Było jedno miejsce w tym zawsze wrogim, nieustająco osaczającym i ciągle duszącym mieście, które przez całe życie, może nawet i wbrew sobie, a już na pewno wbrew opinii większości kaprawych sąsiadów, nazywałem całkiem miłym domem. Miejsce to wyrastało ponurą, kanciastą kupą cegieł na ulicy Krasińskiego, tak mniej więcej w samym jej środku. Miejsce to było starsze niż większość okolicznych budynków, a przynajmniej budynków na tejże ulicy. O ile nie było nawet najstarsze.
Kamienica ta zbudowana została ponoć przez jakiegoś rzutkiego człowieka interesu, który – jak to przed wojną bywało najczęściej – Żydem był z pochodzenia, a i pewnie z zamiłowania. Wojnę owa kamienica przetrwała w stanie średnio naruszonym (czego nie da się powiedzieć o Żydzie), nieliczne usterki można było fuszerką poratować. Po wojnie, budynkiem tym zajęli się jacyś rzutcy ludzie interesu, tym razem Polacy, którzy – jak to po wojnie bywało najczęściej – zagarniali ochoczo wszelki po Żydach majątek. Potem jednak przyszli komuchy i majątek wziął w dupę. Budynek socjalistycznie uspołeczniono, burżuazyjno-kapitalistycznych właścicieli odciążono od niedogodności posiadania własności, a w wolne mieszkania wciśnięto kwiat klasy robotniczej, tak zwanych lokatorów komunalnych.
Jak szybko się okazało, co jest wspólne – najczęściej bywa niczyje. Tak więc rozkład budynku postępował lawinowo, wraz z nieubłaganie mijającymi latami. Aż wreszcie przyszedł rok osiemdziesiąty, gdy to moi rodzice, ponaglani rychłym mym na świat nadejściem, postanowili wreszcie kupić mieszkanie. Żeby groteski jednak stało się zadość, mieszkania kupić się nie dało. Chyba, że kupi się całą kamienicę i obejmie pieczę nad administracją. O zaklętych w ścianach tamtejszych demonach, nie wspomniano. I choć rodzice ją kupili, to mieli jej tylko połowę, choć byli właścicielami, to lokatorzy byli komunalni i podlegali władzy jedynie słusznej. A że administrację prowadzili, terminowość wykonywania bieżących napraw i remontów egzekwowana była z diabelską precyzją. Zupełnie jakby o cyrograf szło.
Miejsce to, choć urocze nie było, miało jednak pewien swój koloryt. Otoczone typowym, szaromiejskim architektonicznym przygnębieniem, tkwiąc krzywo pomiędzy rozpychającymi się peerelowskimi blokami, ciężko zionęło zdyszane stęchłym powietrzem zdewastowanej klatki schodowej.
Klatka ta, skądinąd wielce interesująca, rozpinała malowniczo na swych ścianach – niczym puszcza w ściółce – dumnie panoszącego się grzyba. Tatuowała się także sukcesywnie, wraz z rozwojem pseudoedukacyjnym mieszkańców, coraz to bardziej wyrafinowanymi napisami o treści tyleż obraźliwej, ileż w formie plugawej.
Barwne życie miasta dla tejże klatki schodowej wiele nigdy nie zmieniało, a przełom roku osiemdziesiątego dziewiątego zaowocował jedynie zamalowaniem niegdyś całkiem bogatych, interesujących zdobień, jeszcze pożydowskich, pragmatycznie białą farbą. Zamalowaniem, ale tylko do połowy wysokości budynku. Malowanie objęło bowiem tylko półtora piętra. Nikomu to chyba jednak specjalnie nie przeszkadzało, przynajmniej nie bardziej niż odpadający z pasją przy każdej okazji stary, siwy tynk.
Koloryt klatki schodowej nie miał się jednak nijak do egzotyki mieszkańców, jacy rezydowali w tymże domu.
W zasadzie już na parterze było ciekawie. Z jednej strony mieszkała samotna matka z dwudziestoośmioletnim niemowlakiem, obciążonym, jak przypuszczam, wieloma dolegliwościami natury psychicznej. Fakt, że dla całego społeczeństwa był on jak najbardziej zdrowy, dowodzi tylko rażących luk w naszym systemie opieki medycznej. Albo grupowego zidiocenia społecznego o zasięgu masowym. Był, jeśli nie wariatem, to kretynem na pewno. Jej samej zresztą też nic nie brakowało. Mąż, gdy dowiedział się, że ta oto kobieta jest w ciąży, podjął błyskawiczną, cholernie męską decyzję o natychmiastowej emigracji w bliżej nieokreślonym kierunku. Została sama, z rodzicami, którzy zresztą dość szybko się przekręcili, pozostawiając jej smutne, brzydkie, zagracone, śmierdzące mieszkanie pełne bólu, wspomnień i wilgoci. Więc piła.
Naprzeciw tego mieszkania znajdowało się mniejsze, od kilku lat puste. Wcześniej był to lokal o charakterze rozrywkowo-monopolowym, zwany małym zbawieniem, placówką palcówką, pijalnią, albo normalnie – metą. Melina prosperowała całkiem sensownie do czasu, gdy stary znajomy gospodarza nie wyszedł z więzienia. Siedział zresztą dlatego, iż wesoły animator działalności rozrywkowej lokalu wsypał go ochoczo przy pierwszej nadarzającej się okazji, w zamian za odstąpienie od postępowania karnego odnośnie jego własnej osoby, w sprawie mi bliżej nieznanej.
Tak więc, jegomość pewien z pierdla wyszedł i postanowił kamrata o przydługim języku najzwyczajniej w świecie spalić podczas snu.
Pomysł miał iście napoleoński, jednak wykonanie nie za bardzo. Spalił jedynie drzwi wejściowe, zapaskudził sadzą całą zmordowaną klatkę schodową, a sam zbiegł. Niedaleko zresztą, gdyż ujęto go jeszcze tej samej doby. Tak czy inaczej melina wreszcie stała się bytem autonomicznym, prężnie działającym, namacalnym i fizycznie istniejącym, a także bliżej określonym w oczach władz organem oddolnej inicjatywy społecznej, a to było już pierwszym krokiem do pozbycia się uciążliwych lokatorów na drodze sądowej. Co udało się wreszcie któregoś pięknego roku pańskiego, przy ogólnym oddechu ulgi części lokalnej społeczności. Przynajmniej tej części, która miała się za porządnych obywateli. Od tego czasu mieszkanie to zionęło pustką ku przestrodze wszystkich, którzy nikczemnie zdradzają kamratów.
Na pierwszym piętrze mieszkała rodzina, zakrawająca od zawsze na miano burżuazji, a od kilku pokoleń pretendująca także do miana inteligencji. W nowym, jasnym, w pełni oczywistym, klaszczącym równości i miłości systemie demokracji oraz w dobie ogólnie kwitnących różnych kwiatków niedorzeczności, obrali drogę rokującą możliwie największe szanse na zdobycie stanowiska, bądź chociaż stołka. Spinali się po szczeblach politycznej władzy pod cieplutkim patronatem anielskich, pierzastych skrzydeł nurtu chrześcijańsko-konserwatywnego. Choć zawiłe machloje uskuteczniali pokątnie jak całkiem zwykli politycy z partii na wskroś świeckich.
Niemal na zasadzie kontrastu chyba, los przydzielił im vis ’a vis byłego ZOMO-wca wraz z prawie nadobną małżonką. Żonka jego bowiem dość ważną personą była w panteonie mieszkańców tejże kamienicy, przynajmniej za młodu. Dość despotyczna z natury, trzymała krewkiego ZOMO-wca pod ciasnym i twardym pantoflem. A gdy tylko jej błękitnobarwny rycerz w waciaku i z pałą zamiast kopii poszedł leczyć kompleksy na skórach studentów, zwanych także konspirującymi wrogami systemu i równości społecznej, otwierała swe podwoje dla rozlicznych klientów szukających pocieszenia w silnych, mocarnych wręcz ramionach herszt-baby. ZOMO-wiec topił smutki w wódce, ona pozwalała się zalewać zgoła innymi płynami. I taż żyli lat całkiem sporo, aż się w wieku posunęli i przeszli na emeryturkę. Później – stanowili wzór kochającego, wiernego, szanującego się małżeństwa patologicznego.
Drugie piętro zamieszkiwała już całkiem wesoła rodzina. Leczona swego czasu psychiatrycznie zabawna para patentowanych wariatów (ona – schizofrenia, on – psychoza depresyjno-maniakalna) postanowiła się kiedyś pobrać. Jakkolwiek na ogół psychicznie zdrowym inaczej ślubów się nie daje, w tym wypadku było nieco odmiennie. Pewien ogólnie szanowany biskup, spotkawszy się z tezą, w myśl której z tego przynajmniej małżeństwa dzieci być nie może (nie obawiając się zatem szerzenia defektów duszy w społeczeństwie) po długich namowach, wyraził zgodę. Niestety, biskupi to nie genetycy, a wariat – nie impotent, dzieciak się zrodził. I choć dziewczynka owa wszystkich spektakularnych cech psychiki wykolejonych rodziców nie odziedziczyła, to jednak potężny brak intelektualny i ogólnorozwojowy był zauważalny. Co oczywiście nie przeszkadzało jej swobodnie krzyżować się z różnymi osobnikami płci na ogół przeciwnej. Zwłaszcza, gdy staruszkowie zamknęli oczy.
Naprzeciwko tego lokalu, tętniącego zaskakującymi klimatami szaleństwa i choroby, znajdowało się nasze mieszkanie.
Zupełnie do tej społeczności nie pasowaliśmy. I nie tylko dlatego, że staliśmy po drugiej stronie barykady aparatury urzędniczo – administracyjnej.
Po śmierci posągowej postaci, kryształu czystości, złota mądrości i srebra niesłychanej wręcz inteligencji, jakim był mój ojciec (albo za takiego uchodził w oczach naszej matki), dom tętnił nostalgią i pulsował cicho płynącym wyrzutem. Miałem szesnaście lat, gdy ojciec któregoś pięknego, zimowego dnia zdecydował się umrzeć na serce. Mimo rozpaczliwego ratowania (w czym maczali palce – dosłownie – ordynatorzy kardiochirurgii, profesorowie i inni wszyscy święci medyczni), nie udało się zatrzymać go na tym ziemskim łez padole, co teraz zapewne wielce sobie chwali. Nie wiem kim był i to chyba nigdy nie pozwoliło mi naprawdę dorosnąć. Zresztą jakiś czas potem odkryłem, że jestem przedstawicielem pokolenia facetów wychowywanych przez samotne matki. Większość moich kumpli tak miała – rodzice albo po rozwodzie, albo coś koło tego, w różnych konstelacjach. Tak więc większość okresu dojrzewania straciłem na zastanawianiu się, czy już jestem mężczyzną, czy jeszcze nie. Pragnąłem swojego doświadczenia inicjacyjnego jak cholera, swojej wielkiej wojny, męskiej przygody. Chciałem, żeby stary walnął mnie w ramię i powiedział, że to już. Byłem nieraz Hamletem, który wyglądał ducha ojca na murach. Czekałem aż duch podniesie przyłbicę i złoży mi na ręce ciężkie zadanie pomszczenia swojej śmierci. Zadanie, które udowodniłoby mi dobitnie i ponad wszelką wątpliwość, że tak, tak, tak, teraz to już jestem mężczyzną, że mogę go zastąpić, ponieść jego miecz.
Ale miało być o nim. Stary miał wiele masek. Znano go jako nerwowego muzyka z wykształcenia, z pasji i z zamiłowania, realizującego się jako katedralny organista, a przez jakiś czas nauczyciel muzyki w podstawówce. Albo jako nawiedzonego majsterkowicza i złotą rączkę trochę z konieczności, trochę na zasadzie hobby. A najczęściej dawał się poznać, zwłaszcza w ostatnim okresie życia, jako pracoholizujący kierownik sporej instytucji rządowej. Mówiono o nim też, że palił jak smok. Dlatego pewnie kiedyś i ja będę palił, żeby była jakaś tragiczna ciągłość losu. Tak czy inaczej, mego starego pamiętam przez mgłę jako doskonałego ojca w okresie dzieciństwa i gorzką pustkę w okresie dojrzewania. A później... Później po prostu go nie było. I tyle.
Co do matki, skądinąd wspaniałej kobiety, wiele ciekawego powiedzieć się nie da, poza tym, że chciała stosunkowo jak najszybciej umrzeć. Ze wszech miar było jej na świecie źle. A raczej – samotnie. Niewolniczo pracując całymi dniami, w głębi serca marzyła, aby wypuścić dziatwy z domu, popatrzeć chwilkę jak sobie hasają na własny rachunek, bezboleśnie umrzeć i połączyć się w niebie z mężem, który nic innego nie ma tam do roboty, jak tylko cierpliwie czekać na jej nadejście. Ale nim to nastąpi, konsekwentnie zdecydowała się spędzać odliczane popołudnia śledząc wszystkie możliwe seriale i marząc o fortunie, jaka ją niechybnie czeka, gdy już odpowiedziała pozytywnie na wyjątkową możliwość wygrania głównej nagrody w wielkim konkursie magazynu Reader’s Digest. Wystarczyło tylko wykupić prenumeratę czasopisma i nabyć kilka bezsensownych i niepotrzebnych książek po zabójczej cenie, które kompletnie nie schodziły zaprzyjaźnionemu z miesięcznikiem wydawnictwu.
Miałem także i siostrę; osobę, która jak nikt inny potrafiła świetnie wpasować się w obraz i ideologię współczesnego świata. Inteligentna, niebrzydka, całkiem zgrabna, pragmatycznie poukładała sobie system wartości i konsekwentnie się go trzymała. Świetnie radziła sobie na wymagających studiach, miała wspaniałego, dużego chłopaka i wspaniałą, małą komórkę. I kiedyś będzie rządzić światem. Bo była dobra. A może nawet i najlepsza.
Wyżej był już tylko strych i jedno mieszkanie na poddaszu. To mieszkanie natomiast, zajmował skromny, stary, zawiedziony życiem, niegroźny pijaczek, który – choć na ogół po wypiciu lubił się awanturować – na co dzień nie wadził nikomu. Pijaczek miał zapędy o charakterze artystycznym, czasem coś sobie rysował. Przeważnie były to pędzone wyrzutami zalanego sumienia krzywe mordki cierpiącego Chrystusa, do których był bardzo przywiązany. O walorach artystycznych jego wytworów nie ma sensu tu mówić. Nie było zresztą takowych.
...Znajdował się tam także strych. I było to jedyne miejsce w kamienicy, gdzie od czasu do czasu odważył się zajrzeć Bóg. Potańczyć światłem w kurzu. Ale to inna bajka.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt