Trzemeszno, zima 1967 r.
Otwierane drzwi skrzypnęły, odgarniając gęsty śnieg z framugi i trotuaru. Bonifacy Muzelewski wszedł do budynku warsztatów, gdzie oblepione białym puchem okna nie chciały wpuszczać do środka promieni słonecznych. Żelazny pręt, na którym się podpierał uderzył o drewniane deski pomieszczenia. Kilku chłopców stojących najbliżej odwróciło głowy z nad stołów ślusarskich. Na widok mężczyzny w ich oczach zamajaczył niepokój zmieszany ze światłem lamp palących się w pracowni.
Muzelewski był klawiszem w więzieniu, które znajdowało się tu poprzednio. Teraz sprawował funkcję naczelnika ośrodka poprawczego. Ponoć kulał, bo więźniowie urządzili na niego zasadzkę. O mało co nie zginął.
- Dzień dobry panie Bonifacy – zagadał do niego opiekun warsztatu, gdy tylko spostrzegł jego obecność.
- Dzień dobry panie Zdzisławie – odpowiedział Muzelewski rozglądając się swoim zezowatym spojrzeniem i strzepując śnieg z ciężkich butów.
- Czy coś potrzeba?
- Potrzebuję jednego, żeby przyniósł węgla do biura.
Na te słowa pan Zdzisław kiwnął głową i nabrał powietrza w płuca.
- Uwaga kanalie! Który chętny panu naczelnikowi do pomocy?
Chłopcy odkładali narzędzia ślusarskie i stali w ciszy. Starali się być tacy sami, w żaden sposób się nie wyróżnić, nie zwrócić na siebie uwagi, choćby nawet przelotnym spojrzeniem.
Naczelnik przechadzał się pomiędzy stołami. Pręt stukał o podłogę podpierając jego zwaliste ciało przy każdym kroku.
- No co? Nikt nie chce zyskać przychylności pana naczelnika? – rzucił przyglądając się wynikom pracy uczniów. Na stołach leżały kłódki, pilniki i klucze. Wychowankowie szkolili się dziś z fachu ślusarza – I tak niewiele jesteście w stanie pojąć – dodał z pogardą – panie Zdzisławie proszę kogoś wybrać.
- Zenon Moczulski! Przerwij tę robotę, już prawie skończyłeś – rzucił opiekun po krótkim namyśle. Nie chciał, aby jego przełożony dłużej czekał. – Pójdziesz z panem Muzelewskim po węgiel do piwnic.
Jasnowłosy chłopak spojrzał śmiało na opiekuna i kiwnął głową. Pozostali odetchnęli z ulgą. Praca pod okiem kierownika mogła skończyć się boleśnie. Już niejeden gamoń poczuł na skórze jego żelazny pręt, albo inną karę, których w zanadrzu miał zawsze pełen wachlarz.
Zenek niedawno ukończył piętnaście lat. Był najmłodszym z wychowanków tego ośrodka. Normalnie przebywała tu młodzież od szesnastego roku życia, ale w przypadku gdy ktoś sprawiał problemy w innym miejscu, albo dopuścił się przestępstwa o dużej szkodliwości mógł zostać wysłany do Trzemeszna już wcześniej. Zenek Moczulski należał do tej drugiej grupy.
- Kurtkę ubierz. Bo już mamy jednego chorego nieboraka – pouczył go Muzelewski. Następnie wskazał mu drzwi i wyszedł tuż za nim. Lubił, kiedy wychowankowie czuli jego oddech na plecach.
***
Zenek słyszał za sobą odgłos ciężkich butów, ze skrzypieniem zapadających się w śniegu. Wór węgla niesiony na plecach ciążył mu jak cholera.
- Widzisz degeneracie, jak Pan Jezusek nasz umiłowany musiał krzyż dźwigać? – zapytał naczelnik – każdy ma swój krzyż i ja cię tego nauczę – dodał i czubkiem pręta popchnął worek niesiony przez chłopca. Zenonowi udało się nie upaść, przyspieszył tylko kroku.
- Twoi świętej pamięci rodzice nie potrafili sobie z tobą poradzić, ale teraz to ośrodek będzie twoją matką, a ja będę twoim ojcem i popracujemy nad twoją bandycką osobą. Biedacy nie sądzili, że pod własnym dachem hodują zwyrodnialca – kontynuował monolog opiekun.
Wypróbowywał czy samym gadaniem wyprowadzi podopiecznego z równowagi. Nie przynosiło to efektów więc, kiedy dochodzili już do jego biura i Zenek wkroczył na odśnieżone kocie łby, Muzelewski rąbnął go prętem ponownie. Tym razem wycelował w kostkę i chłopak wyłożył się jak długi. Węgiel rozsypał się na śliskich kamieniach. Naczelnik zaparł się prętem pod łopatką Zenka i przycisnął go do ziemi. Przypominało to scenę podczas której niedobre dziecko męczy patykiem gąsienicę.
- Widzę, że nie jesteś zbyt rozmowny Moczulski, ale ja mam ci coś do powiedzenia.
- Puść mnie szujo – wystękał Zenek.
- Takiś hardy? To wiedz, że trafiłeś pod moje skrzydła i będziesz musiał się bardzo starać, żeby po skończeniu pełnoletniości wyjść na wolność.– naczelnik jeszcze mocniej nadusił na pręt – za to co zrobiłeś zadbam żebyś trafił do więzienia w Malborku.
- Panie naczelniku! Panie naczelniku mamy problem – całą sytuację przerwał inny wychowawca nadbiegający od strony części mieszkalnej.
- Co znowu się stało? – Muzelewski wyprostował się i dał znak Zenkowi, żeby wstał.
- Młody Bartkowiak, ten który chory leży. Został symulant przyłapany na onanizacyjnych praktykach, a pod jego łóżkiem znaleźliśmy karty z golizną damską.
- Hmm – zamyślił się kierownik patrząc na podopiecznego zbierającego węgiel z ziemi – zwołamy apel na dziedzińcu. Pójdziesz do kuchni. Niech kucharz zrobi wywaru z nawłoci. Weźmiesz Moczulskiego, żeby pomógł ci nosić.
Zenek nie miał pojęcia o czym mówił przełożony. Otrzepał się jednak i rad, że póki co naczelnik znalazł sobie nową ofiarę, poszedł za opiekunem gdzie mu kazano.
***
Niebo miało ciężką, granatową barwę, co mogło zwiastować jedynie dalsze opady śniegu. Mróz trzymał. Chłopcy stali w dwuszeregu na odśnieżonych kocich łbach. Z tyłu wyżsi, z przodu młodsi, tak żeby każdy widział. Cały ośrodek prawie w komplecie. Czterdziestu dwóch wychowanków, w tym dwóch starszych braci Bartkowiaka. Do tego kilku wychowawców i oczywiście naczelnik. Brakowało jedynie kucharza i Zenona Moczulskiego.
Na środku dziedzińca na krześle siedział chłopak. Niespełna siedemnastoletni Łukasz Bartkowiak. Głowę miał spuszczoną i z daleka było widać, jak trzęsą mu się ręce. Muzelewski przechadzał się w grubym kożuchu i od czasu do czasu rzucał chłopakowi surowe spojrzenia. Nikt jeszcze nie wiedział jaki właściwie plan siedzi w jego głowie.
Marazm został przerwany przez Moczulskiego, niosącego w wełnianych rękawicach parujący gar. Naczynie miało przywiązany do jednego ucha metalowy kubek. Za podopiecznym szedł opiekun robiący w ośrodku także jako kucharz.
- Włóż gar do śniegu – rozkazał naczelnik.
Zenek zrobił co mu kazano i również ustawił się z innymi. Był w ośrodku od niedawna i nie znał jeszcze wszystkich dokładnie. Rozpoznał jednak, że na środku siedzi jeden z czterech braci, którzy byli tu, za to, że przypadkiem zabili jakiegoś faceta. Nie chodziło nawet o żaden napad, czy inny bandycki wybryk, a o zwykły wypadek. Trzech najmłodszych Bartkowiaków wciąż przebywało w ośrodku. Najstarszy był już pełnoletni i wyszedł na wolność.
Muzelewski podszedł do siedzącego na krześle i ujął jego dłoń w swoje ręce.
- Masz coś do powiedzenia zbereźniku? – podsunął mu karty pod nos.
Młody Bartkowiak uniósł na chwilę wzrok, lecz zaraz spuścił go niepewnie.Bał się odezwać. Pan Bonifacy zacisnął swoją wielką łapę w piąchę, a w szparę między środkowym i wskazującym palcem włożył sobie palec chłopca. Na twarzy Bartkowiaka pojawił się grymas, nie wydał z siebie jednak żadnego dźwięku.
- Kawalerka! – Muzelewski zwrócił się głośno do wszystkich – kto mi wytłumaczy do czego służy członek? Czy do tego, aby potrząsać nim w celu samozadowolenia? – zadając to pytanie miażdżył palec Bartkowiaka zaciskając swoją rękę w pięść.
- A może do tego, żeby sprawiać sobie samemu grzeszną ekstazę?Wasz kolega Łukasz Bartkowiak zaraz wam zademonstruje do czego naprawdę służy fiut.
Naczelnik podszedł do parującego gara. Była naprawdę paskudna pogoda i wywar stygł szybko. Muzelewski nabrał pełen kubek płynu i wrzucił do środka garść śniegu. Podszedł z powrotem do Bartkowiaka i znów złapał w swoje kleszcze jego wskazujący palec. Drugą ręką podsunął mu pod nos moczopędny napój.
- Pij to do dna – kazał.
Chłopiec niepewnie upił łyk i lekko się skrzywił. Nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Dwa pierwsze kubki poszły dość szybko. Później naczelnik wmuszał mu napój siłą. Ściskał jego palec i bił go wlewając mu napar wprost do gardła. Po kilkudziesięciu minutach Bartkowiak zwijał się z bólu pęcherza. Naczelnik nie pozwalał mu jednak wstać. Chłopak starał się nie popuścić, ale Muzelewski napierał dłonią na jego brzuch. Bartkowiak nie mógł już wytrzymać i w końcu na jego spodniach pojawiła się plama parującego moczu.
Po czterech godzinach gar był całkiem zimny i prawie w połowie pusty. Młody Bartkowiak trząsł się siedząc w zamarzniętej kałuży własnej uryny.
Jego bracia nie mogli ustać w spokoju. Gdy w końcu Łukasz zwymiotował na kożuch naczelnika, ten złamał mu palec. Starszy z braci nie wytrzymał i wyrwał się z dwuszeregu. Został jednak złapany i oberwał po plecach pałką.
- Teraz sobie posiedzisz i pomyślisz co zrobiłeś. Wszyscy do środka.
Wychowankowie w ponurym marszu zaczęli wracać do głównego budynku. Bracia Bartkowiaka nie chcieli wejść, jednak zaciągnięto ich siłą.
Ze skatowanym Łukaszem naczelnik pozostawił dwóch opiekunów.
- Nie pozwólcie mu wstawać. Niech posiedzi i pomyśli co zrobił.
***
Na co dzień wychowankowie zakładu w Trzemesznie pracowali w kuchni lub przy rąbaniu drewna. Wozili węgiel, pomagali w pralni, lub na stołówce. Zenek tego dnia akurat znowu robił na warsztatach. Był zaskoczony, gdy przyszli do niego bracia Bartkowiaka. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy młodszy z braci bez ogródek zapytał, co Zenek by chciał za zabicie Muzelewskiego. Nie przypadkowo pytali o to właśnie jego. On jako jedyny był tu za morderstwo.
Po kilku godzinach sikania pod siebie na mrozie, młody Bartkowiak wylądował w szpitalu w Bydgoszczy. Nie było tak naprawdę wiadomo, czy przeżyje.
Zenek nie spał w nocy. Zastanawiał się czy warto. Przecież jeśli tu zostanie to ten stary rzeźnik i tak nie da mu żyć. Z drugiej strony nie miał dokąd uciekać. No i największy problem. Jak to zrobić. Dużo trudniej pozbawić życia byłego klawisza w ośrodku o zaostrzonym rygorze, niż zarżnąć zapijaczonego ojca podczas snu.
W końcu ułożył w głowie plan. Niebezpieczny i trudny do realizacji. Na następny dzień podczas porannej modlitwy włożył do modlitewnika obrazek ze świętą Łucją. Muzelewski przyglądał się akurat, czy chłopcy potrafią odmawiać „Pod twoją obronę”. Chwila nieuwagi i Zenek oberwał w ucho za to że nie umiał. Obrazek dotarł jednak do braci.Na odwrocie napisał, że podejmie się wyzwania, ale tylko pod warunkiem, że ktoś pomoże mu w ucieczce. Wiedział, że najstarszy z Bartkowiaków skończył osiemnaście lat i opuścił już ośrodek. Zdobył pracę, jako kierowca ciężarówki. Ponoć woził z fabryki Cegielskiego w Poznaniu części na statki. Bracia kontaktowali się z nim za pośrednictwem piekarza, który przywoził do ośrodka chleb.Dodatkowo Moczulski w swojej wiadomości napisał, że do realizacji planu będzie musiał zdobyć jeszcze kilka rzeczy. Nazajutrz oni mieli mu dać znać, czy najstarszy Bartkowiak zgodzi się go zabrać, a on potwierdzi czy ma wszystko co mu potrzebne.
***
Warsztat był w nocy zamykany na klucz. Stary rygiel nie trzymał jednak zbyt dobrze, Zenek już dawno wypatrzył, że wystarczy blaszkę blokującą język zamka podważyć dużym śrubokrętem. Najpierw było jednak trzeba wydostać się z części mieszkalnej. Chłopak wyszedł oknem ze wspólnej łazienki i przemknął pod drzwiami od biura Naczelnika. Dziś akurat do Muzelewskiego przyjechał ze wsi znajomy milicjant. Czasem spotykali się wieczorami, słuchali radia i pili wódkę albo bimber. Gdy stróż prawa był już mocno nawalony Bonifacy pomagał mu wsiąść do służbowego Fiata 125p i milicjant zawsze bezbłędnie docierał do wsi.
W biurze naczelnika paliło się światło, było też słychać odgłosy radia. Ukryty w mroku Zenek obserwował dwóch zwalistych mężczyzn siedzących w środku. Nie zanosiło się, żeby mieli się gdzieś ruszać.
Chłopak zakradł się pod drzwi warsztatu. Zaplanował, że wszystko nie zajmie mu dłużej niż piętnaście minut. Wsadził długi śrubokręt w szparę między drzwiami, a framugą i zaparł się całym ciałem. Wszedł do środka po cichu, żeby skrzypienie nie przykuło czyjejś uwagi. Wsuwając się do środka rzucił jeszcze okiem na okno w biurze. Obaj mężczyźni akurat w tym samym czasie, jak na komendę odchylili głowę do tyłu opróżniając literatki z brunatną cieczą.
W środku panował mrok. Zenek już wcześniej przygotował sobie odpowiednią rurę, którą ukrył pod jednym z biurek. Wsadził ją teraz w imadło, i przyniósł narzędzia do gwintowania. Wyciął gwint w obu końcach rury. Jeden z końców zaślepił nakrętką uszczelnioną pakułami. Drugą taką samą nakrętkę i więcej pakuł schował do kieszeni.Wiedział, że swoją konstrukcję będzie musiał dokończyć tuż przed wykonaniem roboty.
Wszystko poszło sprawnie, wystarczyło wracać do łóżka. Chłopak podszedł do drzwi i nasłuchiwał. Radio jakby umilkło. Czyżby milicjant i naczelnik skończyli biesiadować? Zenek podszedł do okna i chciał zobaczyć co się dzieje. Wyjrzał spod parapetu i jego oczom ukazała się okrągła gęba milicjanta oparta o szybę. Stróż prawa postanowił odlać się pod murami warsztatu. Dyszał przy tym, jak w przeszłości pijany ojciec Zenka, kładący się na matkę. Chłopak szybko chciał się schować, lecz tamten musiał dostrzec jakiś ruch za oknem.
- Kto tam? – Wybełkotał zapijaczonym głosem i podszedł chwiejnym krokiem w stronę drzwi. Zenek zdążył złapać za klamkę i zaprzeć się blokując wejście. Milicjant szarpnął kilka razy. Drzwi lekko uchyliły się i zaraz zamknęły z powrotem.
- Co do cholery? – Wybełkotał stróż prawa już znacznie głośniej. Zaczynało do niego docierać że ktoś trzyma je od środka.
- Jasny gwint – pomyślał Zenek – jak ten pijak nie przestanie hałasować, to zaraz wszyscy się tu zbiegną.
Było tylko jedno wyjście. Milicjant znów pociągnął za klamkę, lecz tym razem Zenek puścił drzwi. Pijany mężczyzna poleciał do tyłu i wywalił się na plecy. Chłopak wybiegł z warsztatu i chciał uciec z powrotem do części mieszkalnej. Milicjant zdołał jednak złapać go za nogawkę. Moczulski boleśnie uderzył brodą o kocie łby, a wsadzona w spodnie rura ukłuła go w udo i brzuch. Nie było jednak czasu na użalanie się nad zdartą skórą. Zenek kopnął kilka razy na oślep trafiając w nalaną gębę i uwolnił nogę.
- Ty kurwo! – Ryczał leżący na ziemi milicjant.
Chłopakowi udało się zniknąć w mroku i przez okno w łazience wejść z powrotem do głównego budynku. Nie widział już, jak zdezorientowany Muzelewski pakuje swojego zapitego kompana do granatowego radiowozu. Jak tamten wykłóca się, że kogoś tu widział.
- Ale żeś się zapruł. Jedź już do cholery! – Denerwował się naczelnik.
- Ktoś mnie napadł!
- Wypierdalaj spać – Bonifacy trzasnął drzwiami.
Milicjant odpalił Fiata i gwałtownie ruszył rozładowując swoją wściekłość na pedale gazu.
***
W kuchni grało radio. Na kolejne dni zapowiadano jeszcze gorsze śnieżyce. Zenek siedząc na taborecie obierał ziemniaki. Zdarta broda piekła jak cholera, lecz na szczęście nikt nie zainteresował się wydarzeniami z poprzedniej nocy. Od czasu do czasu spoglądał na zegar wiszący na ścianie. Czekał na któregoś z Bartkowiaków. Nie minęła chwila, a do kuchni wszedł kucharz i młodszy z braci niosący na plecach kolejny wór z fasolą, kapustą albo Bóg wie czym jeszcze.
- Połóż to w kącie – rozkazał kucharz i wyszedł.
Bartkowiak zrobił co mu kazano, a następnie upewniając się, że są sami podszedł do Zenka.
- Masz wszystko czego potrzebujesz? Zrobisz to?
- Jestem gotowy, a wy? Załatwiliście mi transport?
Młodszy z braci przybliżył się jeszcze bardziej i ściszył głos:
- Nasz bratbędzie na ciebie czekał pojutrze o dwudziestej pierwszej za lasem, trzy kilometry od ośrodka, przy opuszczonym młynie. Wiesz gdzie to jest? – Moczulski w odpowiedzi jedynie kiwnął głową – Będzie tam tylko przez dwa kwadranse, musisz zdążyć.
Zenek wiedział, że o dwudziestej ma lecieć premiera słuchowiska w Teatrze Polskiego Radia. Muzelewski z milicjantem z pewnością się spotkają. Mało czasu.
- A ile mi zapłaci?
- Nie wiem dokładnie, ale powiedział, że zdobył od marynarzy kilka dolarów.
- Dolarów? Po co mi dolary? – Zdziwił się Zenek.
- Do Gdyni jedziesz durniu. Tam statki przypływają i odpływają! To jest twoja szansa, rozumiesz?
Moczulski zasępił się. Takie coś nie przeszło mu wcześniej przez myśl.
- Nie spóźnij się – dodał Bartkowiak i odszedł.
Zenek miał problem, żeby utrzymać w rękach nóż. Świadomość, że za dwie doby może być już po wszystkim przyspieszała mu puls.
***
Zenon siedział w kącie warsztatu i patrzył przez okno. Księżyc dawał dzisiaj niewiele światła. Po niebie wędrowały chmury, obficie zasypujące świat śniegiem.
Chłopak skończył właśnie dokręcać drugą nakrętkę uszczelnioną pakułami. Wcześniej do rury nalał octu i włożył sodę oczyszczoną zawiniętą w papier. Konstrukcja, której ojciec i dziadek dawniej używali podczas kłusowania, była gotowa. Teraz ukryty w budynku warsztatu czekał na dogodny moment, aby wyjść przez okno i zakraść się do gabinetu naczelnika. Wiedział, że niedługo powinien zjawić się milicjant. Wtedy jak zwykle mężczyźni pójdą do kucharza, który pewnie już naszykował dla nich słoninę, ogórki, a także czajnik z ciepłą herbatą.
Zenek nie wiedział, czy czas mija szybko czy wolno, bo brak zegarka i narastające nerwy powodowały, że nie orientował się ile go upłynęło.Z nerwów zaczynało chcieć mu się siku.
W końcu światło reflektorów zawitało na dziedzińcu, oświetlając puste podwórze i przez chwilę również wnętrze warsztatu. Samochód zaparkował pod drzwiami do biura.Milicjantwszedł do środka i postawił na stole flaszkę z brunatną cieczą. Muzelewski przerwał wertowanie szpargałów i ubrał kurtkę. Mężczyźni zamienili jeszcze parę słów i wyszli gasząc światło.
Zenek poczekał, aż zniknęli w tylnich drzwiach od kuchni, a później wyskoczył przez okno i wszedł do gabinetu. Tak jak sądził, nie zamknęli drzwi na klucz, bo przecież i tak nikogo tu nie było, a wracając z kuchni ciężko byłoby mocować się jeszcze z zamkiem. W środku panowała jedynie ciemność. Chłopak nie miał latarki, a zapalenie światła mogłoby okazać się zgubne. Gdy jego źrenice zaadaptowały się w otoczeniu, widział zarysy mebli i sprzętów. Zenek zanurkował pod stół i wyjął z zanadrza swoją bombę. Zaczął potrząsać nią, żeby soda rozwinęła się z papieru i zareagowała z octem. Następnie zamocował konstrukcję, przygotowanymi wcześniej obejmami, do części stołu, przy którym stało krzesło naczelnika. Największą wadą tej bomby było to, że po potrząśnięciu nie było wiadomo, kiedy dokładnie wybuchnie. Mogło to trwać godzinę, a mogło wybuchnąć mu prosto w twarz.
Gdy wyszedł spod blatu przez okno dostrzegł światło z otwartych drzwi od kuchni.
- Cholera wracają! – Syknął sam do siebie.
Nie było już jak wyjść na zewnątrz. Jedyne co przyszło mu do głowy to wejść do szafy za krzesłem naczelnika. Zmieścił się w jej pojemnym wnętrzu i zamknął drzwi od środka.Gdy wchodził, mebel lekko zachwiał się i słychać było obijające się o siebie butelki.
- Prędzej – rzucił milicjant pospiesznie przekraczając próg pomieszczenia – zaraz się zaczyna.
Włączyli światło i ustawili na stole wiktuały. Następnie stróż prawa zajął się rozlewaniem bimbru i herbaty, a Muzelewski zaczął nastrajać radio. Gdy w końcu w głośnikach zabrzmiało:
- Zapraszamy na słuchowisko autorstwa Egona Erwina Kischa, pod tytułem: Afera pułkownika Redla. – Muzelewski usiadł i zdjął kurtkę.
- Zimno cholera – dodał dorzucając węgla do pieca.
Mężczyźni napili się i zagryźli, radio grało.
- Mocne – przyznał naczelnik.
- Jedną flaszkę tylko miałem – odrzekł milicjant rozpierając się w krześle i zakładając kciuki za pas na którym zawieszone miał kajdanki i broń.
- Nie szkodzi, mam jeszcze kilka litrów dobrego bimbru od rolnika. Jak zabraknie to sięgnę do szafy po więcej.
Na te słowa Zenek oblał się zimnym potem. Jeżeli ta cholerna bomba nie wypali w ciągu najbliższych minut będzie nie dobrze. Soda oczyszczona wstrząśnięta z octem buzowała zwiększając swoją objętość. Nie można było tak naprawdę przewidzieć, kiedy wartość narastającego ciśnienia, przekroczy granicę wytrzymałości materiału z jakiego wykonana była rura. Wiadomo było jedynie, że bomba zostanie wtedy rozerwana, a uwolnione gazy rozprężą się w ułamku sekundy, czyniąc wokół chaos.
Mężczyźni słuchali nie odzywając się za wiele. Po kilku głębszych zaczęli jednak komentować słuchowisko.
- Riedel zdrajca! – podniósł głos Bonifacy, w momencie kiedy okazało się, że pułkownik szpiegował. Alkohol sprawiał, że naczelnik coraz bardziej wczuwał się w fabułę.
- Dolej jeszcze, akurat po ostatnim będzie.
Milicjant chwycił butelkę i nalał do pełna do literatek. Resztę wlał do szklanek w metalowych koszyczkach, w których kończyła się herbata. Naczelnik bez namysłu wychlał zawartość obu naczyń i z wybałuszonymi oczami krzyknął:
- Na pohybel zdrajcom! – dla podkreślenia wagi swoich słów walnął jeszcze pięścią w stół.
Zenek przestraszył się siły eksplozji. Gdyby nie był w szafie z pewnością ucierpiałby i on. W uszach dzwoniło mu jak cholera. Wyskoczył z szafy i ujrzał horror. Obaj mężczyźni wili się na podłodze w spazmach bólu. Ręka, którą naczelnik uderzył o stół była prawie oderwana.
Mebel rozleciał się w drzazgi, a fragmenty rury z której zrobiona była bomba pokaleczyły ich twarze i ręce. Być może eksplozja była trochę stłumiona przez wicher, lecz nie było wątpliwości, że słyszał ją cały ośrodek. W każdej chwili ktoś mógł się zjawić. Zenek podszedł do milicjanta i zaczął grzebać przy jego pasku starając się wydobyć broń. Stróż prawa miał twarz zalaną krwią, a odłamki poszarpały mu oczy, ściekające teraz po twarzy, jak białko z rozbitych jajek. W końcu pistolet P-64 znalazł się w rękach chłopca. Zenek bez namysłu wymierzył w twarz Muzelewskiego i pociągnął za język spustowy. Broń wypaliła z hukiem, a głowa naczelnika z ciężkim chlustem uderzyła o podłogę.
Zenek rzucił jeszcze okiem na milicjanta. Nie było po co go dobijać. Chłopak wybiegł z pomieszczenia i zniknął pośród szalejącej zamieci.
***
Ciężarówka stała na skraju drogi, Zenek nie wiedział która jest godzina, wiedział jedynie, że musi spieszyć ile sił. Biegł między drzewami napędzany adrenaliną, jak ścigany zając. Gdy dotarł do drogi wokół było ciemno. Dopiero gdy dotarł pod opuszczony młyn zauważył zarysy wielkiego pojazdu. Zasapany, bez wahania otworzył drzwi od strony pasażera i wsiadł do środka.
Kierowca przeląkł się niespodziewanego gościa trzymającego w rękach broń. Po chwili jednak dotarło do niego kim jest chłopak.
- Zrobiłeś to? Wykończyłeś tę starą kanalię?
Zenek w odpowiedzi oparł się o fotel i pokiwał tylko głową. Wydawał się bardzo zmęczony.
- Nie możesz tu jechać – spojrzał na niego najstarszy Bartkowiak, będziesz jechał na pace, masz tam przygotowane miejsce.
- Pieniądze moje są?
- Spokojnie, dostaniesz jak dojedziemy. Nie mamy teraz czasu, musimy jechać.
Zenek posłał mu upiorne spojrzenie. Ostatni raz czuł się w ten sposób, kiedy zamordował swoich rodziców. Obcowania ze śmiercią nie dało się porównać z niczym innym.
- Dobra.
Przesiadł się do tyłu. Między skrzyniami z towarem leżał koc i jakieś jedzenie. Była też świeczka. Zenek trochę się uspokoił. Siedział w świetle świecy pogryzając suchy chleb. Wziął nóż od masła i zaczął skrobać nim po rączce od pistoletu. Pierwsza kreska na kolbie. Pierwszy człowiek zabity za pieniądze. Teraz to był jego pistolet. Tam gdzie miał jechać znowu mógł się przydać.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt