Kamienica - labedz
Proza » Obyczajowe » Kamienica
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

Było jedno miejsce w tym zawsze wrogim, nieustająco osaczającym i ciągle duszącym mieście, które przez całe życie, może nawet i wbrew sobie, a już na pewno wbrew opinii większości kaprawych sąsiadów, nazywałem całkiem miłym domem. Miejsce to wyrastało ponurą, kanciastą kupą cegieł na ulicy Krasińskiego, tak mniej więcej w samym jej środku. Miejsce to było starsze niż większość okolicznych budynków, a przynajmniej budynków na tejże ulicy. O ile nie było nawet najstarsze.

Kamienica ta zbudowana została ponoć przez jakiegoś rzutkiego człowieka interesu, który – jak to przed wojną bywało najczęściej – Żydem był z pochodzenia, a i pewnie z zamiłowania. Wojnę owa kamienica przetrwała w stanie średnio naruszonym (czego nie da się powiedzieć o Żydzie), nieliczne usterki można było fuszerką poratować. Po wojnie, budynkiem tym zajęli się jacyś rzutcy ludzie interesu, tym razem Polacy, którzy – jak  to po wojnie bywało najczęściej – zagarniali ochoczo wszelki po Żydach majątek. Potem jednak przyszli komuchy i majątek wziął w dupę. Budynek socjalistycznie uspołeczniono, burżuazyjno-kapitalistycznych właścicieli odciążono od niedogodności posiadania własności, a w wolne mieszkania wciśnięto kwiat klasy robotniczej, tak zwanych lokatorów komunalnych.

Jak szybko się okazało, co jest wspólne – najczęściej bywa niczyje. Tak więc rozkład budynku postępował lawinowo, wraz z nieubłaganie mijającymi latami. Aż wreszcie przyszedł rok osiemdziesiąty, gdy to moi rodzice, ponaglani rychłym mym na świat nadejściem, postanowili wreszcie kupić mieszkanie. Żeby groteski jednak stało się zadość, mieszkania kupić się nie dało. Chyba, że kupi się całą kamienicę i obejmie pieczę nad administracją. O zaklętych w ścianach tamtejszych demonach, nie wspomniano. I choć rodzice ją kupili, to mieli jej tylko połowę, choć byli właścicielami, to lokatorzy byli komunalni i podlegali władzy jedynie słusznej. A że administrację prowadzili, terminowość wykonywania bieżących napraw i remontów egzekwowana była z diabelską precyzją. Zupełnie jakby o cyrograf szło.

Miejsce to, choć urocze nie było, miało jednak pewien swój koloryt. Otoczone typowym, szaromiejskim architektonicznym przygnębieniem, tkwiąc krzywo pomiędzy rozpychającymi się peerelowskimi blokami, ciężko zionęło zdyszane stęchłym powietrzem zdewastowanej klatki schodowej.

Klatka ta, skądinąd wielce interesująca, rozpinała malowniczo na swych ścianach – niczym puszcza w ściółce – dumnie panoszącego się grzyba. Tatuowała się także sukcesywnie, wraz z rozwojem pseudoedukacyjnym mieszkańców, coraz to bardziej wyrafinowanymi napisami o treści tyleż obraźliwej, ileż w formie plugawej.

Barwne życie miasta dla tejże klatki schodowej wiele nigdy nie zmieniało, a przełom roku osiemdziesiątego dziewiątego zaowocował jedynie zamalowaniem niegdyś całkiem bogatych, interesujących zdobień, jeszcze pożydowskich, pragmatycznie białą farbą.  Zamalowaniem, ale tylko do połowy wysokości budynku. Malowanie objęło bowiem tylko półtora piętra. Nikomu to chyba jednak specjalnie nie przeszkadzało, przynajmniej nie bardziej niż odpadający z pasją przy każdej okazji stary, siwy tynk.

Koloryt klatki schodowej nie miał się jednak nijak do egzotyki mieszkańców, jacy rezydowali w tymże domu.

W zasadzie już na parterze było ciekawie. Z jednej strony mieszkała samotna matka z dwudziestoośmioletnim niemowlakiem, obciążonym, jak przypuszczam, wieloma dolegliwościami natury psychicznej. Fakt, że dla całego społeczeństwa był on jak najbardziej zdrowy, dowodzi tylko rażących luk w naszym systemie opieki medycznej. Albo grupowego zidiocenia społecznego o zasięgu masowym. Był, jeśli nie wariatem, to kretynem na pewno. Jej samej zresztą też nic nie brakowało. Mąż, gdy dowiedział się, że ta oto kobieta jest w ciąży, podjął błyskawiczną, cholernie męską decyzję o natychmiastowej emigracji w bliżej nieokreślonym kierunku. Została sama, z rodzicami, którzy zresztą dość szybko się przekręcili, pozostawiając jej smutne, brzydkie, zagracone, śmierdzące mieszkanie pełne bólu, wspomnień i wilgoci. Więc piła.

Naprzeciw tego mieszkania znajdowało się mniejsze, od kilku lat puste. Wcześniej był to lokal o charakterze rozrywkowo-monopolowym, zwany małym zbawieniem, placówką palcówką, pijalnią, albo normalnie – metą. Melina prosperowała całkiem sensownie do czasu, gdy stary znajomy gospodarza nie wyszedł z więzienia. Siedział zresztą dlatego, iż wesoły animator działalności rozrywkowej lokalu wsypał go ochoczo przy pierwszej nadarzającej się okazji, w zamian za odstąpienie od postępowania karnego odnośnie jego własnej osoby, w sprawie mi bliżej nieznanej.

Tak więc, jegomość pewien z pierdla wyszedł i postanowił kamrata o przydługim języku najzwyczajniej w świecie spalić podczas snu.

Pomysł miał iście napoleoński, jednak wykonanie nie za bardzo. Spalił jedynie drzwi wejściowe, zapaskudził sadzą całą zmordowaną klatkę schodową, a sam zbiegł. Niedaleko zresztą, gdyż ujęto go jeszcze tej samej doby. Tak czy inaczej melina wreszcie stała się bytem autonomicznym, prężnie działającym, namacalnym i fizycznie istniejącym, a także bliżej określonym w oczach władz organem oddolnej inicjatywy społecznej, a to było już pierwszym krokiem do pozbycia się uciążliwych lokatorów na drodze sądowej. Co udało się wreszcie któregoś pięknego roku pańskiego, przy ogólnym oddechu ulgi części lokalnej społeczności. Przynajmniej tej części, która miała się za porządnych obywateli. Od tego czasu mieszkanie to zionęło pustką ku przestrodze wszystkich, którzy nikczemnie zdradzają kamratów.

Na pierwszym piętrze mieszkała rodzina, zakrawająca od zawsze na miano burżuazji, a od kilku pokoleń pretendująca także do miana inteligencji. W nowym, jasnym, w pełni oczywistym, klaszczącym równości i miłości systemie demokracji oraz w dobie ogólnie kwitnących różnych kwiatków niedorzeczności, obrali drogę rokującą możliwie największe szanse na zdobycie stanowiska, bądź chociaż stołka. Spinali się po szczeblach politycznej władzy pod cieplutkim patronatem anielskich, pierzastych skrzydeł nurtu chrześcijańsko-konserwatywnego. Choć zawiłe machloje uskuteczniali pokątnie jak całkiem zwykli politycy z partii na wskroś świeckich.

Niemal na zasadzie kontrastu chyba, los przydzielił im vis ’a vis byłego ZOMO-wca wraz z prawie nadobną małżonką. Żonka jego bowiem dość ważną personą była w panteonie mieszkańców tejże kamienicy, przynajmniej za młodu. Dość despotyczna z natury, trzymała krewkiego ZOMO-wca pod ciasnym i twardym pantoflem. A gdy tylko jej błękitnobarwny rycerz w waciaku i z pałą zamiast kopii poszedł leczyć kompleksy na skórach studentów, zwanych także konspirującymi wrogami systemu i równości społecznej, otwierała swe podwoje dla rozlicznych klientów szukających pocieszenia w silnych, mocarnych wręcz ramionach herszt-baby. ZOMO-wiec topił smutki w wódce, ona pozwalała się zalewać zgoła innymi płynami. I taż żyli lat całkiem sporo, aż się w wieku posunęli i przeszli na emeryturkę. Później – stanowili wzór kochającego, wiernego, szanującego się małżeństwa patologicznego.

Drugie piętro zamieszkiwała już całkiem wesoła rodzina. Leczona swego czasu psychiatrycznie zabawna para patentowanych wariatów (ona – schizofrenia, on – psychoza depresyjno-maniakalna) postanowiła się kiedyś pobrać. Jakkolwiek na ogół psychicznie zdrowym inaczej ślubów się nie daje, w tym wypadku było nieco odmiennie. Pewien ogólnie szanowany biskup, spotkawszy się z tezą, w myśl której z tego przynajmniej małżeństwa dzieci być nie może (nie obawiając się zatem szerzenia defektów duszy w społeczeństwie) po długich namowach, wyraził zgodę. Niestety, biskupi to nie genetycy, a wariat – nie impotent, dzieciak się zrodził. I choć dziewczynka owa wszystkich spektakularnych cech psychiki wykolejonych rodziców nie odziedziczyła, to jednak potężny brak intelektualny i ogólnorozwojowy był zauważalny. Co oczywiście nie przeszkadzało jej swobodnie krzyżować się z różnymi osobnikami płci na ogół przeciwnej. Zwłaszcza, gdy staruszkowie zamknęli oczy.

Naprzeciwko tego lokalu, tętniącego zaskakującymi klimatami szaleństwa i choroby, znajdowało się nasze mieszkanie.

Zupełnie do tej społeczności nie pasowaliśmy. I nie tylko dlatego, że staliśmy po drugiej stronie barykady aparatury urzędniczo – administracyjnej.

Po śmierci posągowej postaci, kryształu czystości, złota mądrości i srebra niesłychanej wręcz inteligencji, jakim był mój ojciec (albo za takiego uchodził w oczach naszej matki), dom tętnił nostalgią i pulsował cicho płynącym wyrzutem. Miałem szesnaście lat, gdy ojciec któregoś pięknego, zimowego dnia zdecydował się umrzeć na serce. Mimo rozpaczliwego ratowania (w czym maczali palce – dosłownie – ordynatorzy kardiochirurgii, profesorowie i inni wszyscy święci medyczni), nie udało się zatrzymać go na tym ziemskim łez padole, co teraz zapewne wielce sobie chwali. Nie wiem kim był i to chyba nigdy nie pozwoliło mi naprawdę dorosnąć. Zresztą jakiś czas potem odkryłem, że jestem przedstawicielem pokolenia facetów wychowywanych przez samotne matki. Większość moich kumpli tak miała – rodzice albo po rozwodzie, albo coś koło tego, w różnych konstelacjach. Tak więc większość okresu dojrzewania straciłem na zastanawianiu się, czy już jestem mężczyzną, czy jeszcze nie. Pragnąłem swojego doświadczenia inicjacyjnego jak cholera, swojej wielkiej wojny, męskiej przygody. Chciałem, żeby stary walnął mnie w ramię i powiedział, że to już. Byłem nieraz Hamletem, który wyglądał ducha ojca na murach. Czekałem aż duch podniesie przyłbicę i złoży mi na ręce ciężkie zadanie pomszczenia swojej śmierci. Zadanie, które udowodniłoby mi dobitnie i ponad wszelką wątpliwość, że tak, tak, tak, teraz to już jestem mężczyzną, że mogę go zastąpić, ponieść jego miecz.

Ale miało być o nim. Stary miał wiele masek. Znano go jako nerwowego muzyka z wykształcenia, z pasji i z zamiłowania, realizującego się jako katedralny organista, a przez jakiś czas nauczyciel muzyki w podstawówce. Albo jako nawiedzonego majsterkowicza i złotą rączkę trochę z konieczności, trochę na zasadzie hobby. A najczęściej dawał się poznać, zwłaszcza w ostatnim okresie życia, jako pracoholizujący kierownik sporej instytucji rządowej. Mówiono o nim też, że palił jak smok. Dlatego pewnie kiedyś i ja będę palił, żeby była jakaś tragiczna ciągłość losu. Tak czy inaczej, mego starego pamiętam przez mgłę jako doskonałego ojca w okresie dzieciństwa i gorzką pustkę w okresie dojrzewania. A później... Później po prostu go nie było. I tyle.

Co do matki, skądinąd wspaniałej kobiety, wiele ciekawego powiedzieć się nie da, poza tym, że chciała stosunkowo jak najszybciej umrzeć. Ze wszech miar było jej na świecie źle. A raczej – samotnie. Niewolniczo pracując całymi dniami, w głębi serca marzyła, aby wypuścić dziatwy z domu, popatrzeć chwilkę jak sobie hasają na własny rachunek, bezboleśnie umrzeć i połączyć się w niebie z mężem, który nic innego nie ma tam do roboty, jak tylko cierpliwie czekać na jej nadejście. Ale nim to nastąpi, konsekwentnie zdecydowała się spędzać odliczane popołudnia śledząc wszystkie możliwe seriale i marząc o fortunie, jaka ją niechybnie czeka, gdy już odpowiedziała pozytywnie na wyjątkową możliwość wygrania głównej nagrody w wielkim konkursie magazynu Reader’s Digest. Wystarczyło tylko wykupić prenumeratę czasopisma i nabyć kilka bezsensownych i niepotrzebnych książek po zabójczej cenie, które kompletnie nie schodziły zaprzyjaźnionemu z miesięcznikiem wydawnictwu.

Miałem także i siostrę; osobę, która jak nikt inny potrafiła świetnie wpasować się w obraz i ideologię współczesnego świata. Inteligentna, niebrzydka, całkiem zgrabna, pragmatycznie poukładała sobie system wartości i konsekwentnie się go trzymała. Świetnie radziła sobie na wymagających studiach, miała wspaniałego, dużego chłopaka i wspaniałą, małą komórkę. I kiedyś będzie rządzić światem. Bo była dobra. A może nawet i najlepsza.

Wyżej był już tylko strych i jedno mieszkanie na poddaszu. To mieszkanie natomiast, zajmował skromny, stary, zawiedziony życiem, niegroźny pijaczek, który – choć na ogół po wypiciu lubił się awanturować – na co dzień nie wadził nikomu. Pijaczek miał zapędy o charakterze artystycznym, czasem coś sobie rysował. Przeważnie były to pędzone wyrzutami zalanego sumienia krzywe mordki cierpiącego Chrystusa, do których był bardzo przywiązany. O walorach artystycznych jego wytworów nie ma sensu tu mówić. Nie było zresztą takowych.

...Znajdował się tam także strych. I było to jedyne miejsce w kamienicy, gdzie od czasu do czasu odważył się zajrzeć Bóg. Potańczyć światłem w kurzu. Ale to inna bajka.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
labedz · dnia 22.12.2013 09:34 · Czytań: 589 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 7
Komentarze
al-szamanka dnia 22.12.2013 13:38 Ocena: Bardzo dobre
Cytat:
Żeby gro­te­ski jed­nak stało się za­dość

chyba jednak - grotesce
Cytat:
I taż(k?) żyli lat cał­kiem sporo


Ciekawy tekst, lecz czytałoby się płynniej gdyby nie nietypowy szyk w niektórych zdaniach.
przykład:
Cytat:
Tak więc, je­go­mość pe­wien z pier­dla wy­szedł

Tak więc, pewien jegomość wyszedł z pierdla

Opis kamienicy mógłby być doskonałym materiałem na film.
Bogatym, zakręconym, wielopłaszczyznowym.
Przeczytałam z przejęciem :)

Pozdrawiam :)
Dobra Cobra dnia 22.12.2013 20:27 Ocena: Bardzo dobre
Ciekawie kombinujesz.

bdb ode mnie.


Pozdrawiam,

DoCo
labedz dnia 23.12.2013 11:53
Dzięki za uwagi.
al-szamanko, słusznie wypatrzyłaś błędy, będzie trzeba poprawić. Co do nietypowego, jak go określiłaś, szyku, to jednak go zostawię. Taki to mały hołd dla gawędziarskiego stylu, więc nie mogę się z niego wycofać. Ale dziękuję za każde cenne słowo.

DoCo, dzięki za uznanie, duży to dla mnie komplement. Dziękuję za wizytę.:)
mede_a dnia 23.12.2013 12:15
Przeczytałam z zainteresowaniem. Zawsze łatwiej mi skomentować wiersz niż prozę w kawałku. Twoja opowieść o kamienicy podoba się. Ironia, dowcip narratora sprawiają, że smacznie się czyta, a mieszkańcy to nie widma z teatrzyku cieni, a postaci z krwi i kości.

I język. Dla mnie ów szyk jest wartością. Sama już podświadomie nabrzmiałam portalową niechęcią do wszelkich inwersji i się w tym zakresie koryguję. A przecież poprawność szyku przestawnego- to ogromny walor polszczyzny i jej piękno. Brak kategorycznych zasad w kwestii składni to pole ogromnych możliwości dla użytkowników języka. Nie zubażajmy go o jedynie słuszne schematy składniowe, bo takich zasadniczo nie ma.

Wesołych Świąt mieszkańcy Kamienicy;)
labedz dnia 23.12.2013 15:33
No i właśnie taki głos szykowny, na temat szyku, bardzo był mi tutaj potrzebny, za niego więc mede_o serdecznie dziękuję. I za to, że nie ja musiałem te słowa napisać.:D
zajacanka dnia 26.01.2014 00:24 Ocena: Bardzo dobre
Hey,
to dobry tekst, nawet bardzo, choć wymaga lekkiego ugładzenia. Emocjonalnego - takie moje pierwsze skojarzenie. Choć mogłyby nieźle poszybować (emocje, znaczy). Niezły spis lokatorów, opisy całkiem dobre, szczególnie ten o ojcu. Lekko wzruszający, ale murem uczucia zasłania. Poczytam, popatrzę, jeszcze wpadnę.
labedz dnia 26.01.2014 08:59
Dzięki za zajrzenie, zajacanko. Żebym tylko wiedział jeszcze, jak to ugładzić...;)
Pozdrawiam serdecznie.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty