Kiedy już dźwięcznie dopasował swoją szczękę do chodnika – a wybrał miejsce łączenia betonowych płyt, co zapowiadało sporego pecha - zaczęliśmy kopać go po żebrach.
W zasadzie powinienem był mu pomóc.
Miał odznakę, odblaskową kamizelkę i poruszającą gadkę, a przynajmniej na początku. Szkoda tylko, że w tym brutalnym koncercie każdy z nas dysponował odrębnym zestawem nut. Mój repertuar dramatycznie różnił się od jego. To była przepaść jak pomiędzy rock’n’rollem a muzyką poważną, cholerny discopolowy fałsz. Podczas gdy ja dyrygowałem bólem, on przygrywał nieco babskim, piskliwym chórkiem, przyprawiając mnie o rytmiczne drgawki. Leżał, krwawił i kwilił, co wspaniale komponowało się z moim zamiarem umocnienia pozycji w gangu Fantomów. Pragnąłem pochwycić pierwsze skrzypce, uniezależnić się od ruchów batuty i zacząć… występować solo.
Szło mi nieźle.
Nasze relacje – to znaczy moje i gangsterów, bo obijanego raczej wykluczałem właśnie z kręgu prawdopodobnych znajomych - zacieśniały się z każdym wyprowadzonym przeze mnie lewym sierpowym czy kopniakiem, ocenianymi tym lepiej, im donioślej dzień witał krzyk ofiary. Wiedziałem, że ciosy są punktowane uważnie, że osoby moich dwóch łysych współtowarzyszy są sędziami ringowymi klasy światowej, snobami zdobywającymi się na oklaski wyłącznie w sytuacjach autentycznego spełnienia. Rozczulały uderzenia mocne, wyraźne, te słabo zarysowane natomiast, cóż, budziły raczej kąśliwe komentarze, w przypadku braku poprawy mogły grozić grupowym potępieniem, rzuceniem pomidora, problemami w ciemnej uliczce znaczy. Najpierw żółtą, dwoma żółtymi, a w efekcie – czerwoną kartką. A tej nie otrzymuje się dwa razy.
Uprawialiśmy kickboxing, nie floret.
- Cierpienie uszlachetnia – zanuciłem, może do siebie, a może do katowanego policjanta. Chyba chciałem go wesprzeć.
- Co, kurwa? – zapytał zdziwiony Sufler.
Konsternacja.
Zaalarmowany Kurtyna odwrócił głowę. Nie powinien był tego robić. Miał pilnować sceny.
- Nic. Kurwa – uspokajająco przywitałem żuchwę leżącego czubkiem adidasa. Facet pożegnał parę zębów. Zaśpiewał jak niesprawny silnik, uderzył w wyższe tony i wypluł trochę szkarłatnego oleju.
Moja wina.
Gwiazda wieczoru dobrze się spisała, choć oberwała zdecydowanie zbyt zdrowo. Facet mógł porządniej chronić nerki, ale dowie się o tym najwcześniej za kilka lat, kiedy zaczną odtwarzać dzisiejszą melodię.
Miło, że nastrój czy też podniosłość chwili nie zachęciły chłopaków do poderżnięcia mu gardła, że nie poszedł sygnał od Maestra, aby kontynuować, poddać się magii wydarzenia. Wtedy to ja musiałbym posprzątać, rozdzielić jeden czarny worek od drugiego, rozewrzeć końcówkę reprezentującą otwór i nakarmić ją rozbabranymi zwłokami, następnie z bólem zatargać tak spreparowany sarkofag na sam skrawek portu, urządzając cichy morski pogrzeb.
W tym akcie tak nie postąpimy. Oddamy gościowi wszystkie rzeczy i pozwolimy odpełznąć w stronę pobliskiej stacji benzynowej. Odbierzemy mu chwilowo głos i wybijemy z życiowego rytmu, lecz następnym razem… już nie wiadomo. Komendanci i inni oficjele pomyślą przynajmniej na te dwa, trzy ruchy do przodu, zanim spróbują znowu straszyć Fantomów barytonem.
Dobrze orientuję się w temacie. Dysponuję wiedzą. Wiedzą, którą niełatwo było zdobyć. Dwa lata i opary półświatka zdążyły już zarysować mój umysł, upstrzyć go bezpowrotnie w białe plamy, jednak wkrótce nadejdzie czas braw i bukietów; okaże się, kto jest kim.
Jutro mnie odwołują. W końcu, ile taki gość, jak ja, może występować w roli kreta? Zepchnięty do intelektualnego podziemia, dusząc się bez światła reflektorów i dopływu kulturalnego tlenu?
Każda aria ma swój koniec. Zastąpi mnie ktoś inny.
Żona, dzieci, emerytura.
***
Przerwałem pisanie.
Laptop i tak nie chciał już słuchać. Było późno, kac cumował do zalanego spirytusem mózgu.
Mętnym wzrokiem przespacerowałem się po wirującym otoczeniu.
W mojej komodzie na książki, książek nie było. Zwyczajnie. Po prostu. W biblioteczce składowałem za to puste egzemplarze opróżnionych butelek whiskey, koniecznie etykietą na zewnątrz, żeby widać je było już od progu. Pragnąłem sobie przypominać, dzień w dzień, jaki to ze mnie wyjątkowy psychol i pechowiec.
Poza tym... to chyba całkiem dobre ostrzeżenie, czyż nie? Ludzki odpowiednik tabliczki „zły pies” dyndającej na bramie, zapowiedź mieszkania tej cholernej, depresyjnej istoty, co to jej nie stać na fascynujące dysputy - w grę wchodzi co najwyżej chlanie do rana, gadanie bzdur albo głośne, zapętlone skargi mierzące w policzek świata.
Biurko cuchnęło alkoholem, jakby zakupiono je na wyprzedaży garażowej najpodlejszej destylarni. Nie przeszkadzało mi to specjalnie. Pasowało zarówno do wydzielanego przeze mnie zapachu, jak i humoru. A ten był podły. Podły jak posmak taniego bimbru.
Dobrze, że chociaż skończyłem swoją operę.
Lubiłem głównego bohatera. Wydawał się być w porządku. Mógłbym mu nawet podać rękę, gdybym go spotkał na ulicy. Do tego ta muzyka!
Ciągle brzęczała w mojej głowie. Raz przyjemnie, a raz… szaleńczo. Szybko i wolno, krążąc i krążąc nieprzerwanie.
W kącie dostrzegłem koszulę. Wstałem niechętnie od biurka.
Ból w krzyżu skomentowałem przekleństwem. Pijackie echo powtórzyło je jeszcze kilkukrotnie, dokładając nowe zwrotki do uwertury zwanej starością.
Ostrożnie podniosłem pognieciony materiał. Niestety. Myślałem, że nie ubarwiłem go krwią, jednak cały rękaw przypominał poligon zabaw jakiegoś przedszkola w dzień czerwonej farby, jak po barszczu, tylko gorzej.
Rozpaliłem kominek. W jeszcze niewyraźny płomień cisnąłem tę nieszczęsną koszulę w krwistą kratę.
W ogniu dostrzegłem nadtopiony fragment policyjnej odznaki. Nie pamiętałem, jak tutaj trafiła.
Dolałem rozpałki.
Szkoda, że nie mogę być jak mój bohater.
Muzyka wciąż gra...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt