Północna Jugosławia, rok wcześniej.
To niezmiernie, niezmiernie dziwne, gdy gruba osoba biegnie aż tak bardzo, bardzo szybko.
Jeśli jest kobietą, to istnieje przynajmniej ryzyko, że jakiś Rubens odwróci wzrok, obliże się lubieżnie i doceni niecodzienne zjawisko kilku znacznym nawet cmoknięciem. Może z lubością prześledzi skomplikowane trajektorie, wykreślane przez spocone, nabrzmiałe wspomnieniami nocnych podjadań piersi. Przyklaśnie fałdom brykającego tłuszczu. Jeśli natomiast domniemany sprinter jest facetem – nie oszukujmy się. Nikt nie docenia tłustych facetów.
Ale nic nie poradę. Musimy czasem biegać. I wywołujemy tym z pewnością sporą konsternację jednostek postronnych. Widownia nigdy nie wie, czy ma nas dopingować kciukiem, czy też środkowym palcem; o ile gdzieś nie znajdą się jakieś widły.
Bo któż by to widział, któż by to pojmował, żeby, och, żeby ciężkimi trepami przecinać błoto niezgorzej od rączego jeepa, od solidnego wehikułu gąsienicowego, od... sam nie wiem czego?
Hermes by mi przytaknął.
Tamtego poranka pędziłem niczym czeski heros, nadczłowiek napędzany mitologiczną siłą Budweisera. Pędziłem szybciej, niż przypuszczać by wolała współczesna fizyka. Szybciej niż pragnęłaby grawitacja, logika lub mój przeciwnik, który nie po to się przecież męczył, wylewając najlepsze nasionka z metalowego, rozgrzanego bukłaku magazynka, abym głupawo, marnując godziny pracy dzieci, które te nasionka musiały ręcznie wyłuskać za pensję równowartą okrzykowi „dobra robota!”, pokazywał mu zwiewający w podskokach kuper. To mało eleganckie. Cholernie samolubne. Facet taki ma bowiem krzątającą się przy piekarniku żonę, piekarnik na gaz, gaz na pieniądze i obiad stygnący niczym – oby - mój trup, który też w zasadzie mógłby już stygnąć, no ale ja, przebiegły szczur, wkładałem knebel w usta tej słodkiej wizji.
Słowo wytłumaczenia.
Tak się składa, że kiedy słyszysz za sobą niespecjalnie przyjacielskie wystrzały z broni palnej, a co gorsza, jeśli słyszysz je, będąc w stanie nazywanym niemal sakralnie „trzeźwością absolutną”, wtedy odsuwasz na krawędź klifu jakiekolwiek emocje, uczucia, wrażenia. Egoizm napiera stanowczo na drugi bieg. Stajesz się gruboskórnym dupkiem. Jedyne, czego możesz być pewnym, jest fakt, że drugi raz nie ubierzesz tych samych gaci. Zapominasz się więc na wzór snoba, który sobie dogodził i dostojnie, acz akustycznie przesadnie „pryknął” na imprezie dobroczynnej. Pieprzysz savoir-vivre. Pieprzysz konwenanse. Rażony paniką wstajesz i gnasz. Czasami trzeba chrzanić, kurde, klasę. Czasem trzeba zachować, kurde, życie.
A więc biegłem. A więc walczyłem.
Gnałem co sił, gnałem, ile tylko wydawało się, że gnać mogę. Jak dzika kuna. Tygrys, co wypatrzył najsmakowitsze gnu w swoim całym, broczącym cesarskimi ucztami życiu; gdyby był człowiekiem, to z pewnością stwierdziłby, że takie gnu „spotyka się tylko w bajkach”, że „pewnego dnia będzie opiewało się je w balladach”.
Nie miałem czasu na ballady.
Przypominam, że biegłem.
Biegłem niczym tenże przysłowiowy Czech-szmugler, który nieopatrznie próbował forsować granicę Węgiersko-Jugosławską, z równie nieopatrzenie wyposażonym w pistolety plecakiem.
Ten przysłowiowy Czech-szmugler to byłem ja.
Na pewnym etapie życia chyba każdy chwyta się drobnych handelków. Interesów nie do końca skąpanych w świetle prawa. Przyjmując, że moja idea nie znalazła się choćby na moment na łasce kodeksowego słońca, można uogólniając bezmyślnie, bezdusznie wręcz rzec, że w zasadzie to z własnej, nieprzymuszonej woli, przekształciłem swe tętnice w najbardziej wydajną przepompownię w medyczno-hydraulicznym świecie. I że ta paniczna, okupiona niemal przedszkolną kolką ucieczka, to wyłącznie konsekwencja mych działań.
Tak byłoby najprościej, nieprawdaż? Zwalić wszystko na łaknące pieniężnych podbojów skąpstwo jakże winnego Czecha. Chamstwo, którym wręcz świecą jego oczy; oczy bujne w niegodziwe myśli, z bielmem pożądania zasklepiającym nigdy nienasycone, nieskończenie czarne i bezdenne na wzór dziury budżetowej źrenice.
Hola, hola!
Miałem wtedy nieciekawą sytuację w egzystencji. Niby można się spierać, kiedy ta egzystencja zawinęła do jakiegokolwiek spokojnego, niewymuszającego panicznego spuszczania szalupy portu, lecz niestety nic nie bywa takie, jak się początkowo wydaje. Posiadałem wszak liczne obowiązki. Czeską, jednoosobową rodzinę do wykarmienia. Marzenia. Plany. Jak ty dziś, tak i ja - wczoraj.
O coś mi chodziło i to wcale nie o coś równie banalnego, jak koniec wojny w Wietnamie, pokój na świecie czy zapas chleba z rodzynkami dla byle afrykańskiej wioski.
Chodziło o odnalezienie samego siebie. Pomysłu, osoby, łańcucha dobrych momentów, który pozwoliłby mi z pomocą swych ogniw sięgnąć brzegu, zarzucić gdzieś kotwicę na stałe. Pragnąłem zostać szczurem lądowym. Dotknąć stopą bezpiecznego, niefalującego aż do obrzygania skrawka ziemi.
Za wszystko płaci się jednak cenę. Marzenia wyceniane są najdrożej. W moim przypadku ceną okazało się zostanie postrzelonym w lewy półdupek, miejsce uznawane na terytorium czeskim za niezwykle newralgiczne, niezgorzej ukrwione i – co jest całkiem istotne – cholernie bolesne. Ale, oprócz tego, to wydarzenie posiadało także i znaczenie krzepiące; po krótkim szoku na wody mej świadomości wypłynęła myśl, że nic więcej już się nie może wydarzyć. Że osiągnę metę z jednym, jedynym wyłącznie draśnięciem.
Miałem rację.
Zwiałem z towarem. Oddech wciąż nieśmiało toczył koryto krtani. Choć zdawało się, że to wyschnie i walnie przyczyni się do mej zguby, otrzymałem od absolutu drugą szansę.
Szpital.
Krótka przerwa.
A potem samolot.
***
USA, Brooklyn, lata siedemdziesiąte.
Miałem to w dupie.
Pocisk dosłownie utknął w półdupku. Na szczęście, jak się natychmiast pocieszyłem, z podobną łamigłówką mój organizm poradził już sobie w przeszłości. Inne okoliczności oraz inny półdupek, lecz obyło się wtedy bez powikłań, gangren, martwic i całej tej gamy rozkosznie brzmiących rzeczy, po których usłyszeniu od doktora masz ochotę sobie zapalić. Bez przeszkód nastroiłem się więc pozytywnie i do tego razu.
Przeżyję. Przeżyję, jeśli tylko ścigający mnie Cygan nie nauczy się celować.
Wskoczyłem na płot czyniący ślepą uliczkę ślepą, wielgachnymi, oblepionymi słoną rosą paluchami wpiłem się w zimną siatkę z drutu i z zaskakującą zwinnością pokonałem przeszkodę. Nie wiem, jak to wyglądało z zewnątrz. Pewnie zabawnie i cholernie powolnie. Na szczęście cień rzucany przez dwa ceglane wieżowce podał mi pomocną dłoń. Czarny, skórzany płaszcz zespolił się z mrokiem i ochronił swego właściciela. Kolejny pościg – nie ostatni, bo miałem się nabiegać w życiu jeszcze całkiem wiele razy – zakończył się sukcesem.
Voilà!
Ręką zbadałem zawartość listonoszki, która dyndała mi na ramieniu niczym jakiś rwący się płat skóry. Żadna z trzech butelek bimbru się nie zbiła. Żaden pojmany komuś – nieważne komu – naszyjnik również nie zaginął w akcji. Jako łącznik pomiędzy paserem a „łowcami nagród”, jak określaliśmy grupki Romów zdobywające dla nas – nieważne, w jaki sposób – błyskotki, szczególnie ukochałem sobie ten fakt.
Szkoda, że dostałem polecenie okantować tego Cygana. Wkurzył się, ale nie miałem wyboru. Byłem wyjątkowym profesjonalistą na liście płac innych wyjątkowych profesjonalistów. A takim lepiej nie podpadać.
Pomału zrozumiałem swoją potrzebę utworzenia listy. Myśl o tym najpierw podważyła deski ignorancji zasklepiające me oczy, a następnie ostatecznie wybiła z umysłu gwoździe beztroski, aby bez przeszkód zostać zrozumianą w całej swej genialności. Lista. Lista narodowości, które życzą mi raczej śmierci-niespodzianki niźli śmierci ze starości.
Albańczycy – ci mnie ochraniali. Romowie i Polacy – z tymi było gorzej.
Okoliczności powstania tego swoistego spisu zasługują jednak na odrębną historię.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt