Gdy fałsz staje się prawdą - TTC
Proza » Obyczajowe » Gdy fałsz staje się prawdą
A A A
Od autora: Witam,

Tekst stanowi początek dłuższej historii, dlatego w czytaniu przeszkadzać może brak zakończenia. Zapraszam do czytania i komentarzy. Czy fragment zachęciłby do dalszej lektury?

Pozdrawiam,

TTC

 

GDY FAŁSZ STAJE SIĘ PRAWDĄ


    Lato w Warszawie kończyło się tego roku pogodnie, za dnia wciąż dokazując upałem, po zmierzchu zaś bez deszczu czy chłodu pozwalając na swobodne spacery. Pokolenie naszych dziadków zwykło mawiać, że równie słonecznie było we wrześniu 1939 roku.
    Miasto gotowało się w świetle Słońca, wybuchając nocą śmiechem i krzykiem dobiegającymi z ogródków rozsianych wzdłuż całej kilkukilometrowej osi Traktu Królewskiego. Na najdroższych ulicach Warszawy codziennie przelewała się rzeka wszystkich rodzajów alkoholu, kelnerzy i kelnerki w biegu pokrywali ustawione na brukowanych chodnikach stoły talerzami pełnymi potraw z całego świata. Wszystkiemu przyglądały się nieruchome manekiny zamknięte w błyszczących witrynach zachodnich sklepów wciśniętych między restauracje.
    Nowy Świat mówił wieloma językami - osłonięte parasolami siedziska rozbrzmiewały angielskim, włoskim, rosyjskim, hiszpańskim czy nawet japońskim lub chińskim. Dużo bardziej jednorodnie było głębiej, penetrując dochodzące do Traktu uliczki, zwłaszcza za Świętokrzyską, gdzie w osłoniętych niewysokimi bloczkami ogródkach przesiadywali głównie tutejsi - mieszkający, pracujący lub uczący się w Warszawie.
    Miejsca te pozostawały skryte przed Traktem Królewskim, nie miały w sobie też nic ciekawego dla szukającego wrażeń turysty. Mowa tu o wszystkich kawiarniach, klubach i restauracjach rozsianych między liniami wyznaczanymi przez Trakt oraz Wisłę, uruchamianym późną wiosną parku na plaży, cichych książkowych knajpach dookoła Biblioteki Uniwersyteckiej, pod którą codziennie huczała dyskoteka i kręgielnia, czy też tzw. Pierdolniku - kilkunastoma ciasnymi pubami, wetkniętymi jeden na drugim w niewielki plac między ulice Smolną i Foksal.
    Czy to bliżej Wisły, czy już przy Nowym Świecie, obok pomnika Kopernika czy blisko warszawskiej Palmy i Ronda De Gaulle'a, gdy chodziło tylko o wypicie piwa, wszędzie siadano na czym wypadło. Czasem były to leżaki wystawione przez właścicieli, innym razem koce lub fragmenty murów, nieraz także zwykły trawnik. Muzyka nie była najważniejsza, jednak sączyła się wystarczająco głośno, aby nieszczęśników posiadających w tej okolicy mieszkania doprowadzać do szału. Kolejne wybuchy śmiechów w ogródkach sprowadzały interwencje funkcjonariuszy policji i straży miejskiej, skrupulatnie wypisujących mandaty za nielegalne zajęcie przestrzeni publicznej czy zakłócanie ciszy. Żyjący z nieustanną imprezą za oknem powoływali kolejne komitety obywatelskie, a o widmie zamknięcia którejkolwiek z knajp czasem wspominało się przy piwie.
    Nikt nie miał swojego ulubionego pubu czy ogródka, zupełnie wbrew wyobrażeniu o przyjaciołach na dobre i złe, spotykających się po pracy przy barze ciemnej i zadymionej papierosami knajpy z telewizorem podwieszonym u sufitu. Nie było przyjaciół - byli co najwyżej koledzy, mniej lub bardziej bliscy, z którymi łączą wspólne zajęcia, wynajmowane mieszkanie lub przypadkiem zrodzony duży bagaż wspomnień, powiększający się z każdym wieczorem. Takich wszędzie było pełno i nie mogli sobie pozwolić na przesadne przywiązanie do jednego miejsca. Dzisiaj uczyli się, pracowali w Warszawie, jutro los mógł rzucić ich do Krakowa, Wrocławia czy Gdańska.
    Siedzący w ogródkach zazwyczaj interesowali się wyłącznie osobami, z którymi właśnie snuli plany, oraz swoim piwem. Powiśle było placem zabaw głównie ludzi młodych, studentów wszystkich warszawskich uczelni, nie tylko pobliskiego Uniwersytetu - przede wszystkim tolerancyjnych i wypełnionych przeświadczeniem, że widzieli już wszystko. Czy coś mogło ich jeszcze zaskoczyć? Połowę swojego życia wiedli w sieci, do której dostęp gwarantował im wystający z kieszeni prostokąt smartphone'a i bezpłatne wifi. Wydarzenia z drugiego końca kuli ziemskiej mieli w małym palcu, bo dzisiaj wzrok całego świata podąża przecież w jednym kierunku, a śmiać można się we wszystkich językach. Z uwagi skupionej na spienionym w wysokiej szklance piwie wytrącić mógłby ich widok tylko naprawdę niezwykły oraz nieoczekiwany, na co jednak w tym miejscu i czasie szanse były niewielkie.
    Sunący chodnikiem Browarnej Antoni Sembicki doskonale zdawał sobie sprawę, że stanowi właśnie taki widok. Ponad dwumetrowy olbrzym z polonistyki, lekko przygarbiona góra mięśni opięta czarną obcisłą koszulką oraz krótkimi spodenkami, która z każdym krokiem sandałów dochodzących do numeru pięćdziesiątego rujnowała wysoki mur toleracji zebranych dookoła, zbudowany dzięki wieloletniemu akceptowaniu wszystkiego takim, jakie jest. Cichy głos podpowiadał mu, że obserwowanie reakcji otoczenia zawsze pozostanie przyjemne, a jego dostojne, pełne nieobecności spojrzenie do końca młodości będzie szukać podziwu, zwłaszcza wśród wesołych twarzy przedstawicielek płci przeciwnej. Mimowolnie uniósł potężne ramię do głowy i przesunął dłoń po swoich krótkich włosach, ukazując jednocześnie napinający się przy tym ruchu biceps.
    W rodzinnym Żyrardowie praktycznie wszyscy go znali, choćby z wyglądu, i na nikim nie robił wrażenia. Tutaj tymczasem, w sercu Warszawy, ludzie na jego widok przerywali rozmowy, odkładali piwa oraz drinki, wstrzymywali w płucach papierosowy dym i mrużyli oczy w dziwnym podziwie, stanowiącym raczej zachwyt nad swoją naiwnością. Choć Antoni wcale nie szukał ukrycia przed spojrzeniami, to wydawać by się mogło, że gdzie jak nie tutaj będzie o nie łatwiej.
    Uwadze, jaką wszyscy na niego skupili, poświęcił jednak w myślach tylko chwilę. Poprawił zwisający z ramienia plecak, przy jego rozmiarach wyglądający zaledwie na niewielką torebkę, i skręcił w biegnącą stromo Oboźną. Z każdym wielkim krokiem Antoniego kąt chodnika wzrastał, czyniąc w pewnym momencie wspinaczkę dość męczącą. Cisza, jaką wywołał swoim przejściem przy ogródkach piwnych, przez fazę poświęconych jego osobie szeptów, zakończonych żartami i wybuchami śmiechu, powoli nabierała rytmu normalnie toczonych rozmów.
- Nie ma na to szans. Musisz jeszcze popracować - usłyszał w głowie głos trenera, który pół godziny temu odmówił wpisania go na listę stypendystów.
    Choć dużo niższy, czterdziestolatek w zielonkawym dresie spojrzał na Antoniego jak na dziecko, które nagle w towarzystwie postanawia przerwać ciszę niezręcznym pytaniem. Pozostała część drużyny jeszcze nie opuściła hali sportowej i z pewnością słyszała prośbę olbrzyma. Z jego wielkiej sylwetki ściekał pot wymieszany z pełnymi niedowierzania spojrzeniami zebranych.
- Niektórzy z chłopaków długo czekają na pieniądze - dodał po chwili trener, zbierając dokumenty z ławki.
- Ale ja nie jestem "niektórzy z chłopaków" - odpowiedział Antoni.
    Mężczyzna zmierzył go od stóp do głów.
- Grałeś kiedyś na poważnie? - Antoni milczał. - Ochłoń. Masz świetne warunki, jesteś też dosyć skoordynowany. Pracuj, to może kiedyś zobaczymy.
    Olbrzym zebrał swoje rzeczy, nie odezwał się choćby słowem i poszedł do szatni. Gdy minął jej próg, rozmowy na chwilę ucichły. Większość z chłopaczków, choć i tak dość wysokich, nie sięgała mu wzrostem nawet do ramion, byli też znacznie słabsi fizycznie. Antoni rozejrzał się po milczących twarzach - wyglądali dosyć niepoważnie, a uśmiechy żartów, których najprawdopodobniej sam był przedmiotem, jeszcze nie zniknęły z ich twarzy. Wcześniej, podczas treningu, gdy już oswoili się z imponującymi nawet koszykarzom rozmiarami, do ogrywania go w grze nie potrzebowali choćby centymetra czy kilograma więcej. Sembicki biegał po całym boisku bez pomysłu, a gdy pozostali próbowali mu podpowiadać, patrzył na nich spode łba, a potem faulował i popełniał proste błędy. Krótki mecz na zakończenie pierwszych w tym roku akademickim zajęć ciągnął się Antoniemu w nieskończoność - u schyłku piłka w ogóle przestała trafiać do jego rąk, a bardziej śmiali z przeciwników za wszelką cenę próbowali przepuścić mu piłkę między nogami. Dwóm z nich udało się dopiąć celu. Antoni za każdym razem żałośnie gonił ich aż pod sam kosz, całą akcję kończąc powaleniem ofiary na parkiet.
    Trener obserwował grających zza linii, siedząc na wytartej ławce gimnastycznej i odgwizdując kolejne faule. Nie komentował, bo po co podpowiadać komuś, kto na tej hali więcej już się nie pojawi? Tym większe pewnie było jego zaskoczenie, gdy po treningu olbrzym zapytał go o możliwość wejścia w szeregi grupy, którym Uniwersytet płacił za grę.
    Przyjechał dla nich gdzieś ze wsi, przyszedł na pierwszy trening i już chce pieniędzy. ,,Każdemu jest trudno, ale trochę wyluzuj'', mogliby powiedzieć. W rozgoryczenie wmieszał jeszcze kwestię pochodzenia, choć z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że w warszawskich warunkach praktycznie każdy, czyli część z nich również, pochodzi spoza miasta. Nawet trener, ochroniarz w dyżurce i sprzątaczki ścierające wodę z kafelków podłogi szatni.
    Poczuł rozdzierający od środka wstyd. Zacisnął mocno zęby i pomyślał o ucieczce, jak najdalej od dziwnych spojrzeń w szatni, kawiarni czy całego miasta. Pomimo treningu, miał w sobie jeszcze dużo siły, jednak tylko tej fizycznej - każda kolejna porażka, rozwiązany but czy ucieczka ostatniego tramwaju, mogłyby go zniechęcić do życia co najmniej na kilka dni. Zamknąłby się wtedy pokoju, przykrył kołdrą i zniknął dla świata. Człapiąc pod górę ukrył twarz w dłoniach, po czym rozgrzebał włosy na głowie i zerwał się do szaleńczego biegu. Jego długie skoki były ociężałe, z wielkim trudem odrywał się od ziemi, jakby sandały przyklejały się do niej, za każdym razem gwałtownie zmuszając obolałe łydki do pracy. W Żyrardowie, gdy przygotowywał się do treningów, poruszał się lekko i sprawiało mu to przyjemność.
    Zrobił kilkanaście susów, kiedy z boku, na schodach prowadzących do parku pokrywającego zbocze wzniesienia, kątem oka dostrzegł ruch. Cień nie należał do niego, lecz gdy zdał sobie z tego sprawę, czasu na reakcję nie było już wcale. Antoni całą swoją siłą powalił kogoś na chodnik.
- Przepraszam - sapnął. - Nic się nie stało?
    Dostrzegł przed sobą leżącego na twarzy mężczyznę w spracowanym niebieskim kombinezonie z grubego, odpornego na zniszczenie materiału, wspierającego się na rękach osłoniętych przez równie wytrzymałe rękawice. Gdy obrócił się na plecy, w pomarańczowym świetle latarni Antoni dostrzegł łagodne rysy twarzy chłopaka w jego wieku, być może niewiele starszego, z ciemną grzywką, spod której przez policzek płynęła cienka strużka krwi.
- O Boże... Ja... przepraszam - Sembicki nie wiedział, co robić. Ostry dyżur - pomyślał. Wyciągnął ręce do chłopaka, jednak ten nieruchomo, zupełnie bez emocji, mierzył Antoniego wzrokiem od stóp do głowy.
    Walnął w chodnik łbem i nie wie, co się dzieje, pojawiła się myśl. Antoni rozejrzał się dookoła, jednak nikogo nie dostrzegł. Mógł spokojnie odwrócić się i uciec, pozostawiając chłopaka samemu sobie. Gdy o tym myślał, zobaczył około półmetrowe zawiniątko, które musiało wypaść chłopakowi w momencie zderzenia. Zdenerwowany olbrzym schylił się, by podnieść pakunek.
- Nie - stęknął leżący. Całą twarz miał w spływającej znad oka krwi, którą roztarł sobie dłonią. Powoli podniósł się na kolana i zaczął przysuwać się do leżącego na chodniku zawiniątką.
    Serce podskoczyło Antoniemu do gardła, gdy zawartość worka poruszyła się i zaczęła uciekać, wpadając mu wprost pod nogi, uginające się na widok wystających z materiału gadzich łap i długiego, pokrytego szarymi łuskami ogona.
- Co to kurwa jest? - wrzasnął, odskakując jak najdalej.
    Chłopak rzucił się na niewielkiego gada, obejmując go ramionami i przyciskając całym ciałem do chodnika.
- Kajman. Aligator - jęknął, wpychając rzucające się zwierzę do worka. - Jest związany, nie zrobi krzywdy.
    Serce waliło Antoniemu w piersiach.
- To można tak przenosić?
    Chłopak podniósł się z chodnika i stanął przed nim wyprostowany. Sięgał Antoniemu do klatki piersiowej, jednak ogólnie nie mógł uchodzić za niskiego, choć w koszykarskiej szatni byłby najmniejszy. Gruby strój roboczy pozostawał dla niego zbyt duży, materiał pokracznie odstawał na wysokości ramion, którymi mocno przytrzymywał wijącego się w worku, czującego krew gada.
- Tak, na pewno nic mu się nie stanie. Ma zasłonięte szczęki - uśmiechnął się wymijająco, ocierając rękawem lśniące od krwi i potu czoło. - Jestem z Wydziału Biologicznego, przenoszę go tylko z ogrodu na kampus - wskazał jeden z budynków w dole, gdzie mieściły się m.in. uniwersyteckie pracownie zoologiczne. Mówił szybko i niespokojnie, nie patrząc na Antoniego, lecz uważnie rozglądając się na boki. - Idę dalej, bo maluch się niecierpliwi - dodał, ruszając pod górkę, w kierunku niewielkiej furtki stanowiącej jedno z kilku bocznych wejść na teren Kampusu Centralnego.
    Antoni zrobił krok do przodu.
- Co z twoim czołem? Przepraszam, zagapiłem się.
- Wszystko w porządku - odpowiedział. - Nic się nie stało.
    Antoni został sam, odprowadzając nieznajomego wzrokiem. Jego kroki były bardzo pospiesznie, w zasadzie podbiegał co kilka metrów, wiele uwagi poświęcając wydarzeniom na sąsiedniej ulicy. Widok świateł samochodów przesuwających się po ścianach budynków powodował u niego płochliwe kurcze - chłopak zastygał na moment nieruchomo, malejąc Antoniemu w oczach, po czym gwałtownie ruszał, coraz szybciej i szybciej, kręcąc głową na prawo i lewo, wpatrując się przed siebie oraz często spoglądając za plecy.
    Antoni obserwował go do momentu, gdy trzydzieści metrów od miejsca zderzenia zniknął w wyłomie kryjącym furtkę prowadzącą na kampus Uniwersytetu. Na powrót do wcześniejszych rozważań o Warszawie i porażkach nie było już szans. Obraz znikającego w ciemnościach chłopaka z gadem na rękach w jakiś sposób przywołał mu letnie wspomnienie wakacji spędzonych u rodziny i bliznę pozostawioną na nodze przez drut sterczący z płotu działki sąsiadów, kryjącej wielki sad czereśni. Choć zapach krwi mdląco unosił się w nagrzanym promieniami słońca powietrzu, jedenastoletni Antoni zakrył dziurę w udzie dłonią, uciekając przerażony z "dzierżawy" przez rozległą łąkę wysokiej trawy, mając za sobą ujadającego wilczura właściciela działki. Choć pies nie zdążył dobiec go przed furtką, to złodzieja po śladach krwi wytropił tego samego dnia jego pan.
    Antoni szedł w zaparte, do końca twierdząc, że zranił się jadąc na rowerze do sklepu. W duchu usprawiedliwiał kłamstwo - nikt przecież nie złapał go na gorącym uczynku, tak jak miało to miejsce teraz, gdy powalił na ziemię kogoś, kto ukradł zwierzę z pracowni zoologicznej Uniwersytetu. Był bardzo ciekaw jego tłumaczeń.
    Przeszedł przez żywopłot i z łatwością wspiął się na ponad dwumetrowy mur otaczający kampus - chłopaka nie było już widać, jednak do uszu Antoniego dobiegał niesiony między ścianami budynków głos oddalających się kroków. Zeskoczył z płotu, po czym ruszył do furtki; delikatnie wychylił się przez wyłom - złodziej mignął mu w oświetleniu jednego z biur uniwersyteckich.
    Przemierzył jego śladem kilkadziesiąt metrów, chowając się za krzakami i rogami budynków na terenie kampusu, nie tracąc go z widzenia choćby na chwilę. Chłopak przeciął cały teren Uniwersytetu, krocząc od biura do biura, za punkt końcowy spaceru z gadem mając najwyraźniej gmach Auditorium Maximum - rozległy budynek w krańcowej części terenu, mieszczący największe sale wykładowe uczelni. Jego sylwetka zniknęła Antoniemu dopiero gdzieś w zaułkach schowanych za konstrukcją. Zaraz schowa w środku, pomyślał, po czym rzucił się do biegu w zarośniętej alejki.
    Nie mylił się - w wąskim przejściu za Auditorium leżący na chodniku chłopak próbował wślizgnąć się do środka przez jedno z niskich okien piwnicy. Antoni kolanem przycisnął go do ziemi, pozbawiając jednocześnie szans na jakąkolwiek reakcję. Złodziej był teraz zdany na jego łaskę.
- Wezwę straż! - krzyknął Antoni, chwytając go za włosy na głowie.
    Przestraszony chłopak poderwał się do góry, uderzając plecami o starą ramę okna.
- Kurwa! Wpadł mi do środka! - warknął. - Po co od razu straż?
    Antoni obrócił go na plecy jak lalkę. Czarnego worka nie było nigdzie dookoła - zwierzę rzeczywiście musiało wpaść przez okno do środka budynku.
- Co robisz? - podniósł go i swobodnie opuścił, pozwalając upaść na beton. Mógłby trząść nim tak do rana.
    Leżący na chodniku chłopak spiął dłonie w pięściach. Nawet bez migocącej gdzieś nad nimi lampy Antoni mógłby wyczuć wypełniającą go wściekłość. Choć mniejszy dwa i pół raza, przeszywał olbrzyma na wylot pełnym nienawiści spojrzeniem, nie zwracając już uwagi na nieprzerwanie ściekająca po policzku krew. Jakiś szalony plan ukryty w tej potarganej, umazanej czerwienią głowie miał się nie powieść.
- Teraz będę musiał go wyciągnąć - rzucił ze złością i determinacją, wbrew oczekiwaniom Antoniego. Przypomniał sobie nagle zapłakane jedenastoletnie dziecko, które choć wyższe już od wielu dorosłych, to pełnym błagania głosem próbujące przekonać rodzinę i sąsiada do swojego kłamstwa.
     Klęcząc przy oknie Antoni przestawił się, zmienił odgrywana w głowie płytę. Dorastając mimowolnie, czuł pełną codziennej kontynuacji więź z płaczącym na dziedzińcu podwórka chłopcem, szukającym ratunku w kłamstwie. Był wtedy bezradny, obnażony, tak jak dzisiaj na parkiecie hali uniwersyteckiej i zupełnie odwrotnie niż leżący przed nim zakrwawiony chłopak, którego los trzymał w rękach.
- Ten krokodyl ci tam wpadł? - Antoni wskazał na okno. Był zaskoczony zmianą, jaka nagle w nim wystąpiła. Spytał łagodnie, nie zwracając nawet uwagi, kiedy przestał trzymać chłopaka za kombinezon.
- To jest kajman - padła odpowiedź. - Ma dopiero udawać krokodyla. Co jeśli spadając wypadł z worka i biega tam teraz luzem? Człowieku, ja krwawię. Mam tam teraz kurwa wejść i czekać aż się na mnie rzuci? - szeptał gwałtownie, gestykulując rękami.
- Po co to?
    Zignorował pytanie i delikatnie wsunął się przez okno. Antoni dostrzegł w ciemnościach białe kafelki - okno musiało prowadzić do łazienki. Chłopak delikatnie oparł stopy na umywalce i wyciągnął z kieszeni telefon, oświetlając pogrążone w nocy pomieszczenie.
- Kici, kici - próbował zachęcić gada. Nawet Antoni się uśmiechnął, lecz gdy tylko nieznajomy wysunął się z okna na powierzchnię, wrócił do surowego wyrazu twarzy. - Jutro o ósmej rano w Sali Mickiewicza rok akademicki na kierunku filozofia otworzy profesor Twardowski, który prowadzi tam "Wprowadzenie do filozofii" - powiedział jednym tchem, po czym wrócił do poszukiwań. - Gdzie jesteś, poczwaro?
- Twardowski jest dyrektorem Instytutu Filozofii i prowadzi te wykłady od jakichś stu lat - tłumaczył. - Rok w rok na początku września mówi o wielu rzeczach, ale przede wszystkim prawdzie i fałszu. Te terminy są ci bliskie, mój rosły przyjacielu? - do tej pory chłopak tak naprawdę nie zwracał uwagi na Antoniego, dając mu się zaledwie wytrącić z głębokiego pogrążenia w myślach, czy to teraz, czy wcześniej, gdy leżał na Oboźnej.
- Mów dalej - prychnął.
- Gość skostniał w tych wykładach. Klepie tymi samymi przykładami od lat. Zgadnij więc, jakiego przykładu używa mówiąc o zdaniu fałszywym?
    Antoni milczał.
- Rok w rok, zawsze na pierwszych zajęciach, studenci słyszą że twierdzenie "krokodyl znajdujący się w tej sali" jest fałszywe. Kajman to nie do końca krokodyl, ale akurat jego mieli w ogrodzie i można go przenieść w rękach. Jutro chyba i tak nikomu nie zrobi różnicy. Tak czy inaczej, celem planu jest sprawienie, by od tej pory Twardowski korzystał z tego przykładu na wykładach dotyczących znaczenia prawdopobieństwa.
- Planu?
- Planu, który być może chcesz udaremnić. Dwa tygodnie temu zwinąłem jeden z kompletów kluczy do ogrodu zoologicznego. Zainwestowałem i kupiłem ten gruby garnitur, rękawice i taśmę klejącą dla gada. Data i miejsce akcji, czyli przeddzień wykładu inaugurującego, była wyznaczona wcześniej, więc poświęciłem cały ten czas na poznanie psychologii zarówno jaszczura, jak i Twardowskiego - wiem, jak myślą, co czują, czego się można po nich spodziewać. Wreszcie, parę godzin temu, w tym właśnie kiblu, zostawiłem otwarte okno - przerwał i spojrzał poważnie na olbrzyma. - Wtedy nie było już odwrotu.
    Antoni nie wiedział, co powiedzieć. Daleko mu było do podziwu, lecz wiedział, że tego człowieka nie należy oceniać zwykłą miarą, przeznaczoną dla ludzi mijanych codziennie na ulicy.
- Kim jesteś? - zapytał.
- To nieważne - chłopak wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Bracie, jeśli tak po męsku dowcip zrobił na tobie wrażenie, to nie przeszkadzaj i zapomnij, że mnie widziałeś. Mam nadzieję, że jutro o tym wszystkim usłyszysz w telewizji. Ja tymczasem wracam do kajmana.
- Poczekaj, przecież krwawisz - powiedział nagle. Na czym mu tak zależało?
    Chłopak wyszczerzył zęby.
- Zgiń tak, jak się urodziłeś: krzycząc i ociekając krwią - powiedział ze śmiechem. - Nie ja to wymyśliłem. Znalazłem na internetach - dodał, po czym zniknął gdzieś w dole.
    Antoni cały czas stał przy oknie, spoglądając z góry na migoczące między toaletami światło wyświetlacza. Po chwili pomieszczenie wypełniło się ciemnościami - dobiegły go już tylko dźwięki zamykanych drzwi do toalety i cichych kroków na korytarzu.
    
    W środku nocy skończyło się lato. Deszcz nie spadł gwałtownie, wielkimi kroplami i towarzyszącymi im błyskawicami rozświetlającymi niebo, jak podczas letnich burz, lecz nadszedł w spokoju, przynosząc jednak ze sobą wyraźne ochłodzenie. Padało bez przerwy, a rankiem jeszcze nie zamierzało przestać. Deszcz ciągnął się na ulice przypominającymi mgiełkę smugami. Gdzieś w przyszłości miała zamajaczyć złota jesień, jednak z deszczowym początkiem października jej nadejście wydawało się rzeczą niezwykle odległą.
    W Warszawie nadszedł czas skórzanych kurtek, przemoczonych parasoli i zaparowanych autobusów, rozlewających po chodnikach fale czarnej wody z kałuż. Nowy Świat, reprezentacyjna ulica stolicy z wyłożoną przed kamienicami kostką, w kilku miejscach stanowiła archipelag wysp z prostokątnych granitowych elementów, efekt niedokładności układających deptak. Kałuże dookoła nich, choć bardzo płytkie, nieustannie mieniły się w szarym świetle kołami padającego deszczu, stanowiąc przeszkodę dla tych, którzy w drodze na pierwsze w tym semestrze zajęcia zdecydowali się pokonać ulicę bez korzystania z autobusu.
    Wilgoć parująca z ubrań powoli wypełniała całą przestrzeń Auli Mickiewicza. Część pierwszorocznych weszła do pomieszczenia w kurtkach, nie decydując się na pozostawienie ich w szatni umiejscowionej w podziemiach gmachu. W sali było dość ciasno, jak miało to zazwyczaj miejsce na wykładach inauguracyjnych - gęsto wystające z pomiędzy ław, ociekające wodą sylwetki już na dłuższą chwilę przed rozpoczęciem wykładu czyniły rzecz trudną ze znalezienia wolnego miejsca.
    Kilka minut po godzinie ósmej do sali równie dostojnie jak co roku wszedł profesor Twardowski. Miał na sobie skromny garnitur w beżową kratę z marynarką poprzetykaną jaśniejszą nicią, ramiona której muskały długie siwe włosy, przemoczone przez deszcz. Kiwając głową z pogodnym uśmiechem na ciche "dzień dobry" z pierwszych rzędów audytorium, zbliżył się do ustawionego na podwyższeniu potężnego biurka, gdzie położył swoją czarną, skórzaną teczkę oraz mokry beret. Rozejrzał się po sali spokojnym i pogodnym spojrzeniem, błyszcząc głębokimi, wdzierającymi się prawie na sam tył głowy zakolami łysiny, które odbijały żółte światło lamp.   
    Z czarnej skórzanej teczki wyjął papiery, lecz dobrze wiedział, że i tak mógłby z łatwością poradzić sobie bez nich. Cały wykład znał na pamięć, wszystkie poprzednie zlały mu się w jedną przemowę, bardzo czystą i przeprowadzoną zgodnie z konspektem, do którego jednak raz na kilka lat wprowadzał drobne zmiany. Plan był ważny, pozostawał wykonywany energicznie, nic nie miało prawa go zakłócić - Twardowski starał się, by w odróżnieniu od innych profesorów nigdy nie oskarżono go o tzw. ,,starczą skłonność do dygresji'', objaw irytującego akademickiego zdziadzienia, podłoże dla pasożytów dookoła prostej linii wykładu.
    Już miał zacząć od ceremonialnego powitania, gdy z lewej strony sali dobiegł go pełen przerażenia pisk. Profesor gwałtownie oparł się o ławę i podniósł głowę, dostrzegając studentkę machającą na boki podartym fragmentem materiału, który jeszcze przed chwilą był jej parasolką.
    Wtedy zaczął się chaos. Najbliżsi studenci wskoczyli na ławy, ostrzegając się wzajemnie, oczom profesora ukazało się także kilka telefonów komórkowych, nagrywających jakiś ruch między ławami. Pozostali, zajmujący miejsca położone dalej od epicentrum wydarzeń, z początku tylko przyglądali się dziwnemu zachowaniu grupki, potem jednak zaczęli schodzić w dół sali, im bliżej źródła zamieszania, tym lepiej. Zrobił się tłok - nikt nie zwracał uwagi na Twardowskiego, który gdzieś pomiędzy jękami, pełnymi podekscytowania i strachu, uchwycił słowo ,,krokodyl''.
    To nie może być prawda, pomyślał.    
    Atak aligatora w Auli im. Mickiewicza od razu stało się wydarzeniem głośnym. Temat przez cały dzień zamykał cogodzinne serwisy w większych telewizjach informacyjnych i radiach, pojawił się także na łamach kilku poczytnych portali, choć głównie były to media powiązane wspólnymi właścicielami, między którymi regularnie dochodziło do wymiany treści. Aligator nie zepchnął co prawda na dalszy plan polityki, jednak wzbudził odpowiednie zainteresowanie.
     Kilkudziesięciu czytelników chętnie wymieniało się na forach dowcipnymi komentarzami na temat zdarzenia. Najwyraźniej trafili się wśród nich również byli studenci Twardowskiego, którzy winszując autorowi akcji opowiadali pozostałym o identycznym co roku przebiegu inauguracyjnego wykładu. Na gest uznania zdobył się również sam profesor, który zrozumiał aluzję jeszcze na sali wykładowej, przed interwecją pracowników Instytutu Zoologii, od wczesnych godzin rannych razem z policją szukających zaginionego zwierzęcia. Choć kazał czekać ponad kilka godzin jednej z ekip telewizyjnych na zakończenie swoich wykładów, to po wymienieniu przed kamerą wszystkich niebezpieczeństw, jakie autor akcji sprowadził na aligatora i przebywających w sali, dodał że to najlepszy żart, jaki kiedykolwiek zrobili mu studenci i z pewnością zmieni repertuar stosowanych podczas zajęć przykładów.
    Mniej wesoło było na rozległym dywanie w gabinecie rektora, gdzie znaleźli się dowódcy Straży Uniwersyteckiej i kierownictwo Wydziału Biologicznego. Uczelnia złożyła do prokuratury doniesienie o dopuszczeniu się kradzieży i powołała komisję mającą na celu stworzenie raportu dotyczącego stanu bezpieczeństwa kampusu oraz wyjaśnienia zdarzeń minionej nocy. Na koniec wydano oświadczenie do mediów, które jednak nie uczyniły z całej sytuacji skandalu, traktując kradzież aligatora jako żart, może nawet element życia towarzyskiego stolicy. Tu i ówdzie pojawiały się co prawda pytania o stan ochrony kampusu, a także przypuszczenia, że to na pewno jakaś akcja marketingowa czy społecznościowa, której wyjaśnienie wkrótce poznamy, lecz w większości redakcji informację potraktowano jako elastyczną, nie wymagającą refleksji masę, doskonałą do wypełnienia luk między innymi, poważniejszymi treściami.
    Z początku Antoni przyglądał się temu neutralnie. Wstał około dziesiątej, zjadł cokolwiek i popijając kawę usiadł przed komputerem - niewielkim laptopem na ciężkim zagraconym biurku między łóżkami wąskiego pokoju w Kicu, znanym akademiku po prawej stronie Wisły. Gdy zabierał się do codziennej prasówki, sprowadzającej się do zaglądania w takie miejsca sieci, którymi nie należy interesować się na pusty żołądek, dobiegało go jeszcze ciche chrapanie Filipa, jego otyłego współlokatora z drugiego roku prawa, który zwykle kładł się bardzo późno w nocy.
    Gdy skończył z bzdurami, zapoznał się z portalami informacyjnymi i zawartością materiałów telewizji internetowych. Musiałby bardzo się wysilić lub mieć naprawdę dużego pecha, by wieści o wydarzeniach z kampusu go ominęły. Ekran komputera pokrywały mu uporządkowane w zakładkach nagłówki: "Aligator skradziony", "Skandal na Uniwersytecie" lub nawet "Studenci zaatakowani". Co za rozgłos, pomyślał przeglądając kolejne strony. Dopiął swego. Głębiej w sieci czekały na niego już wyniki wtórnej interpretacji porannych doniesień. Ktoś zastąpił głowę Twardowskiego paszczą krokodyla, ktoś inny obiecał wpuszczenie do gabinetu rektora słonia, jeszcze komuś innemu przestały śnić się białe myszki. Co więcej, okazało się, że pracownicy Instytutu Zoologicznego na codzień nazywali kajmana "Forfiter". Wywołało to lawinę pytań - czy gad "chciał mu wejść na tego", czy "wziął tę k@#$% kurę" lub czy studentom udało się w porę "gary mułw ałt".
    Docierające Facebookiem Antoniego memy, w domyśle śmiesznie, z czasem wprawiały go w coraz gorszy nastrój. Starał się nie zwracać na to uwagi, jednak gdy na antenie jednej z rozgłośni zapytano o monitoring kampusu, na swoich ogromnych plecach poczuł zimny pot. Poprawna część jego jaźni zaczęła wrzeszczeć głośno, że chłopaka z krokodylem trzeba było przecież powstrzymać, przycisnąć do ziemi i nie puszczać, krzykiem wołając straż uniwersytecką. Nie zrobił tego, dał faktom mówić samym za siebie - w zaułku za AudiMaxem znalazły się dwie osoby. Jeśli tamten świr wpadnie w ręce psów, Antoni szybko może stać się podejrzanym o współsprawstwo.
    Psów? Skąd nagle przyszło mu do głowy to określenie? Nigdy tak nie mówił. Było mu coraz mniej przyjemnie.
    Antoni dostrzegał obowiązek reakcji, jaki na nim spoczywał - nie musiał interweniować samotnie, lecz mógł przynajmniej zgłosić komuś dziwne zachowanie nieznajomego. Oczami wyobraźni dostrzegł możliwość, która wczoraj pozostawił za sobą. Mogły być gratulacje i podziękowania, uścisk starej dłoni UW, należącej przynajmniej do prodziekana, jednak w obecnym momencie bliżej było mu do składania wyjaśnień policji.
    Wstał i zastygł przed oknem, stając swoim ogromnym ciałem na przeszkodzie wlewającemu się do pokoju blademu światłu deszczowego dnia. Filip przewrócił się tylko na boku, odwracając plecami do podrapanej ściany. Antoni nieświadomie oparł się na parapecie i spuścił swój wzrok z czwartego piętra, zatrzymując go dopiero na grupie dzieci stojących od kilku godzin przed wejściem do spożywczaka, którego nie domykające się drzwi skrzypiały z drugiej strony wyłożonej sześciokątną kostką ulicy. Chyba wagary, pomyślał.
    Kic, jak popularnie określano ten dom studenta, wciśnięto w dwa potężne budynki przytłaczające krótką, najwyżej kilkusetmetrową ulicę w południowej części Pragi. Akademik mieścił się niedaleko Wiatracznej, otoczonej z jednej strony mrocznymi podwórkami, gdzie łatwiej było usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła niż ludzki śmiech, a z drugiej biegnącą do parku aleją dość schludnych domów wielorodzinnych, odmiennych od zwykłych czarnych bloków tej części Pragi. Antoni zdążył już zdać sobie sprawę, że pod jego oknami kontrast ten pozostaje niewidoczny - chowające się przed deszczem dzieci wychowały się wśrod tych pociemniałych cegieł, zaśmieconych podjazdów i przekleństw miotanych przez ich rodziców przy każdej możliwej okazji. Kiedyś wąchałyby klej, a teraz... Jakim gównem mogą interesować się takie gnoje?
- W Audimaxie ktoś zostawił w nocy aligatora - powiedział, cały czas wpatrując się w kilka kolorowych sylwetek pod drzwiami spożywczaka. - Porwał komuś parasolkę. Co grozi człowiekowi, który zrobił coś takiego? Szkodliwość społeczna jest chyba niewielka - Antoni poczuł, że szukając okoliczności łagodzących w ten sposób najpewniej sam pozwoli się złapać.
    Filip rozszerzył tylko źrenice i odpychając się od ściany, odwrócił do Sembickiego. Powoli biegnąc myślami ponad sen przypomniał sobie, że olbrzym chodził ostatnio poddenerwowany - myślał tylko o grze w koszykówkę, oglądał na YT dziesiątki kompilacji i najlepszych zagrań, wstawał od komputera, wykonując dziwne energiczne ruchy rękoma. Wciągnął powietrze nosem, wybudził go unoszący się z nieumytej patelni Antoniego zapach smażonych warzyw.
- Raczej niewielka - mruknął. - Albo będą go mieć niedługo, albo nie dostaną nigdy.
- A jeśli ktoś mu pomagał?
    Dwa pytania? Grubas pod kołdrą był więcej niż zszokowany.
- Nie wiem - odpowiedział.
    Antoni wydawał się sobie na tyle rozstrzęsiony, że dobiegające go słowa bez znaczenia trochę go uspokoiły, jednak nie na tyle, by wymazać z głowy zagrożenie. Na dobrą sprawę nie wiedział, co powinien zrobić, jednak z pewnością nie zamierzał iść na swój wykład inauguracyjny. Spojrzał na górę naczyń zalegającą parapet.
- Pozmywam - usłyszał się, dostrzegając promyk zdumienia na zaspanej twarzy Filipa.
    Z płynem do zmywania i gąbką wewnątrz któregoś z talerzy przebiegł do kuchni, gdzie jego myśli cofnęły się do poprzedniego wieczoru. Próbował analizawać, interpretować zdarzenia na wiele sposóbów, jednak mimo wszystko w żadnej wersji nie potrafił przypisać sobie roli sprawcy, obarczyć się odpowiedzialnością za zamieszanie. Winowajcą był zawsze ten cudak z dziwnym pomysłem na siebie, którego Antoni przypadkiem spotkał na swojej drodze. To był przypadek, nie był niczemu winien. Do spotkania nie doszłoby, gdyby np. został dłużej w szatni.
    Jednak masz obowiązek reagować, odpowiedział sam sobie. Masz siłę. Jego wina polegała na uniesieniu się emocjami, odnalezieniu nici zrozumienia z wariatem. Co było przyczyną? Zmęczenie? Jego złość po tym, jak nie dostał się do drużyny? Policja i władze Uniwersytetu z pewnościa to zrozumieją. Chłopak z krokodylem budził w nim teraz dziką złość, trzymaną niepozornie, niczym młotek do rozbicia szyby w tramwaju w wypadku zagrożenia, które było przecież tak blisko - w osobie prokuratora lub władz uczelni, które zechcą go najpewniej wyrzucić. Wszystkie plany wylądują w koszu na śmieci, z zawiasami na koncie wróci do domu.
    Żyrardów. Choć opuścił go tak naprawdę kilkanaście dni wcześniej, czuł że mógłby wrosnąć w Warszawę. Nie był to jego dom, jednak stolicę jako tako znał od dziecka, wiedział jak do niej trafić, a także którędy wyjechać. Żyrardów od wielu lat był dla niego jak własna kieszeń - jakże odmienna była Warszawa, wypełniona sekretami jeszcze przez długi czas. 'Warszawa' stanowiła dla niego synonim 'przyszłości'. Nie w sensie obietnicy dobrobytu, lecz kolejnej fazy czasu swojego życia. Od zawsze wiedział, że spróbuje w Warszawie, tak jak postrzegał jutro czy upływ czasu.
    Przez czyjąś zabawę, może być mu to wszystko odebrane. Antoni nie zamierzał drżeć nocami.,,Cudak z krokodylem'' musiał odpowiedzieć.
    Zaczął zbierać myśli, czego chce i potrzebuje. Nie miał ochoty iść do szkoły, do samej paszczy lwa, gdzie mógłby nawet uśmiechnąć się w kierunku tych samych kamer, które wczoraj widziały go razem ze złodziejem. Przy wzroście Antoniego ukrycie się w tłumie nie było najłatwiejsze, więc postanowił, że opuści początek roku akademickiego.
    Był piątek, więc czekał go przedłużony weekend. Musiał zebrać myśli, lecz nie w dusznym pokoju akademiku, do którego jeszcze się nie przyzwyczaił. Kilka dni w domu był dobrym pomysłem.

   

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
TTC · dnia 15.09.2013 19:45 · Czytań: 474 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
amsa dnia 02.04.2014 23:29
TTC - hm... ładny opis początkowy, sytuacja z trenerem, akcja z aligatorem, wiesz myślę, że całkiem ciekawie to wygląda. Jeśli ma to być coś większego, jeśli utrzymasz styl, to dlaczego nie? :)

Pozdrawiam

B)

Cytat:
Mia­sto go­to­wa­ło się w świe­tle (s)Słoń­ca,
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
Gabriel G.
14/04/2024 12:34
Bardzo fajny odcinek jak również cała historia. Klimacik… »
valeria
13/04/2024 23:16
Hej miki, zawsze się cieszę, gdy oceniasz :) z tobą to jest… »
mike17
13/04/2024 19:20
Skóra lgnie do skóry i tworzą się namiętności góry :)»
Jacek Londyn
12/04/2024 21:16
Dobry wieczór. Dawno Cię nie było. Poszperałem w tym, co… »
Jacek Londyn
12/04/2024 13:25
Dzień dobry, Apolonio. Podzielam opinię Darcona –… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty