Jak doszła do ASP, jak przeszła obok wartowników, nie wiedziała. Miała wrażenie, jakby ktoś zgasił światło: świat, do tej pory ponury, teraz stracił wszystkie barwy i kolory i, co więcej, nie wyglądało na to, że kiedyś je odzyska.
Adam, który stał na warcie przy gabinecie Maciejewskiego, na widok Kariny wrzasnął na cały głos. W drzwiach pojawił się dowódca, z innego pokoju wybiegł Ignaczuk. Ktoś coś mówił, o coś pytał, ale ona widziała tylko poruszające się usta, żaden dźwięk z nich się nie wydobywał.
Karina spojrzała w pociemniałe oczy Maciejewskiego i zrobiła dwa chwiejne kroki, po czym osunęła się w jego ramiona.
Kiedy tym razem się ocknęła, zobaczyła nad sobą twarz Ignaczuka. Zerwał z niej mundur i położył dziewczynę na stole. Długimi, szczupłymi palcami obmacywał jej ranę.
-Nie mdlej teraz, bo porucznik dostanie szału. Powiedz, co się stało.
-Ruscy roznieśli szpital. Nie wiem, czy ktoś z lekarzy przeżył, uciekłam. Pacjenci nie żyją.
-Rozumiem - pokiwał głową lekarz i rzucił coś półgłosem do stojącego przy drzwiach żołnierza. Chłopak stuknął obcasami i wyszedł. -Teraz słuchaj. Zrobiłem ci rentgen i...
-Są odłamki? - po jego minie już wiedziała, że nie jest dobrze.
-Kula naruszyła kość. Odłamki trzeba usunąć.
Sama dopowiedziała sobie resztę. Wiedziała przecież, że nic przeciwbólowego nie mają.
-Będziesz operować? - syknęła, unosząc się z trudem.
-Leż.
-A jeśli się nie zgodzę? - lekarz przerwał wygotowywanie narzędzi i spojrzał jej w twarz. Westchnął.
-Znasz ryzyko. Operacja ci pomoże.
Karina pozwoliła głowie opaść i stuknęła potylicą o twardy stół. Strach, zwykły, ludzki strach, ugrzązł jej kulą w gardle.
-Artur... - zaczęła cicho. Ignaczuk z uporem odwracał wzrok. Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Nawet jeśli mówiła na "ty", nigdy nie używała jego imienia. Zacisnął zęby. Wiele razy operował na żywca, bez znieczulenia, ale to byli żołnierze. Nie dzieci. Bo Karina, mimo wszystko, wciąż była tylko dzieckiem.
-Karina, musisz się zgodzić - dopiero teraz na nią spojrzał. Była blada jak ściana.
Po chwili, która wydała mu się długa jak noc, pokiwała głową.
-Okej. Przywiążę cię, żebyś...
-Wiąż - przerwała mu bezceremonialnie.
Błyskawicznie omotał ją sznurem tak ściśle, że nie mogła nawet drgnąć.
-Gotowa? - pogłaskał ją po policzku i z wahaniem ujął skalpel.
-Nie zwracaj na mnie uwagi. Rób swoje - powiedziała. Wiedział, ile ją te słowa kosztowały i po raz pierwszy pożałował, że wybrał taki a nie inny zawód.
Już dotykał ostrzem jej opalonej skóry, tuż obok rany wejściowej, kiedy spojrzał w jej twarz. Cofnął rękę.
-Nie zaciskaj zębów - rzucił ostro.
-Co?
-Nie zaciskaj zębów, bo pokruszysz sobie szkliwo. Wrzeszcz, jeśli ci to pomoże, ale nie zgrzytaj. Nie zgrywaj się. Okej?
-Tak jest - wymamrotała.
Poczuła dotyk zimnego metalu na ramieniu i cieplejszą falę spływającej krwi. Odwróciła wzrok. Cięcie było szybkie, wprawne, nawet nie zdążyła krzyknąć. Dopiero kiedy szczypcami zaczął wybierać wbite w mięśnie i ciało odłamki kości, wrócił ból. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że po twarzy płyną jej łzy, ale wciąż była cicho.
-Uważaj - ostrzegł ją łagodnie. Nie wiedziała, co chce robić. Przecież wyjął to, co miał wyjąć... Czego jeszcze chce? Dopiero gdy poczuła dotyk nawilżonego materiału i poczuła przenikliwy zapach spirytusu, zrozumiała. Fala bólu, silniejszego niż dotychczas, wyrwała z jej spierzchniętych ust krzyk. Dławiła się łzami i czekała na koniec. Po dłuższej chwili, kiedy zabrał się do zakładania opatrunku, odetchnęła. Skończył, uwolnił ją i w milczeniu podał kawałek chusteczki.
-W porządku? - spojrzał uważnie w podkrążone oczy. Pokiwała głową.
-Żyję. Dzięki. Dziękuję.
-Maciejewski ma twój mundur. Przeprany i zacerowany.
-Aha.
Lekarz pokiwał niemrawo głową i wskazał jej drzwi.
-Porucznik jest w starej bibliotece. Trafisz?
-Uhm - mruknęła. Zsunęła się ze stołu i zatoczyła jak pijana. Upadłaby, gdyby Ignaczuk nie złapał ją pod rękę. Ramię pulsowało ciągłym, szarpiącym bólem.
-Karina!
-Przepraszam - szepnęła. Wirowało jej przed oczami. Potrząsnęła głową, ale to nie pomogło. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że lada chwila zasłabnie. Ignaczuk posadził ją z powrotem na stole i rzucił się do szafki. Wrócił do niej ze strzykawką w ręce. Bez słowa wprowadził igłę pod skórę. -Co to?
-Epinefryna. Przepraszam cię, nic lepszego nie mam, a na razie potrzebna nam jesteś przytomna.
Przymknęła na chwilę oczy. Wiedziała, że adrenalina odgoni słabość, ale zwiększy jednocześnie ból. Jedynym plusem było to, że działa szybko, ale krótko, więc długo jej nie podtrzyma.
-Jasne. Na razie - dowlokła się jakoś do drzwi i zerknęła jeszcze do tyłu. Lekarz stał przy zakrwawionym stole i kręcił głową.
Maciejewski był sam, siedział nieruchomo na połamanym krześle. Wolno podniósł na nią oczy.
Stała przed nim na baczność, więc mimowolnie wstał i uniósł dłoń do brwi.
-Jak ręka?
-W porządku.
-Mam złe wiadomości.
Karina westchnęła i przewróciła oczami. Już nie pamiętała jakichkolwiek dobrych.
-Kto?
-Nikt, nie o to chodzi - Maciejewski usiadł i rzucił jej mundurową kurtkę. -Dasz radę? - spytał, widząc, jak mocuje się z niesprawną ręką.
-Tak. O co więc chodzi?
-O linię frontu.
-Co z nią? - zniecierpliwiła się Karina.
-Wycofujemy się.
-Dokąd?! - tchnęła przerażona.
-Na południe.
-Południe?! Oszalałeś? Przecież jeśli odetną nam dopływ do morza...
-Nie krzycz na mnie. Już to zrobili.
Karinie nagle zabrakło sił i osunęła się bezwiednie na podłogę.
-Jesteśmy ugotowani - dokończyła szeptem.
-Gorzej. Chiny stanęły po stronie Rosji.
-Słodki Jezu... - jęknęła. -Nie mamy dostępu do żądnych transportów, a teraz na dodatek chcą, żebyśmy wojowali z Chinami? Oni nas rozniosą...
-Może nie. Podobno Wielka Brytania chce nam pomóc.
Źródło łez, niedawno obudzone, wytrysnęło znowu ze zdwojoną siłą. Wielka Brytania, Anglia, a w niej rodzina...
-Przecież oni i tak nam nie pomogą. Przeciwko Chinom... Tylko Stany mogłyby coś zdziałać.
Maciejewski wzruszył ramionami. Wiedział, że ma rację.
-I ja w tej sprawie chciałem cię widzieć. Ignaczuk chce cię zabrać jako asystentkę. Idziemy w stronę Miastka. Słuchaj... Posłuchaj. Wiem, jak silne jest twoje poczucie odpowiedzialności za tych ludzi. Ale... Widziałaś, co zrobili z rannymi na Kopernika. Nie będziesz w stanie im pomóc. A w piechocie się przydasz.
-Zakładasz mieszany oddział?
-Nie. Ale pułkownik pisał do dowództwa. Jedyne oddziały WSK zakładają w stolicy i Krakowie, a przecież nie będziesz tam jechała, żeby... W każdym razie mam pozwolenie na wcielenie cię do mojego oddziału. Zgadzasz się?
Spojrzała na niego przelotnie. Udawał, że ma wybór, ale wiedziała, że nie zostawi jej samej w Słupsku. Jeśli odmówi, wyda jej rozkaz udania się z oddziałem. Jeszcze się wahała. Zbyt dużo miałaby zostawić za sobą: mieszkanie, pracę, znajomych, wspomnienia z dzieciństwa. Cóż jednak znaczyło to wszystko wobec grozy wojny?
-Tak jest.
-Okej. Ile czasu potrzebujesz, żeby wyleczyć rękę?
-Nie potrzebuję taryfy ulgowej - powiedziała ostro.
-Owszem, potrzebujesz - usłyszała za plecami.
Obróciła się gwałtownie. Ignaczuk stał w drzwiach. -Nie zszyłem ci rany, bo nie mam nici. Jeśli nie będziesz oszczędzać ręki... Sama wiesz.
-Nic mi nie będzie... panie poruczniku - dodała szybko. Maciejewski uśmiechnął się.
-To, że oficjalnie przyjmuję cię do oddziału, nie znaczy, że musisz się do mnie tak oficjalnie zwracać. A zresztą w tej chwili podlegasz doktorowi Ignaczukowi. On ci powie, co i jak.
-Poruczniku!
-O co chodzi?
-Co z... - nie wiedziała, jak dokończyć.
Maciejewski zawahał się, po czym pokręcił głową.
-Tylko Podolski przeżył sam atak, ale nie zdążyliśmy mu pomóc. Przykro mi.
Karina pokiwała głową, cofnęła się o krok i uniosła dwa palce do brwi.
-Idź już.
Ignaczak zaprowadził ją do pokoju, w którym wcześniej ją operował i z szafki wyciągnął ciemny koc.
-Pilnuj, to już twój.
-Co mam robić? - spytała, zarzucając zwój na ramię.
-Iść spać. To nie szpital, nie ma tu nic do roboty. Niestety, łóżek też nie ma.
-To akurat nie nowina - wzruszyła ramionami i skrzywiła się z bólu. Czujny, jak to on, Ignaczuk, złapał ją za rękę.
-Dasz radę?
-Iść spać? - zakpiła. -Tak. Mogę się tu położyć?
-Aha. Ale zdejmij bluzę, tu jest ciepło, podłóż ją sobie pod głowę. Obudzę cię, jak przyjdą nowe rozkazy, czyli pewnie niedługo.
Karina nie odpowiedziała, tylko położyła się pod ścianą i przymknęła oczy. Nie minęła nawet godzina, kiedy poczuła na ramieniu silną rękę lekarza. Przetarła zaspane oczy.
-Szybko u was te rozkazy przychodzą - zamarudziła. Ignaczuk machnął ręką i poderwał ją do pionu.
-Wstawaj i ogarnij się, przyjechał pułkownik Jarzębski. Chce się z nami widzieć.
-Z nami? - spytała zaskoczona. -Ja tylko...
-Rozkaz - rzucił lakonicznie.
-Tak jest - zamiast zasalutować, ziewnęła rozdzierająco i założyła mundur. Ignaczuk musiał zauważyć, jak gwałtownie zbladła, wyginając pod niewygodnym kątem rękę, bo już czujnie przy niej stał. -Nic mi nie jest - Karina cofnęła się o krok i odwróciła przezornie wzrok. Lekarz wzruszył ramionami i skierował się do drzwi.
-Ok, chodź.
Jarzębski okazał się wysokim jak trzcina, łysiejącym gościem po czterdziestce, z dumą obnoszącym swoje ordery. Sprawiał wrażenie, że najbardziej go cieszy słuchanie jego własnego głosu.
-Jednostka pancerna pod dowództwem podporucznika Gorzela jedzie dziś w nocy do Miastka. Doktor Ignaczuk, kapral Wiśniewska - skinienie głową w kierunku Kariny - i starszy kapral Dąbrowski pod pancerzem.
Karina uśmiechnęła się pod nosem. Nik jechał z nią.
-Wyjazd o siedemnastej. Wszystko jasne?
Ignaczuk uniósł już dwa palce do brwi, ale Karina, choć stała na baczność, nie miała zamiaru się odmeldowywać.
-Panie poruczniku, ja bym... Do szpitala, pożegnać się - zaproponowała nieśmiało.
Jarzębski spojrzał na nią ponuro i zaczął krążyć po pokoju. Po dłuższej chwili stanął i pokręcił głową.
-Puściłbym cię, ale w tym momencie nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd. Jesteś nam potrzebna. Tu i teraz. Przykro mi.
Karina zacisnęła zęby. Wolno uniosła dłoń w geście salutu. Jarzębski nie wyglądał na zadowolonego z siebie, ale nie zmieniało to faktu, że właśnie odebrał jej ostatnią szansę na pożegnanie się z przyjaciółmi.
-Tak jest.
-Możesz odejść. Doktorze, pana jeszcze poproszę... - dalej Karina już nie słuchała. Wyszła, zamykając cicho drzwi. W korytarzu czekał na nią Nik. Złapał ją za lewe ramię i niechcący ścisnął. Pod Kariną zmiękły kolana.
-O, cholera, przepraszam, nie chciałem. W porządku?
Gdyby to nie był Nik, powiedziałaby mu coś takiego, że gościu nigdy by już nie zbliżył się do niej na odległość mniejszą niż pięć metrów. Ponieważ to był Nik, ten sam Nik, którego twarz miała przed oczami cały dzień, wczepiła się w niego rozpaczliwie, żeby nie upaść. Chłopak otoczył ją ramionami i, nim zorientowała się, co robi, wtulił swoją twarz w jej włosy.
-Idziesz do szpitala?
-Nie dostałam przepustki. A jak stąd wyjadę, może już nie wrócę.
-Przestań - przerwał jej. Cofnęła się.
Zawsze zaskakiwało ją, jak żołnierze, którzy bez mrugnienia okiem ścinali seriami wrogów, podpalali domy i szli prosto na śmierć, tak strasznie obawiali się mówienia o niej.
Nik, ze swojego pancerza pomachał ręką Karinie, która siedziała na wieży i zawzięcie studiowała jakieś papiery. Nawet nie zauważyła. Po chwili z czołgu wyłonił się potargany Ignaczuk i przysiadł obok dziewczyny.
-Co to?
-Plan Miastka i okolic - uśmiechnęła się pod nosem, starając się zapamiętać rozkład ulic i punkty szczególne.
-Skąd to wzięłaś?
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Dwie biblioteki publiczne zostały spalone zaraz na początku, nieliczne książki, które ludzie zdążyli wynieść, zaginęły. Tylko w szkołach można było jeszcze coś znaleźć.
-Z podstawówki. Stare rupiecie, ale mogą się przydać.
-Maciejewski miał rację - mruknął lekarz.
-W czym?
-Że ty się niczym nie dasz zaskoczyć - pokręcił ze zdumieniem głową. Karina poczuła, że ciśnienie krwi niebezpiecznie jej wzrasta.
-To największa bzdura, jaką w życiu słyszałam - wycedziła wściekle. Ignaczuk roześmiał się i, zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, zsunął się do czołgu.
Kiedy dojeżdżali do Miastka, zmierzchało. Minęli starą elektrownię, potem parę uliczek. Zdążyli dojechać do ulicy Bogusława X, kiedy gdzieś nad ich głowami rozległo się złowrogie jazgotanie.
Karina w ostatniej chwili schroniła się pod pancerzem. W momencie, kiedy zatrzaskiwała właz, zadźwęczała seria z maszynowego.
-Co jest, do cholery?! - dowódca czołgu prawie zaskowyczał. Radiotelegrafista wrzeszczał coś do słuchawek, maszynista gwałtownie skręcił w bok. Wiedziała, że to i tak nic nie da. Lasek Słupski od dawna już nie zapewniał ochrony, poszarpany pociskami i poznaczony lejami od bomb.
-Co teraz? - Ignaczuk był blady. On miał za zadanie ratować życie, a teraz poczuł się bezradny jak nigdy.
-Widzieliście coś? - spytała spokojnie Karina. Jej głos jakby na moment otrzeźwił załogę.
-Nie uwierzysz, ale chyba na drodze mają trzy działka. To pułapka. Nie możemy się cofnąć.
Karina dopadła peryskopu.
-Skręć w lewo. Skręć! Trzymaj się kawałek od linii drzew i jedź wzdłuż niej. Jak po lewej zobaczysz dużą polanę, przyspiesz i skręć dziewięćdziesiąt stopni na południe. Dojedziesz do Studnicy, wzdłuż brzegu do mostu. Mogli obstawić Fabryczną, ale możliwe, że o tej drodze nie pomyśleli.
-Jak chcesz przejechać po moście? - zirytował się dowódca. Karina nawet nie podniosła głowy. Wiedziała, że igra z ogniem, bo nie miała prawa podważać autorytetu plutonowego, ale, do wszystkich diabłów, będzie się o to martwiła, jak wyjdą z tego żywi.
Dookoła zapadła cisza. Niepokojąca, straszna cisza. Maszynista, zgięty wpół, szeptał coś pod nosem.
-Rzeka w tym miejscu jest płytka. Przejedziemy korytem.
Do rzeki wszystko było zgodnie z planem. Kiedy jednak maszynista wyjechał na wolną przestrzeń, coś zagrzmiało dosłownie parę metrów obok. Nagły wstrząs rzucił Kariną o metalowy pancerz maszyny i wyzwolił falą osłabiającego bólu. Zaraz potem usłyszeli coś cichszego. Coś uderzyło w pancerz, ale poszło rykoszetem. Następny pocisk wszedł w silnik. Plutonowy krzyknał coś gardłowo przez duszący dym, którego nagle namnożyło się o wiele za dużo, wziął gaśnicę i rozpaczliwie odblokował właz. Nawet nie zdążył krzyknąć. Seria ścięła go w ułamku sekundy. Przechylił głowę i wypadł, uderzając z głuchym łoskotem o ziemię. Tylko na pancerzu, tam gdzie jeszcze przed sekundą spoczywała jego dłoń, migotały krople krwi.
Maszynista otworzył dolny właz i złapał Karinę za rękę. Ignaczuk zszedł pierwszy. Karina obejrzała się do tyłu. Radiotelegrafista siedział z wykręconą dziwnie głową i zdawał się patrzeć na nią z wyrzutem. Nie żył. Snajper spieszył już za lekarzem. Mignęły jej tylko jego jasne włosy. Dymu było coraz więcej, nie mogła już oddychać. Maszynista pociągnął ją gwałtownie i nieomal siłą wcisnął we właz.
Na szczęście jeszcze nie wyjechali z lasu. Oglądając się jeden na drugiego, popędzili w jego środek, tam gdzie drzewa rosły gęściej. Tam, gdzie mieli jeszcze jakąś szansę.
W którymś momencie pod Kariną zmiękły nogi. Osunęła się na kolana. Maszynista coś krzyknął, Ignaczuk się zatrzymał, ale ona nie miała zamiaru słuchać. Wciąż widziała szeroko otwarte, wpatrujące się w nią z wyrzutem, oczy radiotelegrafisty.
-To moj wina...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
lina_91 · dnia 07.09.2008 10:39 · Czytań: 656 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: