Strzelcy ze Złotego Wybrzeża - prolog - henrykinho
Proza » Przygodowe » Strzelcy ze Złotego Wybrzeża - prolog
A A A

…a działo się to w roku 1744 na terenach dzisiejszej Ghany, kraju zwanego „grobowcem białych ludzi”, gdzie jednym prawo do życia przydzielali drudzy, gdzie wiara w Voodoo trwała w złotym dla siebie okresie, a zbierające krwawe żniwo walki gorzały zarówno na lądzie, jak i na otwartym morzu.

 

***

 

- Skurwiel…

Komendant Henrique Correia skierował muszkiet w stronę niknącego, czarnego punktu.

Choć ten z każdą sekundą umykał przed śledzącym go pilnie wzrokiem, to na tle polerowanych księżycową poświatą skał wciąż wyróżniał się aż nazbyt mocno. Prawdziwy pech. Zbiegłego niewolnika od bezpiecznego buszu dzieliły dosłownie oddechy.  Wystarczyło uskoczyć do bananowego gaju, zanurzyć się w równikowym gąszczu i okryć nocą, a potem pierzchnąć prosto przed siebie, w stronę sawanny oraz majaczących w oddali wiosek plemienia Ugu.

- Zabierz pochodnię, Kojo – Correia zwrócił się do murzyńskiego sługi, który oślepiał go snopem jaskrawego światła. – Zwabiasz tylko moskity.

Zganiony posłusznie wykonał krok do tyłu. Starał się z całych sił nie poruszać gwałtownie, jedynie mechanicznie odzwierciedlając żądania swego pana. Wprawne oko bez kłopotu wyczytałoby w tych zachowaniach teatralny fałsz, udawaną bezmyślność i jak najprawdziwszą nerwowość. Murzyn zbyt dobrze wiedział, że większość spośród tych czterech spoglądających nań z pogardą członków patrolu czyhało tylko na okazję, aby zatopić nóż w jego hebanowej, znienawidzonej skórze, otworzyć klatkę piersiową i wyjąć z niej wciąż bijące serce.

- Przepraszam – użył jednego ze znanych sobie słów. Fatalną wymową wzbudził wesołość w pełnej napięcia chwili. Ktoś rzucił niewybredną uwagę, ktoś inny potrząsnął nim, chyba błagając o to, aby jego głowa spadła jak kiść bananów strząśnięta z drzewa.

Cienka była granica między życiem a śmiercią Afrykanina, między grząskim zboczem i piekielną przepaścią. Niewidzialność, bezkrytyczność i przewidywalność tymczasowo opłacały jego egzystencję, stanowiły bogactwo lśniące jaśniej niż złoto, co Kojo przyjmował z całą, pokorną świadomością.

Strzelec, zarośnięty mężczyzna o beznamiętnym wyrazie twarzy, miał jeszcze chwilkę. Splunął, pohamował drżenie palców i począł mierzyć. Lufa jakby leniwie przesuwała się w bok, kreśląc w ciemności równą, precyzyjną linię, błądząc czasem i niby to zbaczając z właściwej sobie trasy. Nagle, kiedy to na ułamek sekundy muszka zrównała się z celem, ramię mężczyzny zastygło bez ruchu.

Kojo wstrzymał oddech. Poczuł, jak potężny huk rozsadza mu bębenki, przywołując falę wściekłego bólu. Chciał zasłonić uszy, jednak w porę się opamiętał. Niepotrzebny ruch, który biali mogliby wykorzystać jako pretekst dla dodatkowej ofiary. Na szczęście nieznośnie uczucie szybko minęło, zostając wypartym przez gryzące swędzenie w nosie. Proch.

Wilgotne powietrze zabarwiło się zapachem siarki.

Komendant złożył rozgrzaną jeszcze broń w ręce Koja. Zapatrzył się w mrok, podtarł nerwowo podbródek i począł nasłuchiwać.

Kojo przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna wyraźnie się czegoś obawiał. Wędrówce jego myśli towarzyszyła wędrówka potu, który coraz usilniej próbował przemykać wzdłuż linii kręgosłupa, aby końcowo powiększyć plamę rozpostartą na całej powierzchni skórzanych spodni. Tak, tę plamę Kojo dobrze rozpoznawał – pochodziła ona nie tylko z wysiłku, ale również ze strachu.

Komendant musiał ostrożnie rozdzielić odgłosy budzącego się z wolna buszu od tego właściwego, pożądanego dźwięku. Dobrze dla niego, gdyby kula skutecznie wybrała cel, gdyby uraczyła uszy strzelca właściwą melodią. Liczne grono żądnych awansu oczu domagało się choćby tej pojedynczej, symbolicznej porażki przełożonego. Wniosek ten był aż nazbyt oczywisty. Kojo dawno nie widział podobnej mieszanki chciwości, buty i zakłamania bijącej z oczu aż tylu białych – a przynajmniej nie naraz, kiedy to uczestniczyli oni w tak wielbionym przez siebie polowaniu. Biali zazwyczaj nie dawali po sobie poznać, jak bardzo zależy im na drobnych niepowodzeniach własnych kompanów, a już zwłaszcza nie w obecności kogoś tak zbliżonego wartością do planktonu, jak Kojo.

- I co? I nico – odezwał się mężczyzna zwany „kwatermistrzem”.

Niby to nic, jednak… coś cichutko jęknęło. Jakby słowo, może dwa, niesione przez wiatr i nieśmiałe, nocne echo. Słowo, który wystarczyło, aby pobudzić uwagę białych. Elitarne, wulgarne grono zaczęło szemrać z zadowoleniem. Kojo bez trudu odgadł powód tej niczym niemaskowanej radości. Mężczyźni pojęli, że czyjeś marzenia o wolności udały się do grobu… wraz z samym marzycielem.

- Już myślałem, że nam spieprzy – Kwatermistrz Jorge przyklasnął z autentycznym podziwem, dostrzegając wśród cieni, jak dotychczas nieuchwytny cel zwalnia i przerywa marsz, aby w towarzystwie wznoszącego się kurzu zaryć szczęką o piach.  – Zazdroszczę ci precyzji. Ja to bym musiał próbować najmniej ze trzy razy! - żuchwa opadała podnieconemu mężczyźnie z żelazną konsekwencją, pomagając zżółkniętym zębom przeżuwać podłej jakości tytoń. – Sukinkot oberwał jak trzeba, he!

Jorge pozbył się z ust brudnej, cierpkiej papki donośnym charknięciem. Najwyraźniej postanowił jeszcze mocniej zadbać o higienę, ponieważ przy okazji dwoma dmuchnięciami oczyścił nos i w kosmetycznym geście odsunął z czoła zasłonę długich, zawszonych włosów.

- Co za czasy… - zauważył ojciec Eusebio. Był to mężczyzna postawny, dumnie eksponujący beczkowaty brzuch i niemożliwie grubą szyję, z którą problem miałaby niejedna gilotyna. Śmierdział potem tak mocno, że nawet sam narzekał na ścigającą go aurę. Irytujący zapach bił od niego szczególnie mocno, gdy wachlując olbrzymimi rękami, starał się rozgrzebywać rany zadane mu przez komary – a zdobiło go ich naprawdę wiele, ponieważ jako miłośnik wszelkiego rodzaju trunków posiadł nawyk zasypiania na stołach, zapominając przy tym o starannym zatrzaśnięciu okiennic i zdmuchnięciu świecy. – Dzięki Bogu cierpienie tego grzesznika dobiegło końca - Dodał. Ucieszyło go znacznie, że to nie on skalał swoje jestestwo czarną krwią. Nawet jeśli nie naruszało to piątego przykazania, to znacznie bardziej wolał zdążać do kapliczki bez wątpliwości na sumieniu.

Kojo zerknął na łysiejącego klechę. Próbował ocenić jego motywy, odkryć jako człowieka i ewentualnego sprzymierzeńca. Podkrążone, pokryte warstwą czerwieni oczy sugerowały wielkie zmęczenie, ale także obojętność i chęć zakończenia długiej nocy. Niski, drwiący śmiech nie budził szczególnej sympatii, choć słowa zdradzały faktyczny, religijny zapał; ale to także mógł być diabeł wcielony. Mężczyźnie temu nie wolno było ufać, postanowił Kojo.

- Dziwnym jest tylko sama ta sytuacja – pogrążył się w monologu ksiądz. - Czy było mu źle? Jakie to męki cierpiał, szanowni panowie, żeby nie móc usiedzieć w spokoju na swym bezbożnym, leniwym tyłku?

- A komu to wiedzieć, drogi księżulku? – zapytał zatroskany Jorge. – I tak jest lepiej, niż kiedyś. Dawniej potrafiłem złapać dwóch jednego dnia, a nierzadko i więcej. To dopiero była strzelnica… Ksiądz żałuje, że go wtedy z nami nie było – dodał ironicznie, śmiejąc się w duchu z miny szpecącej pucułowate oblicze świątobliwego.

Kojo rozważył te buńczuczne słowa. Przyznać trzeba, że jego rodacy coraz rzadziej usiłowali zbiec spod portugalskiego jarzma. Czasem, może raz do miesiąca, ktoś wymykał się śpiącym wartownikom i wypróbowywał siłę swego łutu szczęścia. Biegł wtedy szybko, jak tylko potrafił, na osłabionych, posiniaczonych nogach, aby na końcu dowiedzieć się, że nieważne, jaki rekord sprintu pobije, to i tak zakończy żywot, dryfując pod prąd płynących pocisków. Może ozdobi swoim truchłem jedną z portugalskich fortyfikacji, a może przysposobi się ławicom tuńczyków, łasym na łatwą karmę. Była to cena za kilkanaście minut zgubnej iluzji. Niektórzy najwyraźniej uważali, że warto ją było zapłacić.

- Tak czy inaczej, dzikus myślał, że mu się uda – kontynuował ojciec Eusebio, - Niesłychane! Niesłychane, a także niebezpieczne, drogi komendancie. Może powinniśmy wprowadzić dodatkowe środki ostrożności, czyż nie?

Tubylcy nie mieli zresztą ani tego szczęścia, ani sprzyjających ucieczkom warunków topograficznych. Z południa drogę odcinał im grzmiący o klify ocean, a obierając azymut na północ, niemal mimowolnie skazywali się na akompaniament niewielkich, acz świetnie uzbrojonych patroli. Najczęściej w skład takich morderczych jednostek wchodziło czterech mężczyzn, którzy dobrowolnie godzili się obserwować tereny wzdłuż fortu i pobliskich osad. W swoich działaniach przypominali watahę komarów, cicho i z ukrycia wysysając krew z każdej, nawet jednoosobowej rebelii. W rzeczywistości były to jednak bandy, które stawiały znak równości pomiędzy zabiciem zbiega a kobiety czerpiącej wodę ze studni. Liczył się wyłącznie skalp.

- Sukinsyn – Alberto zwany od nazwiska „Hardym”, ostatni członek nocnego patrolu, a przy tym syn kupca z Lizbony i obiecujący żołnierz, zwykł dzielić się uczuciami z każdym, kto tylko nadstawił uszu. – Przysięgam, że powinniśmy przestać marnować na nich kule. Następnego ubiję bagnetem, kolbą albo czymkolwiek.

Henrique Correia zlustrował młodzieńca i starał się ocenić jego przyszłość. Czy podobna agresja powinna być nagradzana, czy może karana? Jakimi ludźmi obsadzać stanowiska, a których posłać do diabła? Co uznać za głupotę, a co za młodzieńczą manierę?

- Kolbą, Hardy? – zwrócił się uśmiechnięty do chłopaka. – Czy ty w ogóle wiesz, jak wygląda śmierć? Czy zadałeś kiedyś decydujący cios? – Alberto pokiwał przecząco głową. – No właśnie, tego nie uczą na targach i w szkołach dla zubożałej arystokracji. Jesteś jeszcze dzieckiem.

Hardy zdusił przekleństwo w zarodku i skrzywił się tylko koszmarnie.

- Nie wiem, dlaczego w ogóle cię zabrałem. Następnym razem dwa razy się zastanowię.

Lokalny garnizon szczycił się strzelcami wyborowymi w liczbie niezbędnej do tłumienia wszelkich oznak nieposłuszeństwa, bunty na plantacjach kawy i owoców dawno odsyłając do historii. Odkąd działania żołnierzy przybrały brutalniejszy charakter, miejscowi zupełnie stracili serca. Zupełnie tak, jak sobie to zaplanował sędzia. Zostali złamani. Utrzymywaniu takiego stanu rzeczy szczególnie sprzyjały okolicznościowe morderstwa, zwane „polowaniami”, mające sprawić, aby stosunek pan-niewolnik zarysował się tak wyraźnie, jak to tylko możliwe. W efekcie wystarczyło znaleźć się w złym miejscu i nie dość dobrze dobranej porze, aby bliżej zapoznać się z tą smutną prawdą – prawdą, która smakowała jedynie piachem i krwią.

- Musimy się pośpieszyć. Zabrać ciało, spalić ubranie i najlepiej odrąbać dzikusowi głowę. Sędzia będzie chciał ją zawiesić nad bramą jeszcze przed świtem  – Henrique polecił zdjąć z barków kwatermistrza wór na zwłoki i zachęcił  wszystkich mężczyzn do podążenia śladami uciekiniera.  Słońce miało przywitać zatokę już niebawem, wobec czego należało zachować ostroność; murzyńskim rybakom niekoniecznie spodoba się, że jednego z nich upolowano tak blisko brzegu .

Pochód poprowadził Kojo, który blaskiem pochodni rozświetlał ścieżkę w promieniu kilku metrów. Portugalczycy spoglądali nań nieufnie, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, dlaczego Correia pokładał tak wiele zaufania w swojej zabawce.  Niepokoili się, że dzikusowi do trykotu pozwolono przypasać nóż. W koszarach, porcie, a nawet kościele uważano to za chory precedens, który powinna rozwiązać szubienica. Ksiądz wiele razy wspominał na kazaniach, co myśli na temat wszelkich kontaktów z wrogiem. Sędzia także tępił takie związki otwarcie, jednak dobre kontakty z komendantem obniżały nieco temperaturę tej palącej kwestii. Mimo tego pytania wciąż się mnożyły. Jak to możliwe, że zwykły czarnuch obnosił się jawnie z bronią, nie kłaniał się, odzywał i zachowywał niemal jak biały?!

Chwilowo Kojo miał to gdzieś. Odnajdywanie tropu nie sprawiało mu żadnego problemu, jednak udawał, że jest to sztuka najwyższej rangi. Węszył, kluczył i szukał. Kroki uciekiniera były wyraźnie wbite w ziemię, niczym stemple na wosku odcisnęły się na podmokniętej, piaskowej nawierzchni. Murzyn nie zwracał zresztą na nie specjalnej uwagi. Pochłonęła go inna, ważniejsza walka. Raz po raz bełkotał coś niezrozumiale i odpędzał atakujące go wściekle insekty. Zręcznie łączył inscenizację z faktyczną potrzebą.

Zajęło chwilę, nim doprowadził patrol na skraj lasu. Od początku dało się wyczuć pewne kłopotliwe napięcie. Cisza i spokój niewinnego dotąd miejsca zostały zbrukane. Smętne do tej pory barwy zastąpiła krwawa czerwień. Co dla jednych mogło stanowić powód do zmartiweń, innych nasyciło dumą. Henrique, Jorge, ksiądz Eusebio i Alberto Hardy stanęli radośnie nad powalonym Afrykaninem.

Kojo odwrócił wzrok. Zajął się nieistniejącym komarem.

Odkrycie zadowoliło zebranych. Truchło uciekiniera wyglądało jak po spotkaniu z plutonem egzekucyjnym. Co więcej, kula oddzieliła nie tylko ciało zamordowanego od jego duszy. Okazało się, że energia wystrzału wyrwała nieszczęśnikowi płat mięsa z potylicy i posłała go tuż obok przerobionej na miazgę głowy.

- Paskudnie go pan urządził, panie Correia – pochwalił makabrę Hardy.  – Jeden strzał i takie efekty… Pan Jorge miał rację. Pierwszorzędna robota.

Zerwał się wiatr. Parny powiew zakołysał palmami w rytm pogrzebowego marszu. Spadające kokosy próbowały zakłócić krótką, posępną modlitwę ojca Eusebio.

- Mimo wszystko… to tylko biedny dzikus, pamiętajcie – wyszeptał świątobliwy, przeżegnując się z beztroską zarezerwowaną dla czarnych i Hiszpanów, śmiertelnych wrogów korony.  – Mam nadzieję, że to ostatni w tym tygodniu. Ciężko za tym nadążyć, panie Jorge, nawet jeśli liczby nie są imponujące. To straszna sprawa.

Nikt nie zdobył się na „Amen”.

Henrique Correia odwrócił nieboszczyka na plecy.  Pragnał uważnie przyjrzeć się owalnemu, spracowanemu obliczu. Zawsze starannie oglądał swoje trofea, jakby chcąc ponapawać się wyższością rasową i po raz ostatni pokazać przegranemu, jaka obowiązuje hierarchia.

Tym większe było zdziwienie komendanta, gdy światło pochodni odsłoniło pewną… niespodziankę.

- Kobieta – Wyszeptał. Zaokrąglenie na brzuchu dziewczyny rzuciło na niego nieme oskarżenie. – Ciężarna.

Piątka mężczyzn pogrążyła się w ciszy. 

Zabójca klęczał nieruchomo. Cierpiał. Próbował dociec, usprawiedliwić się, wszelkimi sposobami zetrzeć z rąk posokę, ale... ukojenie nie nadchodziło. Wprost przeciwnie. Liczne myśli bombardowały kanonadą oskarżeń jego spokój. Czy popełnił zbrodnię  w oczach Boga? Czy zawinił? Co z duszą, życiem wiecznym i dogmatami wiary?

Podług prawa miał obowiązek postąpić w taki właśnie sposób; nacisnąć spust i dołożyć kolejną cegiełkę w fundament portualskiej supremacji. Bez względu na ofiarę, jej wiek czy metrykę. Z drugiej strony srebrny krzyż eksponował na spalonej słońcem szyi nie bez powodu. Nie był pozorantem, co niczym baran na rzeź uczestniczy w komunii, nie wkraczał w progi świątyń, aby chwalić się czy bywać. Wierzył głęboko – sercem i duszą.

Dlatego też Henrique  zrozumiał, co uczynił. Nieskorą do uśmiechów twarz wykrzywiła złość, bijące szybciej serce przepełnił gniew.

– Nikt tego nie widział! Nikt! – zaczął wrzeszczeć dotąd stonowany komendant. – Nikt, kurwa!

Bój o duszę komendanta rozpoczął się jednak znacznie dawniej, kiedy to na pokładzie statku San Felipe dobił on do brzegów zachodniej Afryki. Pamiętał, jak jako zwykły szeregowy z gorączką i niewyleczoną do końca chorobą morską, którą błędnie odczytywał wtedy jako dezynterię, kroczył chwiejącym się trapem i rzucał nieme wyzwanie przypatrującej się mu nieufnie dziczy. Wtedy, pamiętnego 13 Kwietnia roku 1744, z zimną krwią zastrzelił swojego pierwszego tubylca. Zły dzień, zły humor, wszystko to złożyło się na pecha pewnego młodego niewolnika, który zapragnął odpyskować mu podczas porannej wizytacji. Odezwał się nieproszony, a może to był tylko wiatr, teraz to już nieważne. Uczucie władzy, które go wtedy natchnęło, pozwoliło sforsować pewną barierę, która dotychczas  zatrzymywała jego nóż od ludzkich krtani. Od tamtej pory przeciął wiele nici życia, wycinał w pień zarówno słabych, jak i silnych, spoglądając na cudzą śmierć jak na zwyczajną kolej rzeczy.

Niestety tutaj, tej właśnie nocy… Pewna granica została brutalnie przekroczona. Przekroczona krokiem zbyt pewnym nawet jak na Henrique’a Correię.

- Nie martw się – ojciec Eusebio poczuł, że jako autorytet powinien wkroczyć i naprowadzić pełne winy myśli na odpowiedniejsze ścieżki. Wolnym ruchem podniósł cierpiącego wątpliwości z pokutniczej pozycji i łagodnym tonem głosu starał się zagoić rozjątrzoną ranę.

- Księże, błagam… - Correia nie miał siły spojrzeć spowiednikowi w oczy.

 – Jutro cię wyspowiadam – odrzekł mu ksiądz. - Przybądź tylko przed mszą, najlepiej wieczorną. Przygotuję dla ciebie kilka cytatów z pisma świętego, naleję wina i zdradzę kilka… kojących anegdot. Zobaczysz, że nie ma się czym martwić. Każdy z nas popełnia błędy, każdy modli się o wybaczenie.

Zapewnienie to ocuciło trochę Henrique’a. Correię. Mężczyzna stanął na baczność, wyprężył się i wyrwał z objęć księdza Eusebio. Na powrót odzyskał nieobecny wigor. Ponownie przekalkulował sytuację. Wysłannik Boga na ziemi przemówił. Nic się nie wydarzyło, nic nie miało miejsca, nic nie miało wagi. Może zareagował zbyt przesadnie?

W międzyczasie Hardy i Jorge postanowili zająć się zmasakrowanym ciałem. Lepsze to niż narażać się poddanemu zmiennym nastrojom komendantowi.

- Wygląda znajomo – stwierdził kwatermistrz, kiedy nogi ofiary znikały im z oczu w odmętach cuchnącego, marynarskiego wora.

- Co masz na myśli? – zapytał ksiądz, który na krótką chwilę przejął panowanie nad sytuacją.

- Po prostu kogoś mi przypomina. To wszystko.

Hardy nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

- Oni wszyscy wyglądają tak samo, zapomniałeś? Do kurwy nędzy! Nawet jak ich dwie kobiety stoją tuż obok siebie, to mam kurwiszoński problem z wyborem. Choćby wczoraj, prawie mnie przyprawiło o ból głowy. Obie brzydkie, klocowate, a trzeba wybierać, chłopie!

Kwatermistrz Jorge wyszczerzył się jak zwyrodnialec w trakcie jakiejś chorej orgii. Dawno nie usłyszał równie trafnej uwagi. Chłopak prędko się uczy.

- Dość – przerwał im komendant. Wydawał się całkiem już spokojny i opanowany, policzki nie buzowały już kolorami. Być może nawet zbyt spokojny, skoro podwładni pozwolili sobie na taką wymianę zdań w jego obecności.  – Kogo ci przypomina ta kobieta, Jorge?

Mężczyzna przerwał pracę.

- Nikogo. Pewnie mam zwidy, komendancie. Ostatnio nie sypiam zbyt dobrze.

- Jorge...

Pytany nie miał powodu, aby dłużej zwlekać. Choć Correia nakazał zwracać się do siebie na „ty” i niemal przyrównywał statusem do prostych strażników, często odwiedzając kantynę i pijąc rum razem z nimi, to straszny bywał jego gniew, gdy w podzięce odpłacano się przesadnym spoufalaniem. Trzeba było po prostu odpowiednio odczytać granicę i zatrzymać się najlepiej na krok przed nią.

- Miesiąc temu wtrąciliśmy jedną taką do komory – wyjawił kwatermistrz, wstając z kolan i otrzepując spodnie z błocka. – Po prostu są podobne, cholera.

Correia podszedł do niego, poklepał po ojcowsku po zarośniętej różnymi odcieniami czerni brodzie i rzekł:

- Widzisz, Jorge, tylko o to mi chodziło. Następnym razem bądź szybszy, co? Widzisz przecież, że mam złą noc, a jak mam złą noc, to łatwo mi jest pomylić czarnego z białym, nie sądzisz?

Kwatermistrz skinął głową niepewnie i nie odzywał się już do rana. 

Henrique Correia coś sobie przypominał. Faktycznie ktoś podobny został przez nich wtrącony do celi i zamknięty w niej na wieki. Lekkie uczucie niepokoju ponownie zamąciło jego spokój. Była to szpilka, która jeszcze mocniej nadwątliła nerwy po niedawnym wybuchu.

- Komendancie? – wtrącił się niespodziewanie ksiądz Eusebio. - Wydaje mi się, że kwatermistrz może mieć rację. Pamiętam, że udzielałem biedaczce chrztu, zanim rozpoczęłą swoją pokutę. Chryste, powinniśmy to jak najszybciej sprawdzić. Myśl, że ktoś mógłby zbiec z komory… konsekwencje tego...

- Spokojnie, drogi ojcze – Kojo usłyszał zmęczenie w głosie Henrique’a. Noc wyssała z mężczyzn wszelkie siły, a co więcej… podsuwała nieprawdopodobne myśli i podsycała chore obawy. – Zajmiemy się tym.

W wypełnionej rozważaniami ciszy oddalili się w stronę fortu.  

Kojo przysiągłby, że widział już gdzieś tę kobietę. 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
henrykinho · dnia 12.07.2013 21:11 · Czytań: 762 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 4
Komentarze
jasna69 dnia 13.07.2013 10:04
Ambitne zadanie sobie wyznaczyłeś. I nie chodzi tylko o rozmiar, ale również o czas i miejsce akcji powieści (a może dalsza część będzie toczyć się bardziej współcześnie? – to pierwsze pytanie, na które odpowiedzi spodziewam się w kolejnej odsłonie).
Jak dla mnie prolog jest udany. Zachęca do czytania. Wyraźnie zarysowałeś charaktery postaci, ich spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, sposób myślenia. Opisy są bardzo plastyczne, łatwo „zobaczyć” i bohaterów i miejsce, w którym przebywają. Od pierwszych akapitów wyczuwam niepokój, a sprawia to charakterystyka Kojo (tu pojawiają się kolejne pytania – kim jest, skąd w nim taka przebiegłość?). Dalej jeszcze bardziej podsycasz ciekawość, aż do ostatniego pytania – kim była zastrzelona kobieta i jakie konsekwencje będzie miała jej śmierć?
Naprawdę jestem pod wrażeniem.
Jest w tekście kilka literówek i niezręczności np.:
Cytat:
co Kojo uświa­da­miał sobie z całą, po­kor­ną świa­do­mo­ścią.

Cytat:
Słowo, który wy­star­czy­ło, aby po­bu­dzić uwagę bia­łych.

Cytat:
nie­mal mi­mo­wol­nie ska­zy­wa­li się na akom­pa­nia­ment ma­lut­kich, acz świet­nie uzbro­jo­nych pa­tro­li.

Cytat:
to strasz­ny bywał jego gniew, gdy w po­dzię­ce od­wdzię­cza­no się prze­sad­nym spo­ufa­la­niem


i jeśli miałabym się jeszcze do czegoś przyczepić, to byłoby to pierwsze słowo.
Jak dla mnie brzmi nieco zbyt współcześnie, gdybym nie przeczytała kilku zdań od autora miałabym kłopot żeby połączyć „skurwiela” z bagnetem, buszem i niewolnikami. Ale to tylko takie moje spostrzeżenie, być może mylne, bo tak naprawdę nie mam pojęcia czy w 1744 roku, nawet wśród żołnierzy, używano takich „dzisiejszych” wulgaryzmów.

Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy
henrykinho dnia 14.07.2013 00:59
Ekstra, śliczne dzięki za tak wyczerpujący komentarz!

Kilka błędów już "zdjąłem". Zamierzam jeszcze w tych moich wypocinach pogrzebać. Co do wulgaryzmów - słuszna uwaga, muszę przeprowadzić szersze rozpoznanie. Takie typowo polskie wtrącenia mogą popsuć klimat, nie do końca zapewne też pasują.

Dzięki raz jeszcze.
puma81 dnia 15.07.2013 10:15 Ocena: Świetne!
No, daleką wyprawę mi zafundowałeś. Widać, że zgłębiłeś temat i bardzo dobrze się w nim poruszasz, dzięki czemu tekst ma niezwykle autentyczny wydźwięk.
Żaden ze mnie ekspert w dziedzinie "dobrego pisania", ale nic nie zgrzytało podczas lektury i dopłynęłam do końca bez zbędnych przystanków.
Brak dłużyzn, nużących opisów itd. Myślę, że wszystko jet tak, jak być powinno. Czyli SUPER.
Końcówka mocno mnie zaintrygowała i ciekawam o co chodzi z "komorą". Mam nadzieję, że opublikujesz dalszą część.
Pozdrawiam serdecznie:)
henrykinho dnia 17.07.2013 01:48
puma > dobrze, że bez przystanków, tego się obawiałem ;]
Dzięki za zainteresowanie i komentarz! Tego mi było trzeba.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty