Nigdy nie dowiedziałem się, po co naprawdę była ta zasłona - biała, pofałdowana firanka. Usprawiedliwiali jej obecność zachowaniem prywatności chorego, ale przeważnie mówili mi po prostu, że jest potrzebna, ot, tyle, koniec rozmowy. Z czasem w mojej głowie powstała własna teoria. Jakoś bardziej miarodajna od prostego: „jest potrzebna”.
Osobiście uznałem, że to zasłona śmierci - granica zaświatów.
Stałem w drzwiach pokoju opłacanego przez podatki obywateli i datki charytatywne; zdecydowanie za mało funduszy politycy przelewają na tych ludzi. Ale już się nie dziwię. Nie dziś. Dzisiaj wiem, że my i inna ciężko harująca siła robocza ich nie obchodzi. A już na pewno nie obchodzą ich ludzie przebywający za zasłoną śmierci.
Za małym, kwadratowym oknem, jakby przeniesionym z szopy, ujrzałem, jak zimowy wiatr targa nagimi gałęziami drzew. Szare niebo rozpłakało się i na nasz świat spadła ostra ulewa.
- Jesteś tam? - usłyszałem słaby głos zza zasłony. Był ledwie słyszalny.
- Jestem, Basiu, już idę.
Krocząc do śniadej zasłony po obrzydliwej wykładzinie, poczułem chłodny dreszcz.
Ona już tutaj była. Czekała. Być może w kącie, być może idąc ze mną ramię w ramię. Tak często ją czułem, moglibyśmy już nazywać siebie znajomymi, choć wiedziałem, że ta znajomość i w moim przypadku może zakończy się w jednym z takich łóżek, choć w innym miejscu i czasie.
Kiedy wyjrzałem za parawan, dostrzegłem orzechowe źrenice spoglądające na mnie spod przymrużonych powiek. Wychudzona, zapomniana przez rodzinę dziewczynka o skórze koloru awokado była do połowy przykryta kocem. Trzęsła się. Wiedziałem, że to nie z zimna. Wyczuwała to, co ja. Każde z nich zawsze to wyczuwało.
- Boję się, Remiku... Tak bardzo, bardzo... - Głos Basi załamał się. Na gładkiej głowie siedmiolatki, chorej na nowotwór żołądka, zalśniły refleksje odbite od jarzeniówek na suficie. Obecnie nowotwór był w czwartym stadium. - I to boli... A ja... nie mogę...
Usiadłem bezradnie na brzegu łóżka. Ująłem drobniutką dłoń między swe grube palce, uważając, żeby nie zahaczyć o wenflon, który pozwalał na dożylne dostarczanie mało pomagających już środków przeciwbólowych. Niewiele można było obecnie zrobić.
- Nie bój się, Basiu, jestem przy tobie – powiedziałem cicho.
- Nie tylko ty – wyszeptała.
Nie tylko ja, potwierdziłem w duchu. Ale nikt na to nie miał wpływu.
- Przeczytałam...
- Słucham? - Przyłożyłem ucho do jej ust.
- Romea i Julię – powiedziała słodkim i niemal aroganckim głosikiem. - A mówiłeś, że nie dam rady. Ładna... książka...
Siedmiolatka przeczytała Romea i Julię. Powinny to usłyszeć zdrowe dzieciaki, pomyślałem, które tylko narzekają na groszek i marchewkę podczas obiadu. Ale nie ma co się dziwić – Basia była wyjątkową dziewczynką.
- Cieszę się. - Ale zaraz coś ścisnęło mi serce, jakby zimna dłoń rzeczywistości.
- Tam też była – wyszeptała. Ze smutkiem uświadomiłem sobie, że skóra zaledwie wisi na jej młodych kościach. - Tam też zebrała... zebrała...
- …żniwo – dokończyłem.
Basi udało się kiwnąć głową.
- Ona jest z nami od zawsze – powiedziała – i na zawsze pozostanie. A potem wszystko zgaśnie... Jak moje życie...
Zimna dłoń żalu i smutku opuściła moje serce i boleśnie ścisnęła gardło.
- To nie koniec, Basiu...
- Nie? - wtrąciła. W jej słabym głosie brzmiała nutka niedowierzania. - Ja nie chcę wierzyć, Remiku, chcę... doświadczyć... I zaraz mi się to uda. - Ochrypły, chrzęszczący wdech, a potem powolny wydech. - Przyjdzie pan ksiądz?
Zawsze nazywała ich per pan.
- Jeżeli chcesz.
- Nie chcę – wyszeptała i odwróciła głowę.
Zatkało mnie. Pierwszy raz usłyszałem te słowa właśnie wtedy. O dziwo pierwszy i nieostatni.
- Dlaczego? - zapytałem zdziwiony.
Przez moment milczała. Wiedziałem, że Basia zbiera w sobie siły, żeby wykrztusić jakiekolwiek słowa.
- Bo nic złego nie zrobiłam – powiedziała jednym tchem. Potem stęknęła i krucha jak ciastko dłoń powędrowała na brzuch. - Boli... - Oddech zwolnił. Choć grzejniki pracowały na najwyższych obrotach, wiedziałem, że unoszącego się w powietrzu nietypowego zimna nie ogrzeje i tysiąc z nich. - Jestem niewinna, Remiku. Podasz mi Pana Misia? Dziękuję. - Przytuliła go, swojego jedynego przyjaciela; brązowego, bez jednego oka, z wychodzącą z ucha watą. - To nie ja krzyżowałam Go... Więc czemu to ja mam cierpieć... Jeżeli taki On jest, to nie chcę Go znać... Nie chcę... Nie chcę...
Malutkie palce ścisnęły moją dłoń.
- Wiesz, co myślę, Remiku?
Pokręciłem przecząco głową.
- Myślę, że Go chyba jednak nie ma, bo przecież nie pozwalałby na to, prawda? A poza tym... Chyba wiem, co jest potem... po drugiej stronie. - Na moment zawiesiła głos. Przeszyła mnie jakby nie swoim wzrokiem, jakby jej oczami spoglądał na mnie ktoś inny. - Po śmierci jest to, co jest przed narodzinami... Jest wszystko, ale dla nas nie ma już nic.
Zimna dłoń rzeczywistości pozornie poluzowała uścisk na moim gardle, gdy po policzkach spłynęły łzy. Kim mogłaby Basia zostać, gdyby dorosła? Gdyby mogła spełnić skryte marzenia? Nigdy się tego nie dowiem... Tym razem dwie niewidzialne, lodowate dłonie ścisnęły zarówno moje serce, jak i gardło. Żal wykrztusił dalsze łzy.
I wtedy osobliwy, bo nieobecny przecież chłód zmierzwił mi włosy, potem jakby musnął polik i spłynął na szyję.
Rączka w mojej dłoni rozluźniła się. Pierś już się nie podniosła, ciało zastygło niby monument. Pan Miś osunął się na podłogę.
Orzechowe oczy Basi straciły iskrę życia.
Skoczyłem do dzwonka nad łóżkiem i wcisnąłem czerwony przycisk. Zanim otarłem łzy, do pokoju wbiegły dwie pielęgniarki i doktor Sandra. Tutaj, w Hospicjum Ostatniej Nadziei, pieczę nad dziećmi trzymała kobieta po czterdziestce, w farbowanych na blond włosach i tragicznym makijażu, który nie zakrywał worków pod oczami. Atoli Sandra była wspaniałym lekarzem, czuwającym nad zdrowiem każdego dziecka...
…i potwierdzającym kres ich młodego istnienia.
Mimo jednomiarowego dźwięku śmierci, mimo zielonej prostej linii na ekranie monitora i zera w prawym dolnym rogu, doktor Sandra sprawdziła Basi tętno, przyłożyła ucho do ust... Zanim się wyprostowała, pokręciła przecząco głową. Potem zerknęła na zegarek.
- Zgon nastąpił trzydziestego pierwszego grudnia o godzinie piętnastej trzydzieści jeden – oznajmiła.
Minąłem zasłonę śmierci, robiąc miejsce dla pielęgniarek, które zaczęły szykować ciało do przedostatniej podróży – wpierw do kostnicy, a potem na cmentarz. Oparłem się o ścianę na korytarzu i otarłem łzy, które
(po śmierci jest to co jest przed narodzinami jest wszystko ale dla nas nie ma już nic)
przywołały ostatnie słowa Basi.
Wtedy poczułem ciepłą dłoń na ramieniu, dotyk, który na moment przegnał unoszący się w powietrzu chłód.
Podniósłszy wzrok, zobaczyłem tylko kremowe lica ścian biegnące pustym korytarzem w kierunku zielonego znaku z napisem EXIT.
Halucynacja, pomyślałem, zwykły omam.
- Remiku? - usłyszałem głos doktor Sandry. Stała w drzwiach i spoglądała na mnie bystrymi oczami koloru letniego nieba. - Wszystko w porządku?
- Tak – odpowiedziałem. - Wszystko w porządku.
- Nie musisz już tutaj pracować i... oglądać tego wszystkiego. Twój wolontariat się skończył.
Tak, skończył się dobry miesiąc temu. Ale po tych kilku tygodniach poznałem świat ukryty za chichotami dzieci w przedszkolach, za rodzinnymi spotkaniami przy niedzielnym obiedzie, za pijackimi piosenkami w barach... To było osobliwe podziemie powierzchownego świata, o jakim nie myślą przeciętni zjadacze chleba.
A ja nie mogłem przestać o nim myśleć.
- Wiem, pani doktor – odrzekłem ze smutnym uśmiechem. - Wiem o tym.
Nie odpowiedziała. Odwzajemniła uśmiech i wróciła do pokoju.
Stałem tak przez moment jak kołek wbity w ziemię.
Dzisiaj o północy Nowy Rok, pomyślałem.
Ale nie dla wszystkich.
- Młodzieńcze? - usłyszałem głos z prawej strony. Szedł do mnie ojciec Paweł, jeden z tych ludzi, którzy przypominali swoją posługą papieża Franciszka. - Czemu po mnie...
- Nie chciała – wtrąciłem, kręcąc przecząco głową. - Nie chciała.
Minąłem zaskoczonego kapłana i ruszyłem w przeciwnym do wyjścia kierunku. Chciałem napić się kawy... A może szklaneczkę Jacka Danielsa? Nie wiedziałem. Do dziś tego nie wiem.
Nagle poczułem znajomy chłód. Zimne, jakby lodowate podmuchy płynące wśród pokoi i wybywające się z nich niewidzialnymi kłębami na korytarz.
- Łemiku? - zawołał wysoki, chłopięcy głos z bocznego pokoju. Znałem ten głos i tę wadę wymowy. Znałem ich właściciela. - To ty?
Zatrzymałem się przed zasłoną śmierci.
- Jestem, Stasiu, już idę.
- Boję się... Tak bałdzo się boję...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt