Te fotele stały tam od lat, smutne jak wszystkie znienacka wydymane dupy świata. Nawet cierpiące, na pewno liche, omszałe, zipiące już ledwo, ledwo, jak większość ludzi, w tym wszyscy emeryci obmacujący namiętnie pomidory po marketach. Krok – a za ścianą tylko nic, tylko śmierć. I te fotele, co nie zeszczałby się na nie nawet połamany pies. Zawsze jest-było nic, od urodzenia nic i czekanie na nic, a pomiędzy? Może czasem tylko tkana w próżni, wdzięcznymi łapkami polerowana iluzja akcydentalnych uniesień. W końcu trumna – jak Bóg da, a jak nie da, to tylko sparciały wór po kartoflach i kilka łopat wapna.
Co tam jeszcze?
Rano dała mi pajdę, nie było na niej nawet salcesonu, któren ona, niewiasta utrapiona, odziera z flaka, podaje mężowi i mówi: „jedz”, a on odpowiada: „daj z flakiem, i z tego muszę wyssać sens życia, bo za biedne my, by trwonić”.
Szedłem przez wiatr, całkiem spierdolony. Końska twarz i nos, co tnie przestrzeń jak nóż, jak spojler, całkiem mięsny przy tym i gruby, niby dobry ochłap na zupę, a cenny nie mniej niż kilo parówek za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć, z niczego, które to – one, parówki – pozwalają biedocie rozumieć, czym jest zacna strawa. I dźgnął mnie, a wtedy już byłem jak kundel, sam sobą sobie w nozdrza uderzałem smrodem wąchanym milion razy. I dźgnął mnie, palcem, cieć pod śmietnikiem, jak kundla, jak psa albo kiedyś czarnego kota, teraz już zupełnie spłowiałego i bez oka. I dźgnął mnie palcem, słowem, i to też było już wtedy jak wstyd. Cieć z aktówką, pod śmietnikiem.
- To wasze śmieci?
- Jakie śmieci?
- Ten tu bajzel.
- Tylko fotele.
I dźgnął. I przeżuł nic w ustach całkiem żabich. Przeżuł nic, a to było zupełnie, jakby żuł gówno, jakby nawet to lubił, to nic-gówno, co mu latało po dziurach w zębach, jak każdy wiatr. Oczami patrzy, świdruje, przenika i chłoszcze. Raz – Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił? Dwa – Chrystus we mnie umarł już dawno. Trzy – ojcze, mój ojcze, po coś ty się spuścił? Pluje, jak On ideą jabłka, skurwysyn, sam-swój-syn, skurwysyn. Cieć z aktówką pod pachą, pod śmietnikiem.
- Wynieś.
- Tylko fotele.
- To mnie nie interesuje. Wynieś.
- Tylko fotele.
- To mnie... Wynieś, wszystko, bo będzie pismo.
Wyciągnął mnie z nory za głowę i po nic, i pomiętosił jak ostatnie dziesięć złotych w kieszeni. Potem przyszły te dni, kiedy nie spałem, wierciłem się, a pod powiekami gniły mi robaki. Chciała pomóc, martwiła się, mówiła, że da, to w końcu wziąłem, naplułem i wziąłem nie po bożemu, bo była ciepła i gruba. Wstałem dnia trzeciego, w piwnicy płakały szczury, a w domu każde lustro, w którym widziałem gorycz, ból i stracone nadzieje. W kącie był wózek, na dworze noc, a w oknach ludzie, co nie rozlepili jeszcze dobrze powiek.
Śmietnik, zgliszcza zgliszcz, ruina wymalowana czarnym i białym, dalekie echa minionej świetności wtopione w noc, inkrustowane pałąkami kocich grzbietów, po których skaczą pulchne pchły. Wystarczyło zapalić i patrzeć, jak płonie, gaśnie to, co nawet nie musiało stać się popiołem, żeby zstąpić na krawędź otchłani i utonąć w niepamięci na zawsze, i nigdy na nowo nie powstać, tak jak z niepamięci powstały polepione skrupulatną ręką naukowca, zapomniane drobiny cichego przez wieki kwarcytu, by przybrać w wyobraźni pokoleń postać prawie tego, czym były, a co musiało pomrzeć i odrodzić się, by przejść do historii i poczuć tchnienie światłości wiekuistej, na wieki wieków, amen.
Marność, jeno marność. Jeno ten wózek, dwa koła od „Komara”, kilka krzywych dech, garść gwoździ powbijanych na krzyż. Gdy ładowałem, za kubłem ktoś zwymiotował – jak cichy szloch ostatniej rozpaczy. Potem już tylko przez ciszę, przez ciemność wolną od spojrzeń, przez siebie i w głąb. Nie ruszaj, nie dotykaj, nie tłamś mięśni już umarłych, bo pchają to, z czego spadają fotele.
Parę dni potem, wracali my. Stał przed kamienicą, prawie słup soli z Sodomy, prawie nikt. Znów cmokał, mlaskał, wydłubywał koniuszkiem parchatego języka smród spomiędzy zębów, co go tam wtedy, parę dni temu, zassał pod śmietnikiem, do dziś nie wypluł i znowu przeżuwał, jakby to było nic, jak gówno, które smakuje.
- Wyniosłeś?
- Tylko fotele.
- Nie interesują mnie fotele. Wszystko.
- Tylko fotele.
- Bo będzie...
I było. To w jej oczach, to, że jest tu, a może chciała-mogłaby być tam, gdzie indziej, z kimkolwiek bądź, ale nie mną, że niby błyski, w tęczówkach zaświergotały, a potem zgasły, wszystkie egzotyczne ptaki świata, których nigdy nie zobaczy. To życie. To życie warte grube pieniądze. To życie warte nic. Wtedy mu przyjebałem, wysoki sądzie.
shinobi
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt