Niesamowite! Żaby znowu rechotały! Znowu usłyszałem zjednoczony, radosny odgłos setek tych nadymających się płazów. Oddalony i nieco stłumiony przez warkot silnika przejeżdżającej drogą ciężarówki, ale jakże miły! Cudowne uczucie!
Byłem tak zaskoczony, że zatrzymałem się przed furtką i przymknąłem oczy, wytężając słuch. Po chwili ciężarówka ucichła, zniknąwszy za pobliskim zakrętem i nic już nie mąciło ciszy zbliżającego się zmierzchu. Tak, to był ten sam rechot! Taki jak kiedyś!
Nie chcąc tracić niczego z tej niesamowitej atmosfery i wciąż nasłuchując, pchnąłem furtkę powolnym ruchem dłoni i leniwym krokiem wszedłem na ścieżkę, prowadzącą do mojego starego domu. Domu dzieciństwa. Domu radosnych, szczęśliwych wiosen i jesieni, kiedy największym moim problemem było dobranie się do przejrzałych owoców na szczycie jabłoni…
Nie ma już takich odmian, ani takich drzew. Wysokich, smukłych, samotnie rosnących, nie wymagających żadnych oprysków, żadnej chemii ani innej pielęgnacji, bo przecież nikt z dorosłych nie miał wtedy czasu na zajmowanie się jakąś jabłonią! Musiała radzić sobie sama i nie poddawała się! W niezmiennym, dwuletnim rytmie macierzyństwa, czyli rok więcej, rok mniej, stale karmiła mnie swoimi owocami, tylko nieco złośliwie, zawsze te najlepsze i najsmaczniejsze, umieszczała na cienkich, szczytowych gałązkach, gdzie już od maja ich kwietne początki upajały się słońcem. Rosły potem niemal w oczach, nabierały kulistych kształtów i ciepłych, pastelowych, zmieniających się kolorów, aż po dojrzałym osiągnięciu karminu, kusiły mnie we wrześniu swoją coroczną niedostępnością.
Oczywiście, siedząc w gałęziach drzewa, mogłem je próbować strącić jakąś tyczką z haczykiem, ale to uważałem za profanację! Owoc zostałby poobijany i spadłby na ziemię, a to byłaby już jego dyskwalifikacja. Byłby już nieczysty! A ja jadałem tylko takie, które zerwałem własnoręcznie. Bo takich nie musiałem myć. I takie smakowały mi najbardziej, choćby były jeszcze niedojrzałe…
Z konarami jabłoni byłem zaprzyjaźniony. Jej pień, niecały metr nad ziemią dzielił się na dwie grube odnogi, wprost zachęcając do wdrapywania się na górę. Przynajmniej na tę pierwszą, najgrubszą gałąź. Tam było fantastyczne miejsce!
Bo jedną z wyższych i nieco cieńszych, jabłoń wykształciła tak dziwnie, że powstało jakby półokrągłe oparcie fotela. Spędziłem tam niejedną godzinę, siedząc i majtając nogami, oparty o naturalną poręcz i będąc zabezpieczony przed upadkiem. Mógłbym tam nawet zasnąć na siedząco, ale kto by wtedy wchodził na drzewo, żeby spać! Byłem zbyt dumny z siedzenia na takich wysokościach, aby zasypiać! Czułem się królem przestworzy, panem wszelkich naziemnych stworzeń, a królowie przecież nie śpią!
Prawdą jest też, że tak naprawdę, to rzadko poprzestawałem na fotelowym tronie i eksperymentując ze wspinaczkami, a z czasem sięgając też do najdalej od pnia położonych jabłek, połamałem jej trochę drobniejszych gałęzi, jednak jabłoń wcale nie wyglądała na obrażoną. Przeciwnie, corocznie dowodziła mi, że jest w stanie wykształcić dwa razy więcej nowych, w miejsce tych utraconych. Niektóre oskubywałem od razu, bo mi przeszkadzały, a innym pozwalałem żyć dłużej. Mogły się przydać, kiedy okrzepną i wytrzymają mój ciężar. Wierzyłem w to.
Jednak te szczytowe, jakoś nigdy nie chciały się wzmocnić na tyle, abym odważył się po nich wspinać. Były zbyt cienkie i miękkie, wyginały się ostrzegawczo przy byle próbie ich zdobycia, a kształtne jabłka tak mnie kusiły! Ostatnie jabłka! Bo przecież te bliżej położone już dawno poobgryzałem i nawet śladu po nich nie było…
A może to nie tak? Może to nie jabłka były moim największym problemem, tylko ból, kiedy okrutna pszczoła wcisnęła swoje żądło w malutką, bosą stopę, ufnie biegającą po usianej kwiatami trawie? Ból straszliwy, rozdzierający trzewia i sięgający samych początków istoty człowieczeństwa?
Przeżyłem potem w życiu niejedno takie spotkanie trzeciego stopnia z pszczołami, ale ten pierwszy raz oznaczał dla mnie właściwie koniec świata. Omal nie straciłem wtedy wiary we wszechmocność mamy, której nie było obok i nie mogła mi pomóc. Na szczęście jakiś przytomny pastuch zaciągnął mnie wtedy do najbliższej kałuży i chłodna woda złagodziła nieco cierpienia, a po kilku chwilach przywróciła też dziecięcą przytomność.
Za niedługo dobiegła i mama, zaalarmowana wrzaskiem, a potem wszystko wróciło na swoje miejsca. Utulony w jej ramionach, dotarłem do domu, gdzie kontynuowałem mokrą kurację, trzymając nogę w miednicy wypełnionej studzienną, zimną wodą…
Furtka otwarła się bez skrzypnięcia. Tak miało być, w końcu sam dbałem tutaj o porządek, sam oliwiłem również i te zawiasy. Nikt mnie nie wyręczał. Nie miał kto, bo dom od dawna ział pustką.
Nikt tutaj nie mieszkał. Nie było nikogo, kto zadbałby o poczęstowanie mnie herbatą, gdy przekraczałem wejściowe drzwi. Nikt też nigdy nie odpowiedział na moje gromkie „dzień dobry!”, wypowiadane czasami, gdy wchodziłem do kuchni, kiedyś najważniejszego w tym domu miejsca. Teraz nie było ono ani ciepłe, ani przyjazne jak kiedyś, a zawsze zimny czajnik był tego najlepszym dowodem.
A jednak coraz częściej odwiedzałem ten zakątek na końcu świata, gdzie dawno temu kąsały mnie pszczoły, gdzie ręce i nogi miałem niemal zawsze pełne wszelakich zadrapań, skaleczeń i otarć, a mama, sadowiąc mnie na kolanach, niezmiennie powtarzała, że „do wesela to się zagoi!”.
Miała rację. Zagoiło się. I nawet żaby pozostały…
Nasz dom był położony na zewnątrz lekkiego zagięcia łuku głównej drogi i niemal sąsiadował z podmokłym, wiejskim pastwiskiem. Żabim rajem, mówiąc wprost. Było ich tam dziesiątki, setki… ba! Tysiące! Od wczesnej wiosny, do późnej jesieni skrzeczały, kumkały, rechotały i nie sposób było pozbyć się ich odgłosów. Jakby się z nami zrosły, te zaoczne mieszkanki domu. Fizycznie ich nie było, ale dźwiękowo pozostawały wszechobecne. Nie przeszkadzało im nic!
Dzień za dniem, powszedni, czy też świąteczny, słoneczny albo pochmurny, ważny albo nieważny, dniem kumkały, a wieczorem i w nocy rechotały jak szalone. Nadymały te swoje pęcherze przy pysku i żadna siła nie była w stanie ich powstrzymać! Nawet upalne, lipcowe słońce, kiedy mokradła przeważnie obsychały. Niestety, nie całkiem znikały i woda była zawsze, a w niej one. Królowe pastwiska.
Oj, szalałem tam z kolegami, od wiosny bawiąc się falującym w wodzie skrzekiem, a później łapaliśmy je, najpierw kijanki a następnie już dorosłe osobniki, eksperymentując na wszelkie, nie całkiem cywilizowane sposoby. Może lepiej nie będę podawał szczegółów technicznych… Ale kto się wtedy tym przejmował! Przecież one były zawsze i wszędzie! I cóż z tego, że kilka sztuk pozbawiliśmy życia? Nikt z dorosłych nie zwracał na to uwagi. Większe problemy były sensem ich życia. Chociażby takie, za co kupić jutrzejszy chleb…
Od czasów, które pamiętam, latem sypiałem na starym łóżku w kącie sieni, a wejściowe drzwi do naszego domu były wieczorami szeroko otwarte na oścież. Może po to, aby wypędzić muchy z domu, może z innych powodów, teraz już nie wiem. Ale tak było. Z ogródka napływał falami zapach kwitnącej macierzanki, natomiast żaby przeszkadzały mi zasnąć. Ich rechot wydawał mi się niesamowicie głośny i nie było sposobu, aby od niego się uwolnić. Spokojne, bezwietrzne wieczory sprzyjały rozchodzeniu się dźwięku.
Rodzice niemal codziennie przesiadywali na ganku, najczęściej w towarzystwie sąsiadów i bliskich znajomych, aby podzielić się wiadomościami z bieżącego dnia. Zwyczajnymi, wiejskimi wydarzeniami, bo jakie inne kogokolwiek tutaj interesowały? Kto już posadził ziemniaki, kiedy sianokosy, co jest jutro do zrobienia, kto komu pomoże w pracach polowych i jak, co też dzieci dzisiaj nabroiły…
Bywały też bardziej frywolne tematy, ale mnie nie interesowały, bo żabi rechot nieodmiennie pulsował wtedy w mojej głowie. Chowałem ją pod poduszkę, tylko ile można było wytrzymać bez powietrza? Brakowało tchu. Koszmarne wieczory z tymi żabami!
Kiedy skarżyłem się mamie, uśmiechała się tylko i spokojnie odpowiadała, głaszcząc mnie po głowie, że przecież ich rechot jest monotonny i powinienem się przyzwyczaić! Chyba nie zdawała sobie sprawy jak często nie mogłem przez nie zasnąć…
Zawiasy furtki nie miały prawa zaskrzypieć. Dawno wszystkie dobrze naoliwiłem, aby ich zgrzytanie nie przeszkadzało mi kiedy o zmierzchu wychodziłem z tego starego domu, nasłuchując wieczornych, albo też nocnych odgłosów natury. Krzyku wieczornych ptaków, szczekania psów, porykiwania ostatniej we wsi krowy u dalszej sąsiadki, albo nawet zwykłego szumu wiatru w gałęziach drzew…
Od czasu, kiedy poczułem że jestem już stary, że nadchodzi pora porzucenia blichtru tego współczesnego świata gadżetów. Od kiedy z własnej woli wyłączyłem się z wszechobecnego wyścigu szczurów, żeby stać się outsiderem.
Bo tamto, to już nie był mój świat. I coraz bardziej nie chciałem mieć z nim niczego wspólnego. Z tym chrobotem mechanicznej cywilizacji, coraz bardziej mi niemiłym. Z tymi pociągami szos na wielu kołach, które bezprawnie mknęły naszą wiejską, lokalną drogą, bezczelnie skracając sobie trasę do granicy i zakłócając mój cichy świat. Próbowałem z nimi walczyć, ale nie dałem rady. One wygrywały, pierdząc dookoła spalinami i pojawiając się na drodze częściej niż kawki, przylatujące na wystygły komin mojego domu.
Trudno. Niech sobie tamten świat istnieje, skoro tak bardzo tego chce, skoro tak się tu panoszy. Mnie jednak nie jest już do niczego potrzebny. Mój świat był i jest inny. Istnieją w nim żaby, jest jabłoń, latają pszczoły…
Nie zauważyłem nawet jak to się stało, że pokochałem te chwile, gdy późnowieczorna pora dnia sprzyjała chwilom zadumy. Kiedy wychodząc do ogrodu słyszałem odgłos jakiejś lokomotywy, ciągnącej wagony gdzieś tam w odległości kilkunastu kilometrów, kiedy moja wieś zasypiała, a ja miałem wrażenie, że jestem jedynym człowiekiem, stojącym cichutko w ciemnościach, opierając się rękami o płot, często przymykającym nawet oczy i tylko uszy pracowały wtedy niczym u nietoperza, wychwytując przepiękną kakofonię dźwięków wieczorno – nocnej, wiejskiej przyrody. Dopiero wtedy czułem się w pełni człowiekiem. Istotą zjednoczoną z naturą i będącą na swoim miejscu…
Tak, to było moje miejsce! Właśnie ta wieś i te jej banalne dźwięki! Nikt i nic już tego nie zmieni! Żabi rechot zapisany gdzieś tam w najdalszych zakamarkach głowy, będzie już zawsze moim towarzyszem, do końca niedalekich dni…
Trochę to jednak dziwne. Jest połowa grudnia. Pora niezbyt żabia, trzy stopnie poniżej zera. Drogą przejechała kolejna, wielka ciężarówka, dom stoi jak stał, ale jabłoń jest tylko wspomnieniem. Poza tym śnieg okrył cieniutkim płaszczykiem kiedyś podmokłe pastwisko. Dawno już wyschłe. Od wiosny nie było na nim nawet kałuży, a od wielu lat nikt nie widział też żaby. Ani ich śladu! A teraz…
Zamknąłem furtkę i powoli podszedłem do drzwi, po czym włożyłem klucz w zamek. Cóż, czas porzucić sentymenty, bo to nie żaby dzisiaj rechoczą. Czajnik nadal zastanę zimny, a te żabie odgłosy dobiegają nie od strony pastwiska, tylko z zupełnie innego kierunku.
Dziwne odgłosy pracy uszkodzonego łożyska jakiejś maszyny, pracującej w pobliskim zakładzie przetwórstwa drewna.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt