim swoje odbicie. Nie mogłem mieć już wątpliwości, że zaistniałem pełną gębą, rozkwitłem w niezaprzeczalny byt. W głębi pokoju panował gęsty półmrok, z którego majaczyła lekkimi konturami postać mężczyzny siedzącego na postumencie starego fotela, wmurowanego w podłogę całym swoim przyciężkawym meritum. Kiedy przystąpiłem bliżej, dostrzegłem oczy Mistrza patrzące na coś, co najwidoczniej znajdowało się poza pokojem a ściana stanowiła jedynie wygodne oparcie dla nieobecnego wzroku. Zobaczyłem piękną twarz mężczyzny w średnim wieku, pięknością swojego zamyślenia i łagodności, twarz, która całej konstrukcji człowieka i fotela nadawała lekkości latającego na dużych wysokościach zasiedlonego mebla. Cała postać Mistrza owinięta była dymem z fajki. Woalkę fajkowego dymu tuż nad sufitem skręcało w spiralę coś nad wyraz nieokreślonego.

Przed północą mój portret literacki był ledwie nakreślony. Z upływem nocy zyskiwał realny kształt. Miał już ręce i nogi w miejscach, gdzie jeszcze tak niedawno nie było żadnych członków. Cały czas odkrywałem w sobie coś po raz pierwszy, wszystkie te hojne dary ograniczone były jednak progiem człowieczeństwa. Mistrz śmiał odważnie twierdzić, że nie wszystko może być udziałem człowieka, a jednocześnie wszystko dobro i zło może mu się przydarzyć. Do dziś zastanawiam się, co Mistrz miał na myśli konstruując tę efektowną niewątpliwie figurę zbudowaną ze słów posiadających znaczenie. Czy to tylko pajęcza konstrukcja do oplatania wiotkich nici na kształt myśli ludzkiej. Zdarzały się chwile w moim późniejszym życiu, że rozumiałem te słowa lepiej niż kiedykolwiek. Przeznaczono mnie w sposób nie budzący wątpliwości do zaprezentowania kawałka prawdziwego życia. Stawałem się człowiekiem, więc pociągała mnie przygoda wyciskania z życia jego treści. Postanowiłem współpracować z Mistrzem w tym ambitnym doświadczeniu na żywym organizmie. Ja - człowiek z krwi i kości to brzmiało bardzo dumnie.

Na zastygłej twarzy Mistrza nie drgnął w tamtej chwili żaden mięsień. Pozornie nieruchome oczy miały natomiast tendencję do wylatywania ze swoich orbit. Właśnie ten trudno dostrzegalny szczegół na twarzy Mistrza przykuwał moją uwagę. Nie byłem pewien, czy przypadkiem nie patrzę na twarz Mistrza oczami jego własnej wyobraźni. Galopował po niej dobiegający wszędzie rumak, dlatego że nie miał kopyt, pęcin, zadu i innych części też nie miał. Mimo tej gęstwiny zdarzeń, w pokoju panował spokój wilgotnej i nieistniejącej niedźwiedziej gawry. Serce cicho parło krew do moich tętnic spychając mnie nieuchronnie z niebotycznej krawędzi niebytu w objęcia życia, zgodnie z początkiem obowiązywania prawa powszechnego ciążenia. Brakowało już tylko, żeby na głowę spadł mi jakiś zabłąkany liść i przepełniła się miara tego, co jeszcze mogło wydarzyć się w tamtej chwili.

Mistrz tej nocy nie udał się na spoczynek. Siedział w ulubionym fotelu i robił rozliczne, latające cuda za pomocą swojej starej jak świat fajki. Wydawał się zupełnie nie pamiętać o błaganiach i zaklęciach rodziny, ze wszystkich sił starającej się przekonać go do zmiany niezdrowych przyzwyczajeń. Wątłe zdrowie stanowiło udrękę również dla niego samego. Brał do serca i doceniał troskę najbliższych, słabości jednak nader często brały górę. On wręcz lubił - tak nie boję się użyć tego słowa – lubił igrać ze swoim zdrowiem, aby o ironio, na chwilę choćby uwierzyć w swoją nieśmiertelność i z zaciśniętymi zębami mieć sposobność odgrywania roli bohatera.

Mistrz pracował bardzo ciężko. Raz za razem podrywał się i podchodził do okna. Zatracał się w tym co robił. Zdawało się, że opuszczał pokój przez zamknięte okno i udawał się na przechadzkę z głową w chmurach. Zasnute niebo wędrowało tuż nad sąsiednimi kamienicami. Pogoda sprzyjała pracy. Gdzieś, bardzo już daleko, chmury gnały w kierunku przestronnego horyzontu i znikały za największym zakrętem na Ziemi. Za horyzontem znajdowała się już tylko kolejna noc i dzień. Gołym okiem można było zaobserwować to nadzwyczaj przestronne zjawisko. Mistrz nie odważył się pójść za daleko. Gorąca krew mogła sprowadzić go na manowce. Jego zapędy ostudził powracający stopniowo spokój.

Mistrz skierował oczy w moim kierunku. Nie było w nich zaskoczenia. Lekko uśmiechnął się i powiedział:

- witaj Bohaterze, czekałem na ciebie długo, tak długo, że już sam nie wiedziałem, co o

tym wszystkim mam myśleć.

- witaj Mistrzu - odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co w takiej chwili należy dodać prócz kilku prostych słów powitania Mistrza. Nie potrafiłem zdobyć się na właściwą w tej chwili kurtuazję i odwzajemnić z należną afektacją powitanie Mistrza. Nie znałem wówczas jeszcze wielu konwencji krasomówczych służących do prowadzenia rozmowy w sposób harmonijny. Dzisiaj umiejętności oratorskie nie są mi obce, ale chowam do nich pewną, zgoła nie do końca zrozumianą przeze mnie urazę Ów niesmak do tych zgoła pożytecznych konwencji, które w pewnych okolicznościach porównać można wręcz do czynności jedzenia, w sposób sprzyjający jego późniejszemu trawieniu, to efekt chirurgiczno cięcia Mistrza pozbawiający mnie jakiegokolwiek szacunku do strzępienia sobie języka względem osób, którym nie mam nic do powiedzenia. Ta tytaniczna cecha, której Mistrz nadał również walor eksperymentalny, była w dużej mierze źródłem mojej tożsamości i nie dość zasłużonej dumy a niedogodności z niej wynikające Mistrz starał się zawsze umiejętnie łagodzić i nadawać im głębszy, to znaczy nie zrozumiały dla mnie sens. Im bardziej cierpiałem tym bardziej czułem się człowiekiem ze swoją wątrobą i sercem. Przykrości, jakie stawały się moim udziałem nigdy nie przypisywałem nieudolności Mistrza, chociaż on jak to on, w swoim zawadiackim braku wiary w siebie niejednokrotnie dzielił się ze mną swoimi wątpliwościami i obawami rodzącymi się podczas konstruowania mojej postaci literackiej, co porównał do zbijania z desek miękkimi gwoździami mojego istnienia. On był jednak Mistrzem posługującym się materią dostępną człowiekowi. Nikt nie oczekiwał po nim dzieła, które przekracza możliwości człowieka. Obserwowałem tej nocy pracę Mistrza z ciemnego kąta pokoju. O świcie Mistrz upewnił się jeszcze o mojej obecności i zapadł w głęboki sen.

Nad ranem okazało się, że ta noc nie była złym snem i nie było wątpliwości, że Mistrz zamierza kontynuować swoje dzieło. Mistrz wiedząc o moim znikomym człowieczeństwie, w pierwszej kolejności postanowił wyposażyć mnie w dzieciństwo, a raczej jak przyznał z właściwą mu pokorą i wspomnianym wcześniej brakiem pewności siebie, w skrawki wspomnień z dzieciństwa, jakkolwiek jak kamień wyryły one w moim miękkim istnieniu koleinę głębszą niż koleina losu, bo miała swój początek wcześniej.

Rytualnie ładując swoją fajkę nową porcją tytoniu Mistrz powiedział, że pojedziemy dzisiaj do małego miasteczka Wysokie Mazowieckie, znajdującego się około dwustu kilometrów na północny wschód od Warszawy. Wsiedliśmy do Geparda Mistrza (samochodu wielce nietypowego, o czym nieustannie się przekonywałem) i ruszyliśmy w drogę. Słońce dźwigało swój nieokiełznany ciężar znad największego zakrętu na Ziemi. Mijaliśmy ostatnie zabudowania Warszawy. Chmury od niechcenia wyrzucały jak z rękawa śmiałe, nieco niewyraźne kształty, ale jakoś nie zachęcały niczym do gry skojarzeń. Wisząc tak sobie, dawały mi ulotną i niekształtną pewność, że za kolejnym zakrętem trasy Warszawa-Białystok nie zaskoczy nas koniec świata.

Jeżewo, Karłogłowy, Zdzieniewice, Botyń; mijaliśmy wioski, których szkielety do dziś skwierczą w tym samym kotle, przy którym stał kiedyś i patrzył zawsze ten sam koń z rosochatymi pęcinami i kopytami zakapturzonymi w wiadra pełne wody. Bardzo starym ludziom z tej okolicy, których tu nie brakuje, do dziś dnia brzmią znajomo zgrzytliwe i głośne dźwięki tutejszego zbrojnego konia, który cwałuje jak koń i strzyże uszami. Ogromna sylwetka konia była wszechobecna także teraz pod postacią bardzo nieokreśloną, można by rzec postacią bez imienia.

Również twarze, oblicza, buzie mijanych ludzi nosiły to samo znamię herbu okulawionej krowy na dwie tylne racice. Na jej głowie zamiast pary rogów wyrastał dorodny i zdrowy borowik. Wieczna krowa podpierała się na przednich kopytach i wbrew prawu miłosierdzia ciągnęła za sobą swoje macierzyństwo i resztę niepotrzebnego ciała. W powietrzu unosił się aksamitny zapach krowiego mleka. Powietrze wiejskie to skończona receptura na zamianę mleka w mleko, które można krajać nożem, tak jak chleb. Powietrze wiejskie to latające złoto do zakwaszania krowiego mleka. Mleko w kamiennych naczyniach, przykryte płócienną ścierką czeka zawsze z żywą pokorą na coś, co może nie nadejść. Starsze kobiety, których tu nie brakuje, roznoszą zsiadłe mleko w kamiennych naczyniach na wysokości serca.

- piękna wieś – powiedziałem do Mistrza upojony powietrzem, które wąchałem po raz pierwszy ale którego zapach znałem już wcześniej - tak musi wyglądać wieś, bo widzę ją po raz pierwszy i wcale nie jestem niczym zaskoczony. Założę się Mistrzu, że gdybym podszedł do któregoś z tych ludzi, on opowiedziałby mi, że jego szwagier, kuzyn i bratowa. Wieś jest sielska i anielska !

- tak Bohaterze, myślę, że opowiedziałby Ci, że jego kuzyn, szwagier i bratowa. może nawet koło punktu skupu mleka z białej cegły z wypadającymi oknami i pokrytą mchem rampą, po której rankami turlano dziesiątki pachnących baniek z mlekiem na samochód ciężarowy Star. Myślę, że miałbyś okazję zobaczyć niejeden wyrazisty do kości czaszki grymas na ich twarzach poddawanych z roku na rok głębokiej orce. Twarze tych ludzi są przeorane jak ich pola do żywego mięsa. Ludzie ci pojawiają się zawsze niewiadomo skąd, wychodzą nagle na drogę, od razu starzy. Nowe plony jak świeże blizny porastają ich twarze. Chłopi są jak błędni rycerze czasu na wiecznym koniu ze Zdzieniewic, którzy w galopie przez pole rozrzucają krwawiące rdzą kubki z wodą.

W międzyczasie chmury odmieniły sposób swojego przebywania na nieboskłonie. Śmiało kłębiły się w coś na kształt czegoś, czego do tej pory nie udało mi się zobaczyć. Tam gdzie ustępowały pola, niebo mogło swobodnie wybrzmieć swoim wesołym błękitem. Stało się tak tym bardziej, że ja i Mistrz spojrzeliśmy w górę i dostrzegliśmy przemiany na niebie. Przedpołudniowe słońce rzucało swoje promienie na wszystko co popadnie ze śmiałością przynależną godzinie jedenastej, chociaż wydawało się, że nie pytało wcale, która godzina. Zauważyłem, że taki rodzaj oświetlenia krajobrazu wywołuje we mnie jeszcze inny nastrój, dojmujący jak jedyna kropla wody skapująca do środka beczki bez plusku, cichy jak widok nieba, odludny jak miejsce, z którego przed chwilą odszedłem, żarłoczny na wskroś ze swoim świecącym zębem mądrości. Nie potrafiłem nazwać tego nastroju. To jest nastrój jak żywe ciało, którym w zgoła odmiennych okolicznościach, mógłbym się napić, najeść, nasmarować swoje żywe ciało od stóp do głów.

- Nie potrafię nazwać tego nastroju, to po prostu takie śmiertelnie poważne igraszki metafizycznych chochlików – powiedział nagle Mistrz. Uprzedził moje pytanie, którego nie potrafiłem mu zadać. Tak Bohaterze, to są takie metafizyczne chochliki, które figlują tuż obok mnie, grają mi na nosie jakieś zbyt ciche melodie, niedosłyszane ale dudniące w trzewiach, a może ja jestem po prostu przygłuchy, bo czasami i Sztuka Fugi wydaje mi się ciszą. Metafizyczne chochliki nie dają się złapać za nogi, za czapki z pomponem, czy za coś, co tam mają. Prześmiewczo nic im nie wystaje i nie wyrasta. A w ucieczce są wprawione, rozwrzeszczane, pewne swego.

Krajobraz wędrował posłusznie za oknami samochodu. Mimo, że pora była jeszcze wczesna, znużeni byliśmy już rozmową i zgodnie oddaliśmy się własnym myślom. Miałem jednak wrażenie, że w rozmyślaniach o psocących metafizycznych chochlikach nie oddalałem się zbyt daleko od Mistrza. Pomimo panującego w kabinie Geparda milczenia, którego nie można nazwać inaczej niż brakiem słów, nasza rozmowa trwała w dalszym ciągu. Patrzyliśmy na te same bocianie gniazda znajdujące się na przydrożnych słupach i dachach domostw, te same twarze przykuwały naszą uwagę, zwracaliśmy uwagą na te same cysterny z mlekiem umocowane na naczepach potężnych samochodów ciężarowych, które w tych okolicach stawały się bardzo powszednim widokiem. Stało się nad wyraz jasne, że wszystko, co mogliśmy powiedzieć w tamtej chwili, byłoby już tylko czczą gadaniną. Jedynie równy pomruk motoru był równym pomrukiem motoru dobrego samochodu, kiedy przekraczaliśmy tory kolejowe w Szepietowie na linii kolejowej Warszawa-Białystok.

Zbliżaliśmy się do celu naszej dzisiejszej wyprawy. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów dzieliło nas od Wysokiego Mazowieckiego a nasuwający się krajobraz wydawał się jeszcze bardziej znajomy, tak jakby moja nieistniejąca przeszłość zamajaczyła snem, którego jeszcze nie śniłem. Przydrożne, rozbisurmanione w swoich kształtach domy głośno krzyczały absurdem swoich brył. Niezwykle zuchwała odwaga brzydoty okolicznych domów mogła wyjść tylko spod szlachetnej ręki architekta z miejscowego Urzędu Tego Co Niewidoczne. On nie popełnia błędów w sztuce.

Przed wjazdem do miasta zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Wysokooktanowa benzyna do naszego Geparda była tu o kilkanaście groszy tańsza, niż ta oferowana na stacjach benzynowych na trasie Warszawa-Białystok. Przyszła mi wtedy do głowy myśl, bardzo odpowiednia w tamtych okolicznościach, można powiedzieć nawet – dobrze wychowana myśl. Pomyślałem mianowicie w tamtej chwili, że Wysokie Mazowieckie przywitało nas gościnnie. Mimo, że nie spotkaliśmy się z otwartymi dowodami tej gościnności, a jedynie takimi, które można jedynie zauważyć przy odrobinie dobrej woli, dlatego, moje odczucie można uznać za słuszne. Mistrz również sprawiał wrażenie zadowolonego z biegu zdarzeń i zaciekawionego dalszym rozwojem wypadków. Stojąc przy dystrybutorze, lekko uśmiechnięty czekał aż klamka dystrybutora stuknięciem zasygnalizuje napełnienie baku do pełna. Tak też się stało i był to początek kolejnych niewiarygodnych zdarzeń tego dnia.

Kiedy wjechaliśmy do miasteczka, zanurzone ono było w swojej codzienności tak dokładnie, że tylko wywrócona cysterna z mlekiem na głównym rondzie miasta musiałaby pozostać przewróconą cysterną z mlekiem na głównym rondzie miasta, niczym więcej. Kto żyw na pewno przybiegłby wtedy na rondo, żeby zobaczyć ten wielki wypadek. Strach pomyśleć jak długo mówiono by na temat katastrofy przewróconej cysterny na rondzie w środku Wysokiego Mazowieckiego. Po latach już tylko najstarsi mieszkańcy mówiliby o tej katastrofie, być może któremuś z nich po jakimś czasie zaczęłaby się trząść głowa. Nikt jednak nie pomyślał, że na rondzie, w środku miasta mógłby przewrócić się ogromny pająk na swoich niebotycznych, łamliwych nogach i wylałoby się z niego zsiadłe mleko. To byłoby coś, to byłoby coś takiego, czego w swym ogromie nikt by nie zauważył.

Podobno nikt nie zauważył naszego przyjazdu do miasta. Nikt nie zauważył również naszego niezwykłego samochodu, którego drzwi otwierają się jak skrzydła ptaka w locie, mimo że zaparkowaliśmy w centrum miasteczka przed Domem Kultury. Ktoś tylko potem rzekomo opowiadał, ale nie wiadomo czy nie były to jakieś zmyślenia, że któregoś dnia po Wysokim Mazowieckim chodził niczym po starożytnym mieście jakiś bardzo nobliwy pan. Miał ręce splecione z tyłu, jego dłonie odwiedzione były od wszelkich czynności upływającego niewidocznie dnia. Ów jegomość przyglądał się spękanym trotuarom i starszym kamienicom niczym pamiątkom z bardzo dalekiej przeszłości. Podobno pytał też przechodniów o dawno już zmarłą panią Marię Średnicką. To chyba niemożliwe, żeby ktoś mógł ją jeszcze pamiętać, chociaż to takie małe miasteczko i wydawać by się mogło, że wszystkie osoby, nawet te, które odeszły, odeszły niezbyt daleko. Chodził wytrwale, po zakamarkach miasta jakby samo chodzenie po Wysokim Mazowieckim było dla niego jedzeniem, piciem lub inną czynnością życiową w ścisłym tego słowa znaczeniu. Poruszał się w bardzo charakterystyczny sposób. Jego ciało wydawało się znacznie większe niż poruszające się na nim ubranie. Chodził po mieście rzucając się w oczy mieszkańcom, którzy jednak go nie widzieli. Mężczyzna o pięknej ze swojego zamyślenia i łagodności twarzy oglądał starożytne Wysokie Mazowieckie, które w swej zapyziałej małomiasteczkowości nie mogło udźwignąć jego niespodziewanej wizyty. To było bardzo skromne, wieczne miasto. Zmyślający nieborak zaczął oczywiście zmyślać następne historie a historia o wizycie Mistrza w miasteczku niechybnie popadła w niepamięć.

Siedzieliśmy z Mistrzem w Gepardzie i zanim podniosły się skrzydła samochodu. Przez lekko zakurzoną szybę patrzyliśmy na Dom Kultury. Kiedyś był pałacem z ogromnymi drzwiami i odpadającym tynkiem. Dziś był pomalowany farbami z innej epoki, które rzucały całkowity cień na bryłę, oświetloną niegdyś słonecznym kręgiem. Przypomniał mi się dzień, kiedy wraz z grupką dzieci w ciepły, wilgotny, niedzielny poranek czekaliśmy na bajkowy seans za ogromnymi drzwiami pałacu. Te ogromne drzwi z klamkami, które były dla mnie za wysoko, tamtego letniego dnia najpierw otworzyły się a potem zamknęły za dziećmi udającymi się na poranek filmowy w ciemnej sali. Zdałem sobie sprawę, że przez te drzwi wolno wędrowałem do dnia dzisiejszego. To były te same drzwi, które nasączyły się czasem i nabrały twardości tysiącletniego drewna dębowego.

Drzwi samochodu z zakurzonymi lekko szybami uniosły się i pozwoliły mi wysiąść z wygodnego wnętrza. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Tutaj w budynku położonym wzdłuż ulicy znajdowały się sklepy, w których bywałem, nic w nich nie kupowałem, ale bywałem a co jeszcze robiłem w jednym z nich (sklepie ze słodyczami) niech pozostanie moją słodką tajemnicą. W tym miejscu jezdnię od chodnika oddzielał niezbyt wysoki murek, na którym często siadywałem i obserwowałem w okrągłym strumieniu letniego słońca orkiestry dęte. Te orkiestry wchodziły w koło oświetlone przez słońce na główną ulicą miasta. Wielki bęben z umocowanym na nim talerzem kiedyś dudnił mi w trzewiach. Na końcu głównej ulicy orkiestry dęte nie były już oświetlane przez słońce. Na ulicę wjeżdżały również samochody, których kształtów już nie mogę sobie przypomnieć. Były wśród nich z pewnością samochody Star, bo one wtedy były wszędzie. Na rogu głównej ulicy stała kremowa budka z lodami. Razem z siostrą kupowaliśmy w niej lody za jakieś grosze. Po latach okazało się, że orkiestry dęte, samochody i lody śmietankowe z kremowej budki wytworzone były z tej samej substancji i wymieszały się doszczętnie w tym samym naczyniu.

Chodziłem po ulicach miasta. Mimo woli wypatrywałem twarzy dawno zmarłej pani Marii Średniackiej, bo byłem pewien, że znalazłem się w miejscu, z którego nie można odejść zbyt daleko. Pani Średnicka była moją pierwszą opiekunką. Mówiłem do niej „babciu”. Pani Średnickiej zawsze trzęsła się głowa. Jej głowa trzęsła się zawsze, jakby zastygła w porządku świata, dlatego trzęsie się nadal. Zawsze chciałem zapytać panią Średnicką dlaczego trzęsie się jej głowa. Zapytałem ją kiedyś:

- Babciu, dlaczego trzęsie ci się głowa?

- Maciuś, to dlatego, że w czasie wojny koło mnie wybuchła bomba – powiedziała

mi a ja zobaczyłem wtedy w oświetlonym przez słońce kręgu ognisty wybuch w czasie wojny obok starej głowy pani Średnickiej. Bomba ta wybuchła w parku za Domem Kultury. To był niezwykle bezgłośny wybuch, w błysku niedokonanej chwili, w samym epicentrum nieistniejącego faktu. Do dziś jestem jej wdzięczny za tę uczciwą odpowiedź, bo wzięła mnie wtedy za rękę i opowiedziała mi swoją prawdziwą bajkę. Do dziś, kiedy zaświeci słońce i rzuci spoza chmur na ziemię świetliste koło, widzę wybuch bomby obok starej głowy pani Średnickiej. Ten obraz z biegiem lat staje się coraz bardziej olejny. Po czterech latach, kiedy cała nasza rodzina wyjechała z miasta, bardzo tęskniłem za babcią Średnicką. Tęskniłem za miastem ze słonecznymi snopami światła. Wiedziałem, że opuszczając to miasto, jadąc po prostu dalej, opuściliśmy panią Średnicką i tę jej biedną trzęsącą się głowę. Zadaliśmy jej śmierć taką, jakiej nie mogła zadać jej jakaś wojna, która jedynie rozhuśtała jej głowę. Przez długie lata po opuszczeniu przez nas miasta pisała do nas listy, składała życzenia świąteczne. Potem już bez żadnych pretensji odeszła sobie, nie mówiąc o tym.

Obok pachnącej, kremowej budki z lodami wszedłem w zaułek prowadzący do mojego Pępka Świata, choć to tylko podwórko; murowany dom, kawałek ziemi dookoła, kilka ławek, huśtawki, piaskownica. Obserwowałem to miejsce latami z dużej wysokości z rozchwianego na łamliwych, niebotycznych nogach pająka, który krążył latami po okolicy. Zobaczyłem grupkę dzieci bawiących się przy surowej, pozbawionej okien ścianie domu, w którym kiedyś mieszkaliśmy. W grupce dzieci bawił się czteroletni chłopiec. Poznałem go, to byłem ja sam. Poznałem moją siostrę, trzymającą w ręku sznurek, na którym uwiązany był balon. Poznałem wszystkie bawiące się dzieci. Zobaczyłem, że Mirek podniósł kamień i rzucił w balon, który trzymała na uwięzi moja siostra. Trafiony kamieniem balon rozpadł się na kawałki. W grupce dzieci powstało zamieszanie; pisk dziewczynek, śmiechy chłopców. Ja czteroletni chłopiec stałem na uboczu tych wydarzeń. Przyglądałem się im w milczeniu. Na moich policzkach pojawiły się łzy. Nikt nie widział tych łez. Po chwili dzieci w cudowny sposób zapomniały o balonie siostry, który zwyczajnie przestał już być balonem. Ja, czteroletni chłopiec oddaliłem się z tego miejsca. Nie zauważony przez nikogo, zacząłem iść w sobie tylko znanym kierunku. Szedłem zaułkiem, na którego końcu na rogu głównej ulicy stała pachnąca kremowa budka z lodami. Za budką skręciłem w lewo, wszedłem na wysoki chodnik biegnący wzdłuż budynku ze sklepami. Ja dorosły człowiek towarzyszyłem w tej wyprawie sobie, czteroletniemu chłopcu. Chciałem pogłaskać siebie po jasnych włosach i unieść na rękach wysoko w górę. Zajrzałem w swoje oczy czteroletniego chłopca i poznałem w nich błyszczący odprysk, który utkwił w moich oczach na całe życie. To były oczy zapatrzone przed siebie na coś, co musiało być bardzo wyraźne, co musiało być bardzo niedaleko stąd, ale czego nie było jeszcze widać. To były oczy patrzące przez soczewkę łez na wskroś przez ulice, które w swej dalekości, na granicach miasta stawały się pionowymi ścianami. To były oczy, które były tak naprawdę tylko dwoma małymi owocami w miękkim cieście dziecięcej głowy.

Kiedy doszliśmy do przejścia dla pieszych, do nieprzekraczalnej granicy moich możliwości, okazało się, że stoją tu harcerze i pomagają potrzebującym przejść na drugą stronę ulicy. Spotykałem w późniejszym życiu tych samych harcerzy. Byli już starsi, byli też inaczej ubrani, ale byli to ci sami ludzie. Jeden z harcerzy wziął mnie za rękę i przeprowadził przez ulicę w miejscu, gdzie na jezdni namalowane były białe pasy. Potem zapytał mnie z pogodnym uśmiechem: „Dokąd chłopczyku tak wędrujesz?”. Nie odpowiedziałem. Harcerz jeszcze raz uważnie spojrzał mi w oczy, spojrzenie to było tak uważne, że wydawało mi się, że trwa bardzo długo. Harcerz nie zapytał już o nic.

Zauważyłem wtedy Mistrza stojącego w tym samym miejscu, z którego od niego odszedłem. Niczym ukończony właśnie posąg przedstawiający człowieka i niezwykły samochód, opierał się o maskę Geparda. Zastygł, nie zachowywał się. Mistrz nigdy nie zachowywał się, on raczej czekał na wypełnienie się czasu. Tam, przed Domem Kultury, oparty o maskę samochodu był całym sobą, jak wyrzeźbiony ze swoich wszystkich przypadkowych ruchów.

Ja czteroletni chłopiec i ja dorosły poszliśmy dalej. Za zakrętem, na końcu alei drzew wyłonił się przed nami ogromny, dwuskrzydłowy gmach. Był to budynek szpitala w Wysokim Mazowieckim. Ja, czteroletni chłopiec usiadłem na ławce obok szpitala. Jak gdybym wiedział, że trzeba będzie długo czekać, zająłem się machaniem nóżkami. Po dłuższej chwili, która w zupełności nie była czasem straconym, w drzwiach pojawił się młody mężczyzna, w nieskazitelnie białym kitlu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję. Wziął mnie na ręce i zawołał do mnie w tonie jakiegoś najmilszego wyrzutu:

- Synku, co ty tu robisz?

- Tato, a Mirek zniszczył Agacie balon – odpowiedziałem i lejąc już na dobre łzy. Jeszcze mocniej wtuliłem się w pachę ojca.

Potem dołączyła do nas piękna młoda kobieta w nieskazitelnie białym kitlu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję.

- Synku – zapytała z troską w głosie - jak tu przyszedłeś?

- Tyłem – odpowiedziałem. To słowo wyleciało ze mnie jak jastrząb, który natychmiast rozpostarł skrzydła do lotu gotowy unieść wysoko moją dziecięcą tajemnicę. Potem widziałem jak idziemy we trójkę do domu: ja i moi piękni, młodzi rodzice, trzymam ich za ręce, zawieszam się na ich dłoniach i robię „milowe kroki”. W domu czekała na nas pani Maria Średnicka. Przygotowała na obiad rosół, kotlety mielone z ziemniakami okraszonymi cebulą i skwarkami. Odprowadzałem ich wzrokiem, zawieszonym na podbrzuszu pająka na niebotycznych, łamliwych nogach. Dookoła mnie krążył jastrząb. Trzymał w dziobie papierowe zawiniątko.

 

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
mjacen · dnia 11.07.2013 09:13 · Czytań: 727 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
al-szamanka dnia 12.07.2013 20:35
Cytat:
W ogrom­nych bó­lach ro­dzi­ła rów­nież się idea utwo­ru li­te­rac­kie­go i bo­ha­te­ra

szyk: ro­dzi­ła się rów­nież idea utwo­ru
Cytat:
Nowa sy­tu­acja, w któ­rej w tam­tej zna­la­złem się nie za­sko­czy­ła mnie

coś tu zgrzyta
Cytat:
Prze­pięk­ne drzwi dę­bo­we rów­nież nie zdu­mie­wa­ły ni­czym, rów­nież, dla­te­go że naj­pierw otwo­rzy­ły się, a potem za­trza­snę­ły za mną nie­uchron­nie, z siłą cięż­kich, dę­bo­wych drzwi.

za blisko siebie
itd. itd. a do tego pełno potknięć interpunkcji

Przeczytałam w tym tekście sporo pięknych, poetycki zdań. Np.
Cytat:
Kra­jo­braz wę­dro­wał po­słusz­nie za okna­mi sa­mo­cho­du.

Przeczytałam też sporo takich, których kompletnie nie rozumiem.
Hmm, właściwie nie pojmuję całego tekstu, chociaż obrazy z dzieciństwa zafascynowały mnie.
I do licha, co to znaczy:
Cytat:
wie­czór miał sa­mo­lot­ną kon­struk­cję wie­lo­rór­ki

Może ktoś inny doszuka się tu czegoś...

Pozdrawiam :)
Figiel dnia 16.07.2013 19:38
Utknęłam na samolotnej konstrukcji wielorórki. Kojarzy mi się najbliżej z kratownicową konstrukcją szkieletu samolotu, możliwą do wykonania z lekkich rur, ale szkopuł w tym, że z rur, a nie "rór", więc nie wiem, czy dobrze macam:-)
Próbowałam czytać dalej, lecz mnogość udziwnionych wyrażeń zniechęciła mnie. Przykro mi, może spróbuję podejść do tekstu innym razem, bo po pobieżnym przejrzeniu coś mi mówi, że warto.
Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
Gabriel G.
14/04/2024 12:34
Bardzo fajny odcinek jak również cała historia. Klimacik… »
valeria
13/04/2024 23:16
Hej miki, zawsze się cieszę, gdy oceniasz :) z tobą to jest… »
mike17
13/04/2024 19:20
Skóra lgnie do skóry i tworzą się namiętności góry :)»
Jacek Londyn
12/04/2024 21:16
Dobry wieczór. Dawno Cię nie było. Poszperałem w tym, co… »
Jacek Londyn
12/04/2024 13:25
Dzień dobry, Apolonio. Podzielam opinię Darcona –… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty