Moi krewni mieli zwyczaj urządzania co jakiś czas spotkań rodzinnych, na których ze szczególną przyjemnością celebrowano smak licznych potraw (i to w ilościach odpowiadających osobistym wymiarom), a także dzielono się najnowszymi przemyśleniami na temat draństwa i nieudolności naszych władz państwowych. Mogę z czystym sumieniem tak napisać, albowiem – oprócz jednej z ciotek, wszyscy odeszli już do Krainy Wiecznych Kolacji, a ta, która jeszcze nie dołączyła, na szczęście nie czyta tekstów tego rodzaju. Przepraszam, zdanie miało brzmieć: (…) a ta, która jeszcze nie dołączyła (na szczęście), nie czyta nic oprócz krzyżówek, co w zasadzie powinno zapewnić mi bezkarność. I niech ktoś powie, że interpunkcja nie jest ważna.
Nie mam pojęcia, komu wpadł do głowy przewrotny pomysł świętowania sylwestra, co w sumie nie byłoby wcale takie głupie, gdybym nie została natychmiast zaprzęgnięta do kieratu organizatora, czyli Naczelnego Wuja. „Naczelny” wcale nie oznaczało, że pochodził od naczelnych (chociaż pochodził), ale że spełniał naczelną rolę w rodzinie, w której każdy, kto miał jakikolwiek problem z kasą, przybiegał do wyżej wspomnianego z pustą kieszenią, a wychodził z pełną. Nie ulega wątpliwości, że Wuj stał na czele wszystkich spokrewnionych wierzycieli, a ja na czele wszystkich dłużników, co było powodem, że nie tylko nie wypadało odmawiać mu udziału w szaleństwie, ale wręcz natychmiast ochoczo je podjąć, ponieważ w najbliższej przyszłości wciąż czaiła się wizja ponownego oglądania podszewki w portfelu. Grunt to asekuracja, z czego Wuj jako inspektor bankowy świetnie zdawał sobie sprawę.
Zresztą miałam jeszcze jeden, dodatkowy dług wdzięczności, gdyż kiedyś zjawił się na obozie z mikrobusem pełnym pań i panów, po czym zawędrował z nimi do tawerny, gdzie – jak to sportowcy, zwykliśmy wieczorami wyładowywać niezużytą energię. W pewnym momencie wziął mnie na bok i wręczył banknot o sporym nominale, zupełnie nie przejmując się, że zgraja ludzi wytrzeszcza na nas oczy. Zresztą mógł ich nie widzieć, ponieważ Wuj stanowił wzór człowieka niesłychanie dyskretnego i nigdy w nikogo nachalnie się nie wgapiał. Ba, doskonale też umiał niczego nie zauważać, co w wielu sytuacjach było nader korzystne. Chociażby wtedy, gdy wracając nad ranem do domu, gdzie po nocnej balandze trup ścielił się gęsto na wszystkich możliwych leżankach, Wuj nie tylko nie spostrzegł nieboszczyków czy wyważonych drzwi do łazienki, lecz również nie przyjął do wiadomości istnienia faceta w samych gatkach, który wparował do kuchni w momencie jego porannej kawy i porwał kefir ze spiżarni, mamrocząc „dzień dobry”, czego oczywiście Wujo nie dosłyszał, choć bynajmniej nie z powodu głuchoty. Szczytem taktu było jednak pójście do piwnicy tylko po to, by dać szansę chłopakowi (nota bene leżącemu ze mną w łóżku) na dyskretne zniknięcie, oczywiście traktując to jako formę rekompensaty za zbyt wczesny powrót do domu.
Cofając się jednak do tamtej forsy – cóż, Wujek wiedział, że mam urodziny, a publiczność nie, więc zdziwienie było całkiem zrozumiałe.
– Ale to był prezent, więc skąd ten dług? – zapytacie.
No właśnie. W wyniku tych publicznych, choć chyłkiem wręczonych pieniędzy, wzięta zostałam również za „publiczną”, co zupełnie nieoczekiwanie podniosło moje akcje u innych bawiących się dżentelmenów. Nie chcę tu powiedzieć, że owa staruszka, która zaprosiła mnie do tańca, nie była dżentelmenem, lecz że po prostu nie mogła nim być, będąc zwykłą staruszką. Zapewne również szalenie krótkowzroczną, bo zupełnie nie przeszkadzał jej mój biust, chociaż miała go na wprost oczu. Cholera, wiem, że jest nieduży, ale bez przesady.
Co do pomysłu sylwestra – zgodziłam się oczywiście, bo takiemu człowiekowi nie warto odmawiać, zwłaszcza gdy funduje nagrody dla zwycięzców w okazjonalnych konkursach, stanowiących doskonałe uzupełnienie imprezy. Mając na względzie jego perfekcyjne opanowanie księgowości, pomyślałam, że doceni pomysł na babkę klozetową, czyli umieszczenie talerzyka przy wejściu do łazienki, w dodatku pod wielce wymownym plakatem, choć nie pamiętam już treści napisu. Docenił. Tyle że krewni nie docenili i nad ranem brzęczała tam zaledwie garstka miedziaków.
Ale mniejsza z tym.
Elementem zaskoczenia miała też być uczta gałganiarzy, czego bynajmniej nie zdradziliśmy krewnym, tak więc, gdy przyszli w galowych mundurkach, czekał na nich przygotowany stół, chociaż zupełnie inny, niż się spodziewali. Na ciemnej politurze leżały bowiem tylko i wyłącznie serwetki wycięte z gazet. Owszem, miały odpowiednie kształty i ząbki, ale poza tym nic nie fałszowało ich siermiężnej urody. Następnym punktem programu było losowanie naczyń zapakowanych w stare czasopisma, które w formie dość niezgrabnych paczuszek zapełniały wiklinową skrzynię. Nie wiem, czy krewni mieli ubaw, ale my na pewno, gdy najbardziej elegancka z ciotek otrzymała drewnianą deskę, srebrną łyżkę wazową i kieliszek do jajek, a inna, nie mniej elegancka, wyciskacz do cytryn, cedzak oraz musztardówkę.
Wkrótce stół zaczął wyglądać niczym kram na pchlim targu. Jeden miał paterę, widelczyk i filiżankę, drugi deserowy talerzyk, kopystkę i gliniany garnuszek, a trzeci sosjerkę, srebrny nóż do ryb oraz kufel z przykrywką. To oczywiście tylko przykłady, bo krewnych było od groma.
By sprostać wymaganiom gałganiarstwa, przystawki także przywędrowały w koszu i w podobnie „gazetowym” wydaniu. Zawinięte jak popadło, stanowiły przysłowiowy groch z kapustą, ponieważ staraliśmy się, i to solidnie, by nikt nie dostał całego zestawu przekąsek, w rezultacie czego przy stole rozgorzał burzliwy handel wymienny. Ale tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, był widok Nie Mniej Eleganckiej Ciotki konsumującej auszpik z owego wyciskacza do cytryn, przy równoczesnym popijaniu go wódką z musztardówki, a także wyraz twarzy Seniora Rodu wygrywającego w jednym z konkursów wściekle różowy biustonosz retro.
Prawdopodobnie impreza trwałaby do białego rana, gdyby nie to, że Wujo, zapewne w wyniku stresu spowodowanego trudem organizacyjnym, zalał się w pestkę równie sztywną, co nieboszczycy ze wspomnianej wyżej balangi.
Ale miał prawo, bo nie na darmo Rzymianie mawiali: Hodie mihi, cras tibi*.
Nawiasem mówiąc, mawiali także: Aut bibat aut abeat**.
Tak więc spokojnie mogę dokończyć: Habeat sibi***.
Racja, zapomniałabym. „Whisky z poziomką” to kostka cukru zalana wódką, popularna niegdyś wśród ubogich studentów, do których miałam niewątpliwy zaszczyt należeć.
_______________________________________
* Dzisiaj mnie, jutro tobie.
** Niech pije albo się wynosi.
*** Niechże sobie ma.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt