Jezu, jak ja to wytrzymam? Do tej pory zmuszono mnie do tego raptem dwa razy, o dwa za dużo.
Biorę kwaśny łyk kawy z mlekiem, który smakuje plastikowym kubeczkiem. Luca pije czarną. Zawsze. Dwa łyki gęstego espresso, oczywiście z filiżanki. Tej by się nie napił, gdyby tu był. Może łyk wody? Gdzie ja ją wsadziłam.
Butelka wypada mi z torby i toczy się pod nogi drobnej brunetki w wysokich szpilkach, stojącej naprzeciw szklanych drzwi. Rozmawia z koleżanką, nieco wyższej i tęższej. Na tej drugiej już ten ich służbowy komplecik tak dobrze nie wygląda, przypomina bardziej dentystkę.
- Tego pani nie wniesie. Za duża. - brunetka w szpilkach podaje mi zgubę.
Wiem przecież, głupia nie jestem. To po tych zamachach z jedenastego września.
Biorę dwa łyki wody i czuję, że muszę znowu do toalety. Byłam tam dziesięć minut temu. Przed egzaminami też sikałam co chwila.
W damskim kolejka, jak zwykle. Do męskiego nie pójdę.
"Pasażerowie odlatujący do Rzymu proszeni są do wyjścia numer dwadzieścia dwa" Nawet w kiblu mają głośniki, czysta perwersja.
Kobieta przede mną jest z dzieckiem. Dziewczynka, mlaszcząc żuje żelki, które wyciąga jeden po drugim z przeraźliwie szeleszczącej torby.
- Julcia pójdzie sama siusiu? - mówi głosem tak słodkim, jakby sama żywiła się całe życie żelkami.
Włażą, zajmując dwie kabiny naraz.
Tydzień w Rzymie. Luca ma mnie przedstawić swoim rodzicom - myślę, żeby nie czuć ściśniętego pęcherza.
- Jedna kolacja, spacer, a później cały czas dla nas. Romantico, bellissima - mówił jeszcze wczoraj przez telefon.
Głośnik znowu się odzywa. Myśl o Luce przepada w kaskadzie spuszczanej wody. Matka Julci wychodzi dopinając workowate dżinsy.
Wpadam i po krótkiej walce z zamkiem od spódnicy kucam nad deską. Z ulgą pozbywam się gniotącego balastu. Sięgam po papier, dosłownie ostatni kawałeczek.
Odruchowo rzucam okiem zanim ciskam go do muszli. Czerwona plama leniwie i bezczelnie przesiąka przez lichy kawałek białej bibuły. Kurwa, okres! Wypadam jak szalona i pędzę do "Duty Free". Wśród czipsów, kubków z panoramą Krakowa i szalików polskiej reprezentacji dostrzegam podpaski.
Biegnę do kasy.
- Kartą czy gotówką? - pryszczaty chłopak z tłustą grzywką pyta patrząc mi głęboko w oczy.
Kartą będzie szybciej.
- Poproszę jeszcze pani kartę pokładową.
Po jakiego grzyba? Przecież nie będę lecieć w sklepie.
"Pani Sylwia Węgrzyn, pani Sylwia Węgrzyn, odlatująca do Rzymu proszona jest do wyjścia numer dwadzieścia dwa" - teraz całe lotnisko już wie, że właśnie dostałam okres.
Chłopak patrzy na kartę, potem na mnie.
- Co? Spóźnialska? - uśmiecha się zalotnie, demonstrując lekko nadłamaną jedynkę.
Nie odpowiadam. Porywam kartę i różową paczuszkę i wracam do toalety. Przed kabinami znowu kłębowisko bab. Wpadam do męskiego. Facet przy pisuarze ma minę jakby zobaczył ducha. Wszystkie kabiny wolne, pełne rolki papieru. Jak oni to robią?
Po chwili staję przed lotniskowymi dentystkami. Mają miny szalonych morderczyń. Szklane drzwi rozsuwają się połykając jakiegoś gościa w odblaskowej kamizelce z "follow me" na plecach. Nawet nie wie jak bardzo mnie drażni tym kretyńskim napisem.
Biegnę szklaną rurą, bujającą się lekko pod stopami. Już mi się chce rzygać, a jeszcze nie jestem w samolocie.
Wszystkie miejsca zajęte.
W drzwiach sztucznie uśmiecha się wyfiokowana stewardesa z ustami czerwonymi jak u wampira. Mocno zdzirowata.
- Miejsce 12B - mówi wskazując mi jedyny wolny fotel.
Znowu ktoś tu ma mnie za kretynkę.
Idąc między rzędami czuję poirytowane spojrzenia pasażerów. Trudno się im dziwić. W końcu moje spóźnienie im też przeciąga ten koszmar w nieskończoność. Zupełnie jakby na szubienicy zacięła się zapadnia, a skazaniec miał już stryczek na szyi.
Siadam obok mężczyzny w szarym garniturze, kłaniającym się znad gazety. Jak ty możesz tak spokojnie sobie czytać? Pewnie to jakiś korporacyjny gniot z wypranym mózgiem.
Siadam, serce wali mi jak oszalałe.
Wampirzyca zamyka drzwi i staje tuż obok mnie.
Zaczyna pokazywać na sobie co z nami będzie jak ta pieprzona rura runie z dziesięciu kilometrów w dół. Co? Że niby ten kawałek taśmy ma nam uratować życie? Że w kłębach dymu i oblepiona ludzkimi szczątkami mam trafić do wyjścia awaryjnego? Nienormalna.
Do tego wszystkiego tryka mnie opiętym w ciasnej spódnicy tyłkiem. Skubana zgrabna jest, no ale co z tego, skoro taka durna.
Coś zaczyna buczeć. Rozglądam się, ale nikt najwyraźniej tego nie słyszy. Szarpnęło. Samolot rusza. Do tyłu? Żołądek powoli zaczyna się buntować. To coś buczy coraz głośniej. Ruszamy, w końcu we właściwym kierunku, bo jak mi się udaje ustalić nos jest tam gdzie być powinien.
Po chwili stajemy, żeby zaraz szarpnąć i zacząć przyspieszać.
Facet obok nie przestaje czytać. Wciska mnie w oparcie fotela, tak mocno, że nie mogę ruszyć się na centymetr. Zaczyna szumieć mi w głowie.
Nie może się poderwać, wiedziałam kurwa, wiedziałam. Nie mogłam dzisiaj zaspać, zapomnieć paszportu albo, żeby chociaż jakiś świr wpadł do kibla i zadźgał małą Julcię? Musiałabym być wtedy świadkiem i nigdzie bym nie poleciała.
Nagle ściska mnie w gardle, a nogi na chwilę przestają ważyć. Spoglądam kątem oka przez okrągłe okienko i widzę jak wszystko na zewnątrz zaczyna się oddalać. Na bank zwymiotuję. Byle nie na tego krawaciarza. Mózg zmniejsza się do rozmiarów orzecha, nomen omen włoskiego.
Parę silnych przechyłów i na chwilę wszystko zaczyna drgać. Łapię mocniej miękki fotel, wpijając w niego paznokcie. Dobrze, że sobie zrobiłam żel bo inaczej by się połamały.
- Przepraszam, ale trzyma mnie pani za nogę. - Mój sąsiad spokojnie składa gazetę.
- Oj... - Puszczam uchwyt i z marszu robi mi się jeszcze bardziej słabo.
- Boi się pani latać?
Co za głupie pytanie? A ty się nie boisz?
- Trochę - odpowiadam, starając się nie spuszczać wzroku z fotela przede mną.
- Niepotrzebnie, samolot to najbezpieczniejszy środek transportu - mówi. - Zaraz podadzą wino, to sobie pani chlapnie dla kurażu.
- Nie wiem czy cokolwiek przełknę. - Postanawiam przestać robić dobrą minę do złej gry.
- Dwa, trzy kieliszki i nie zauważy pani kiedy będziemy na Fiumicino.
- Gdzie? - Na chwilę babska ciekawość wygrywa ze strachem.
- Tak się nazywa rzymskie lotnisko.
Chyba powinnam to wiedzieć, myślę. W końcu mój narzeczony jest Włochem.
- Pani służbowo, czy na urlop?
Zwykle takie pytania nieznajomych mnie irytują, ale te wydają się być nawet miłe. Na moment spoglądam w bok.
Całkiem przystojny. Na oko przed czterdziestką, zadbany, lekko szpakowaty na skroniach. Garnitur też niczego sobie, chyba jednak nie jest korporacyjną płotką.
- Mam narzeczonego w Rzymie.
- Włoch?
- Tak. Lecę poznać jego rodzinę.
- O! To niepotrzebnie pani teraz traci nerwy - uśmiecha się. - Prawdziwa batalia dopiero się zacznie. Matki włoskich chłopców bywają bardzo zaborcze.
- Nie będzie tak źle, jego jest amerykanką.
Wyrównujemy lot bo zaczęło huczeć zdecydowanie ciszej. Upewniam się na wszelki wypadek czy oba silniki pracują.
- O zaraz będzie winko. - zauważa sąsiad.
Obok nas pojawia się zastawiony wózek pchany tym razem przez dwie stewardesy. Ta z wyszminkowanymi na czerwono ustami uśmiecha się szeroko. Teraz patrzę, że nie jest nawet taka kiczowata. I całkiem ładnie jej w tym kolorze. Idealnie pasuje do granatowego mundurka.
Proszę o lampkę białego wina. Przyjemnie schłodzona buteleczka ląduje na rozkładanym stoliku. Mój towarzysz zamawia czerwone.
Za oknem drobne obłoki suną na tle zielonoszarej mozaiki, rzucając okrągłe cienie.
- Proszę zobaczyć, to Alpy. - mężczyzna bierze kieliszek i robi mi miejsce, żebym spojrzała. Pachnie delikatnie Guerlain pour homme.
O dziwo rozmowa się jakoś klei. Czuję lekki szum, zapewne za sprawą wina. Słucham o włoskich jeziorach położonych wysoko w górach, o karnawale w Wenecji, o zaśmieconym Neapolu i Volterze - małym miasteczku w Toskanii, słynącym nie tylko z wydobycia soli i alabastru ale także z popularnej sagi o wampirach.
W myślach przywołuję naszą pokładową wampirzycę ze zgrabnym tyłkiem. Zamawiamy kolejne wino, chyba już trzecie lub czwarte, nie liczę. Z nieukrywaną dumą zauważam, że mój nowy znajomy w ogóle nie zwraca uwagi na jej wdzięki, za to wyraźnie zajęty jest mną.
Korytarz i sufit zaczynają mi trochę uciekać. Robi się ciepło. Zdejmuję swój krótki żakiet i zostaję w samej bluzce. Artur - tak ma na imię mój towarzysz, pomaga mi go schować, bo sama nie czuję się na siłach, żeby pewnie stanąć na nogach.
Kolejnego wina już nie zamawiam.
Samolot zaczyna schodzić do lądowania. Z oddali wyłania się panorama Rzymu z kopułą Bazyliki Świętego Piotra i krętą wstążką Tybru, poprzecinaną małymi mostami.
Artur pomaga mi zapiąć pas, bo jakoś sama nie daję sobie rady.
Po paru minutach miękko siadamy na pasie i powoli kołujemy do terminala.
Lekko tracąc równowagę przechodzimy przez kontrolę dokumentów. Czarnowłosy Włoch uśmiecha się do mnie zza szyby, mówiąc coś o polskich dziewczynach. On też ładnie pachnie, ale nie mam pojęcia czym.
Odbieram pierwsza walizkę. Dziękuję Arturowi za towarzystwo.
- Nie wiem jak to zrobiłeś, ale było mi bardzo miło. - Podaję mu rękę, sama nie wierząc w to co mówię.
- To nie ja, to Rzym - odpowiada. - Czarodziejskie miasto.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt