To miało miejsce w jeden z upalnych dni, kiedy ludzie pocą się jak myszy a nerwy mają poszarpane, że z chęcią kogoś by zabili. Pracowałem akurat w ogrodzie, gdy Baran przeszedł napięty ja struna. Widziałem jego obłędny wzrok i żyły po obu skroniach. Na mnie nie zwrócił nawet uwagi, ale to nic, przywykłem. Przecież jestem upośledzonym ogrodnikiem, a kto by na takiego patrzył? Baran zniknął za budynkiem starej szopy, znaczy że szedł do samochodu. Zaraz pewnie pojedzie na policję. Powróciłem więc do pracy.
Jakiś czas potem wkurzony Baran znowu szedł podwórzem. Tym razem jednak w dłoni trzymał jakiegoś chromowanego gnata. Jak Boga kocham skurwiel ma broń.
− Ty − wskazał w moją stronę. − Chodź tutaj.
Odłożyłem grabie na ziemię i posłusznie wykonałem polecenie.
Później było już tylko kupę hałasu i skurwysyńskiego lamentu, którego nienawidzę. Baran zebrał nas wszystkich w piwnicy i kazał czekać. Nie wiedzieliśmy tylko na co.
− To jakiś żart? − zapytał pan Bruno, gburowaty emeryt z wielkim brzuszyskiem wystającym ze spodni.
− Obawiam się, drodzy państwo, że broń była prawdziwa − wyjaśnił Malkiewicz.
No więc tak to się zaczęło. W piwnicy była nas szóstka, jeszcze całkiem żywych. Piętro wyżej chodził z miejsca na miejsce roztrzęsiony Baran. Słyszeliśmy jego kroki. Atmosfera była napięta jak podczas napadu na bank.
Gdzieś około północy zajrzał ponownie do piwnicy. Oczy miał tak przekrwione, że gdy zobaczyła go pobożna Greta, instynktownie wykonała znak krzyża. Jeszcze będzie z tego niezły ubaw, pomyślałem. Baran obserwował wszystkich w skupieniu, aż w końcu powiedział:
− Na górze leży moja żona. Jest martwa. Daję wam godzinę na znalezienie mordercy. Wiem, że to ktoś z was. Jeśli bydlak się nie znajdzie, załatwię pierwszą lepszą osobę. Potem wrócę znowu za godzinę. Do szóstej wszyscy będziecie sztywni.
I na tym koniec. Jasne zasady, twarde warunki i upływający czas. Chyba wszyscy zrozumieli wszystko. Nikt bynajmniej nie miał pytań. Worek wątpliwości rozwiązano dopiero po wyjściu Barana z piwnicy.
− O Chryste Panie, co my teraz zrobimy? − pobożną Gretę strach ogarnął na całego. Była już w takim wieku, że byle impuls może ją zabić. Szkoda by było akurat teraz.
− To chyba jasne − znowu głos zabrał grubas Bruno. − Mamy godzinę czasu, żeby wymyślić, jak stąd wyjść.
− Ten problem możemy rozwiązać od ręki − rzekł Malkiewicz. − Ucieczka odpada. Piwnica ma tylko jedno wejście i wyjście.
− Czyli, że co?! − wściekł się grubas.
− Impas. Jak wspomniałem ucieczka nie wchodzi w grę, ale chyba wszyscy jesteśmy zgodni co do jednego; nie wolno nam pójść na rzeź.
− Skurwiel ma pistolet − powiedział zrezygnowany Bruno.
− Największą bronią w rękach każdego napastnika jest bezczynność ofiary.
− Brzmi to ładnie, ale od kulki pan szybszy nie jesteś. Wiem co mówię. Dwadzieścia siedem lat byłem policjantem. Znam takich zabijaków i wiem, co trzeba robić. Na początek sforsujemy drzwi.
− Jeśli można, panie kolego − wtrącił znowu Malkiewicz. − Uważam, że bagatelizuje pan problem. Powinniśmy mieć na uwadze, że pan Baran przeżył głęboki szok.
− Racja − przyznała Greta. − Zabili mu żonę.
− To straszne, co go spotkało, dlatego powinniśmy przemyśleć różne warianty rozwiązania.
− Bez obrazy, ale to nie czas na analizowanie przypadku. Przez pańskie gadanie straciliśmy już tyle cennych minut, że psia mać, za przeproszeniem starszej pani. Mężczyzna musi działać.
I począł Bruno ochoczo grzebać przy zamku. Na pierwszy rzut oka widać było, że gość nie ma pojęcia o klasycznych procedurach włamu. Już po chwili na jego wysokim, pomarszczonym czole wystąpił obfity pot. Daję słowo, że chłop dostał zadyszki od majstrowania kawałkiem drutu w mechanizmie. Wszyscy w napięciu czekaliśmy na charakterystyczny zgrzyt zasuwy, ale zamiast tego całą piwnicę wypełnił huk. Nie byłem pewien, co nastąpiło, jednak gdy tylko zobaczyłem turlającego się ze schodów emeryta, pojąłem że Baran nie blefował. Kawałek nad klamką pocisk wyrąbał dziurę na jakieś półtora cala średnicy. Podobny otwór nosiła teraz czaszka amatora ślusarza, który jeszcze przed kilkoma sekundami kombinował, jak stąd prysnąć.
Stałem na tyle blisko drzwi, że o mało nie ogłuchłem od wystrzału. Na ogrodniczkach pozostało kilka drzazg. Byłem teraz tak oszołomiony jak jasna cholera. Chyba musiałem wyglądać naprawdę na upośledzonego.
Jakiś czas później z kontekstu rozmów wywnioskowałem, że mamy niespełna półtorej godziny do powrotu Barana.
− Teraz już chyba nie mamy wątpliwości, że jedynym wyjściem jest twardy opór − przejął inicjatywę nad zebranymi Malkiewicz. Przyznać trzeba, że chłop ma talent do bajerowania ludzi.
− Wybaczy pan, ale to chyba ponad moje siły − po raz pierwszy odezwał się Zachariasz. Ten z kolei wyglądał jak ostatnia szmata. Mały, mizerny anemik z galaretowatymi nogami. Z tego co kojarzę był chyba nauczycielem, cholera wie czego i po co.
− Ależ głowa do góry, panie kolego − motywował go Malkiewicz. − Póki żyjemy, możemy wiele.
− Myśli pan, że są tu myszy?
− Słucham?
− Chyba słyszałem chrobot gryzoni.
− Możliwe − odparł Malkiewicz nasłuchując moment. − Zabiłby pan szczura?
− W życiu − stanowczo zaprzeczył nauczyciel.
− A gdyby ten szczur miał metr osiemdziesiąt wzrostu i więził pana w piwnicy?
Zachariasz zbaraniał, chyba właśnie robił w gacie ze strachu.
− Myśli pan o samosądzie? − domniemywał cichy do tej pory profesor Zydel.
− Nie mamy wielkiego wyboru − odparł Malkiewicz, na co pobożna Greta wykonała znak krzyża, mamrocząc pod nosem pacierz. − Jestem przekonany, że etap negocjacji mamy za sobą.
− Pozostaje tylko pytanie kto i jak?
− Ma pan jakiś pomysł, profesorze?
− Brutalnej tyranii przeciwstawmy praworządność. Zagłosujmy.
− Dobrze więc, kto jest za unieszkodliwieniem pana Barana? − Malkiewicz przeliczył uniesione w górę ręce. Za głosowała nasza trójka, to znaczy ja, Malkiewicz i Zydel.
− Niech pan od razu nazwie sprawę po imieniu − zareagowała oburzeniem Greta. − Chodzi o morderstwo.
− Raczej o samoobronę, droga pani − powiedział Malkiewicz. − Uznajmy pani zdanie za głos sprzeciwu. Czy kto jeszcze myśli podobnie jak nasza jedyna towarzyszka doli?
Ponownie uniosłem rękę, jako że przecież jestem inny niż wszyscy.
− Wybaczą państwo, ale kolega Horacy nie do końca jest świadom wyborów, jakie podejmuje − wytłumaczył Malkiewicz. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakby w twarzy szukając potwierdzenia tej tezy. Dla rozwiania wątpliwości wypchnąłem na wierzch jęzor. Straszny miałem ubaw.
− Werdykt chyba jest jasny − oświadczył profesor Zydel i tu Greta znowu okazała niezadowolenie:
− Niech pan nie będzie taki pewien, nie każdy powiedział, co myśli.
Wszyscy spojrzeliśmy na roztrzęsionego Zachariasza; oczy o mało nie wypadły mu na podłogę. Taki był skurwysyn zdziwiony, że przyjdzie mu wydać na człowieka wyrok.
− Kiedy ja teraz nie bardzo mogę − wydukał ciamajda. − Wstrzymuję swój głos.
− I tak sprawa została przesądzona − uciął dyskusję Zydel. − Wykluczając zbytni populizm Horacego, efekt jest taki, że przegłosowaliśmy panią w stosunku dwa jeden.
− To pan zabił żonę Barana − tym razem ostrzej zareagowała pobożna Greta.
Wskazała palcem na profesora.
− Jak śmie mnie pani oskarżać?
− Panu najbardziej zależy na zabiciu tego biednego człowieka. Pytam więc dlaczego? Hm?
− Ależ to nonsens. Jestem realistą i próbuję ratować nasze życie.
− Niech pan nie udaje Samarytanina.
− Pozwolą państwo, że powiem co nieco − zabrał głos Malkiewicz. − Myślę, że pani Greta poruszyła ciekawe zagadnienie. Otóż zapomnieliśmy z tego wszystkiego, że w naszym kurniku przebywa zakamuflowany lis. Pośród nas próbuje przetrwać prawdziwy morderca.
Patrzyliśmy na siebie nawzajem jak podczas partii pokera. Jakiś czas było zupełnie cicho.
− Skąd wiadomo, że nadal jest? − przerwał milczenie Zydel. Miał na myśli martwego emeryta z dziurą w głowie.
− To raczej mało prawdopodobne − stwierdził Malkiewicz. − Wyrachowany zabójca nie byłby na tyle lekkomyślny, żeby pchać się od razu pod lufę pistoletu. Śmierć pana Brunona jest przede wszystkim efektem zbyt gorącej głowy, Panie świeć nad jego duszą.
Greta instynktownie wykonała znak krzyża.
− Jak więc rozstrzygniemy sprawę? − niecierpliwił się Zydel.
− Zagłosujmy − zaproponowała Greta. Widziałem na jej pomarszczonej twarzy satysfakcję. Wredne babsko nie było jednak tak pobożne, jak wszyscy podejrzewali.
− Świetny pomysł − przyznał Malkiewicz. − Z przyczyn obiektywnych proponuję, by głosowanie miało w pełni anonimowy charakter.
Później wszystkim, prócz mnie, rozdano arkusiki papieru. Zasada była taka: czyje nazwisko zapełni najwięcej kartek, ten zostanie mordercą.
− Niech pan podliczy głosy. − Malkiewicz przekazał kartki Zachariaszowi.
− Dlaczego ja? − odparł tamten.
− Spośród nas to pan wykazuje najmniejszą skłonność do konfabulowania.
Ciamajda przyjął bez słowa ten zaszczyt. Rozwinął pierwszą kartkę i przeczytał:
− Profesor Zydel.
Mina profesora zrzedła.
Drugi zwitek także nosił to samo nazwisko. Przy trzecim podejściu Zachariasz wylosował pobożną Gretę. Żebyście widzieli jej zdziwienie; „wygrała pani pralkę i lokówkę w naszej cotygodniowej loterii”. Boki zrywać, że psia mać.
W dużym skupieniu czekaliśmy na rozstrzygnięcie. Przy ostatniej próbie chude dłonie ciamajdy tak drżały, że z trudem trzymał papier. Po chwili skupienia rzekł po prostu:
− Pusta.
− Jak to pusta?! − oburzył się Zydel. − Kto nie głosował? To na pewno pan. − Rzucił gniewne spojrzenie Zachariaszowi, zaś ten zaprzeczył ruchem głowy.
− Ja postanowiłem umyć ręce − wyjaśnił Malkiewicz, czym wprawił wszystkich, włącznie ze mną, w osłupienie. − Pan Zachariasz udowodnił, że potrafi unieść ciężar trudnych wyborów i zagłosował na pana, profesorze. Podobnie jak pani Greta.
− Jest pan świnią, mordercą i łobuzem − powiedziała pobożna emerytka pod adresem Zydela. − Nie wstyd panu oskarżać starszą kobietę?
− Nie mogłem przecież głosować na siebie.
− Kto panu zabronił?
− Niech pani nie będzie śmieszna. Przeprowadźmy powtórne wybory, ale tym razem pan Malkiewicz także głosuje.
− Nie tędy droga, panie profesorze. Klamka zapadła i trzeba przyjąć na barki ten smutny ciężar. Horacy, zabij pana.
Wreszcie ktoś mnie zauważył, do jasnej cholery.
− Co ma znaczyć to „Horacy, zabija pana”…? − Zydel pytał, jakby nie wiedział. − Zabraniam ci, Horacy, zabraniam wam wszystkim. A odpierdolcie się raz na zawsze!
Chwyciłem krzykacza za gardło i zacisnąłem palce z całych sił. Profesor coś tam jeszcze zabulgotał, ale po chwili sprawa była załatwiona na amen. Kiedy trzymałem w łapach profesorskie truchło, pobożna Greta przylgnęła ciałem do wątłego Zachariasza. Rozkosznie razem wyglądali; jak babcia i wnuczek podczas tańca u cioci na imieninach albo jak para kochanków z dzikiego pornosa. Szkoda, że nie miałem aparatu.
Bez sensu trzymałem nieżywego już Zydela za szyję, więc upuściłem trupa na ziemię. Gębę tak mu wykrzywiło, że Greta na jej widok zaczęła świrować. Puściła ciamajdę i chwyciła się za mostek. Jęczała jakiś czas nieregularnie, a potem bęc − padła na podłogę jak sztywny Zydel, tylko że jeszcze żyła, bo wierzgała kopytami. Matko święta, ale rozwałka.
− Jak pan myśli, panie Zachariaszu, co jej jest? − zapytał Malkiewicz.
− To chyba zawał − wydukał ciamajda.
− Sprawdźmy to. − Malkiewicz spojrzał na mnie. − Horacy, pomóż pani.
Pochyliłem się nad staruchą, która już ledwo zipiała i rąbnąłem z całej siły pięścią w mostek. O mało oczy jej nie wypłynęły, ale przynajmniej przestała cierpieć.
− Wygląda na to, że miał pan rację, Zachariaszu − podjął od nowa temat Malkiewicz. − Pierwszorzędny zawał, jak mamę kocham. Wygrał pan nasz konkurs.
Zachariasz pobladł na twarzy. Cholera wie, gdzie ta cała krew im odpływa.
− Nie chce pan wiedzieć, co jest nagrodą? − Wodzirej dzisiejszej zabawy otoczył go ramieniem jak ojciec, po czym podprowadził do drzwi. − Otóż zwycięzca otrzymuje od fundatora nagród wycieczkę. Etap pierwszy, podróż na górę. Horacy, otwórz nam, proszę, drzwi.
Jednym sprawnym kopniakiem wyrwałem drzwi z zawiasów.
Zmierzaliśmy we trójkę na pierwsze piętro, gdy nastąpił wystrzał. Odruchowo przystanęliśmy w połowie schodów, by nasłuchiwać odgłosów. Dużo wydarzeń miało nieoczekiwany charakter. Zwykle jest inaczej, gdyż to ja i Malkiewicz określamy zasady gry. Tym razem jednak zaryzykowaliśmy i trzeba było pozostać czujnym. Kto wie, co też przyjdzie do głowy Baranowi. Jak pomyślę, że wszyscy mogliśmy zginąć dawno temu, aż pot leje mi się po dupie.
− Trzeba to sprawdzić, Horacy − stwierdził Malkiewicz.
Wiedziałem, kurwa jego mać. W końcu to ja jestem ten upośledzony. Ni cholery nie miałem ochoty zaglądać w miejsce, gdzie martwą żonę opłakiwał gość z nabitym gnatem, ale nie było wyboru. Zasady są takie, że dopóki nie zostanie ostatni, gra musi trwać. Urządził mnie ten zasrany Malkiewicz, nie ma co.
− No dalej, Horacy, nie mamy całej wieczności, przecież wiesz.
Ostrożnie uchyliłem drzwi. Przez szparę dostrzegłem od razu łóżko, gdzie wyzionęła ducha pani Baran. Na całe szczęście szanowny małżonek leżał obok niej − z dziurą w skroni. Nieco odważniej postąpiłem kroku naprzód. Pokój był zdemolowany.
Za mną wszedł Malkiewicz prowadząc Zachariasza.
− Co pan sądzisz, Zachariaszu? − Wskazał palcem sztywniaków w łóżku.
Blady jak ściana ciamajda od razu puścił pawia.
− Sam bym tego lepiej nie ujął − zadrwił Malkiewicz. − Ma pan jakąś damę serca, kolego?
− Mam narzeczoną − odparł Zachariasz. Mdliło go jak na statku podczas sztormu.
− No proszę, pani Baran ma dość pokaźną kolekcję biżuterii. Trudno się dziwić, w końcu to piękna kobieta, nawet martwa. Proszę wziąć sobie coś na pamiątkę. Każda narzeczona lubi błyskotki.
Tamten ani drgnął. Może to on, kurwa, jest upośledzony.
− Horacy − przywołał mnie Malkiewicz. − Daj panu jakiś upominek. Ta cyrkonia na palcu nieboszczki wygląda całkiem obiecująco.
Zerknąłem na dłoń Baranowej. Cholera wie, który był z cyrkonią. Nie jestem rabusiem, to znaczy bywam, ale w pierwszej kolejności chodzi o zabawę, więc nie znam się na kosztownościach jak ci specjaliści od okradania starych bab i trzepania emeryckich kołder. Wyjąłem z kieszeni scyzoryk i chwyciłem serdeczny palec sztywniaczki. Całe szczęście była z niej chuda szkapa, więc palec odciąłem bez najmniejszego trudu. Potem rzuciłem odcięty kawałek, na którym tkwił pierścionek, Zachariaszowi. Gość nawet nie próbował go łapać, znowu natomiast puścił pawia.
Malkiewicz podniósł leżący na podłodze palec i włożył go w kieszeń koszuli ciamajdy.
− Proszę o nim nie zapomnieć.
Spod pensjonatu zabraliśmy auto Baranów. To był rodzinny Volkswagen. Całkiem przyjemna bryka na dłuższą podróż. Malkiewicz kazał mi prowadzić, a sam usiadł z tyłu razem z pieprzonym Zachariaszem.
Już sobie wyobrażałem oględziny całego pensjonatu. Przyjedzie jakiś miejscowy pies, brzuchaty pewno jak locha przed rozwiązaniem, rzuci okiem tu i tam, puści pawia i przekręci do kogoś ważniejszego. Następny będzie komisarz z wydziału zabójstw, który poszwenda się między technikami. Chłopcy będą mieli pełne ręce roboty w ten weekend. Pewnie zaczną od kuchni, gdzie zamknąłem cały personel. Kucharz, sprzątaczka, kelnerka i ta starucha, która prowadziła lokal. Jak w tej grupie policjantów znajdzie się jakiś nowy, od razu zmieni zawód. Cóż to była za rozwałka, Chryste Panie. Kto wie, być może nakręcą o tym za jakiś czas film.
− Wiesz co, Zachariasz? − zaczął Malkiewicz podczas jazdy. − Bo chyba mogę tak do ciebie mówić, prawda? Jasne, że tak, po tym cośmy przeszli, można powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi.
Ciamajda ani mruknął, więc Malkiewicz kontynuował:
− Wszystko kiedyś się kończy. Można by rzec, że każdy początek zwiastuje koniec. Chciałbym wiedzieć, przyjacielu, co też myślisz o życiu. Odpowiedz tak, jakbyś stał pochylony nad własnym grobem. Słucham.
Patrzyłem w lusterko, jak to gapowate chuchro ze łzami w oczach pyta:
− Dlaczego to robicie?
Malkiewiczowi opadły ręce.
− Dlaczego stale o to pytacie? Czy wszystko musi mieć jakiś powód? Każdemu wydaje się, że jesteśmy bandą brutalnych wykolejeńców. Nie twierdzę, oczywiście, że tak nie jest. Zważywszy na to, co Horacy zrobił z bezbronną panią Baran, chyba nie mam nic na naszą obronę, ale nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Co więc myślisz o życiu?
− Nie chcę brać udziału w waszej zabawie.
− Za późno, jesteśmy już prawie na końcu, poza tym nie ty, Zachariaszu, ustalasz zasady. Daję ci ostatnią szansę. Możesz na stałe zapisać się w naszej historii.
− Obyście zdychali długo.
− Stań na poboczu, Horacy.
Zrobiłem co nakazano. Rozejrzałem się po okolicy. Potem obserwowałem w lusterku Malkiewicza i Zachariasza gadających na zewnątrz. Rozmowa nie trwała długo. Na koniec Malkiewicz przystawił ciamajdzie gnata do czoła i nacisnął spust. Tamten sturlał się od razu do przydrożnego rowu.
Z kieszeni spodni wyciągnąłem notes. Poczekałem, aż Malkiewicz wsiądzie do auta i zapytałem:
− Coś powiedział?
− Pierdolę ciebie i twojego upośledzonego koleżkę.
− Zapisywać?
− Nie warto. Coraz trudniej znaleźć kogoś godnego.
− Zmień mnie za kółkiem, chcę odpocząć.
Usiadłem wygodnie odchylony w fotelu. Ze schowka wyjąłem gazetę sprzed kilku dni, zacząłem ją wertować.
− Stonesi obchodzą jubileusz − wyczytałem na jednej ze szpalt. − Ciekawe co w ogóle znaczy Rolling Stones?
− Toczące się kamienie − odparł Malkiewicz.
− Chyba żartujesz. Wykombinowali takiego kasztana?
− Tylko toczący się kamień nie obrasta mchem.
− Mchem? Że co, kurwa?
− To poezja, zaś mech to rodzaj leśnego podszycia.
− Słyszałem kiedyś o dziewczynie, której utknął wibrator w odbycie. Na amen.
− Zaiste, ale co to ma wspólnego z czymkolwiek?
− Wydarzyło się to akurat podczas letniego spacerku. Rozumiesz, takie świrowanie na łonie natury. Cholera wie, może nawet i w lesie. Następnym razem ty udajesz upośledzonego − zmieniłem temat.
Bóg jeden wie, dokąd zmierzaliśmy teraz. W trasie miejsca, które mijamy, zawsze wyglądają tak samo. To znaczy do dupy, bo wszędzie jednakowa chujnia. Malkiewicz uważa, że świat jest piękny, ciekawy i pociągający. Diabli wiedzą, może i ma rację, tylko dlaczego nie może znaleźć w nim miejsca wyłącznie dla siebie? Trochę to nielogiczne.
Ledwie przysnąłem, a ten skurwiel już podnosi alarm.
− Horacy wstawaj. − Szarpie mnie za rękaw koszuli.
− Skończ z tym kretyńskim Horacym, sukinkocie.
Na zewnątrz świtało, a więc musiałem spać nieco dłużej niż podejrzewałem. Przez posklejane ślepia dostrzegłem autostopowicza machającego do nas ręką. Taka okazja to dar niebios i choć byłem zmęczony minionym dniem, zagadnąłem samotnika wyczekującego przy jezdni:
− Dokąd to, wędrowcze?
Wymienił nazwę jakiejś cholernej miejscowości, gdzie czekała na niego Marysia Pizdalska czy jakoś tak jej było. Nie mam pamięci do nazwisk. W ogóle mało co pamiętam naprawdę dobrze. Chyba dlatego Malkiewicz zaproponował, abyśmy prowadzili notes.
Kiedy już nowy siedział wygodnie z tyłu, zacząłem wymyślać ciekawą historię. Teraz moja kolej, więc Malkiewicz siedział cicho za kierownicą.
− Jedziemy właśnie z tatą na obóz dla pacjentów z rakiem jąder. Być może to nasza ostatnia wspólna podróż.
− Przykro mi, proszę pana − nowy wczuł się w rolę.
− Nie ma takiej potrzeby − odparłem wesoło. − Tato przywykł już do myśli, że rak zżera jego nabiał. Opowiedz, tato, naszemu towarzyszowi, jak to jest, gdy nie masz jaj?
Malkiewicz spojrzał w lusterko tak, by siedzący z tyłu chłopak widział jego rozbawiony wzrok. Potem rzekł:
− Młodzi ludzie nie chcą słuchać takich irracjonalnych pierdół. Jedyne, czego się boją, to samotna starość i niedołęstwo. Kiedyś miałem wypadek samochodowy. Dwa miesiące karmili mnie przez rurkę i podcierali dupę. Podcierał ci ktoś tyłek, chłopcze?
− Nie przypominam sobie, proszę pana − odpowiedział wędrowiec.
− Jasne, że nie.
Drażniło mnie, że Malkiewicz przejmował inicjatywę. Dziś była moja kolej i nie miałem zamiaru odpuścić. Wiedziałem jednak, że jakakolwiek dyskusja z tym cholernym staruchem nie wchodziła w grę. Dlatego przeszedłem od razu do dzieła. Z kieszeni ogrodniczek wyjąłem scyzoryk, który schowałem w dłoni.
Malkiewicz zrozumiał, że zabawa dobiegła końca. Spytał więc autostopowicza:
− Co myślisz o życiu, chłopcze?
− Na świecie jest stanowczo za mało miłości − stwierdził tamten. − Ludzie przestali się kochać, przez co ich serca skostniały na kamień. Wszyscy powinniśmy być jak hipisi. Tylko na zaufaniu i uczciwości można budować silne więzi, a jak można komukolwiek ufać, kiedy wcale się nie znamy…?
− Puk, puk − powiedziałem głośno, po czym raz jeszcze powtórzyłem: − Puk, puk.
− To do ciebie, chłopcze − wyjaśnił Malkiewicz.
− Puk, puk − ponownie się odezwałem.
− Kto tam? − autostopowicz w końcu załapał.
− Zaufanie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt