XV
Chwycił mnie i przygwoździł do ściany, dusząc bejsbolem. Mogłem się wyplątać i skutecznie go unieruchomić, ale wtedy wnerwił by się jeszcze bardziej. A wtedy przemieniłby się w wielkiego zielonego gościa w fioletowych portkach, krzyczącego coś w stylu "Hulk niszczyć! Hulk być głodny!". Wolałem tego uniknąć.
Nagle wyraz twarzy Grzesia się zmienił - Od "zaraz cię zabiję gnoju, i kto jest łysy?!" do "Ej, co się dzieje?". Wykorzystałem chwilę dezorientacji przeciwnika. Chwyciłem go za nadgarstki odrywając jego dłonie od mojej szyi, i uderzyłem czołem.
Kiedy ja łamałem mu nos, mój Brat pociągnął go do tyłu, czego skutkiem był bolesne spotkanie dresa z podłogą.
Wyskoczyliśmy przez okno, gdyż Grzesiu szybko nabierał koloru zielonego. To znaczy, stawał się wielkim i niemiłym gościem.
XVI
Wyszliśmy z portalu.
- O. Błąd w scenariuszu!
Znaleźliśmy się w przytulnym zagajniku u stóp mało przytulnej góry. Góra był duża i z pewnością gdybym z niej spadł, zabiłbym się.
- Dzięki zdolności dedukcji, dedukuję, że nie mieliśmy się tu znaleźć... - wydedukowałem drapiąc się po brodzie.
- Właściwie... Widzisz szczyt tej góry, o tam? No... Mały spacerek dobrze nam zrobi.
Nie, no... przecież to jakiś kiepski żart jest.
Za plecami usłyszałem cichy szmer.
Otoczono nas. Ludzie z toporami, mieczami, dzidami i masą innej białej broni. Ja nie miałem nic, gdyż swój młot zgubiłem podczas ucieczki przez Swobodę... Pozostało mi wierzyć, że Dniwecnir ma jakieś dobre czary.
- Wierzę, że masz jakieś dobre czary... - szepnąłem
- Słyszałeś, że nadzieja jest matką głupich?
-Tak. Słyszałem również, że każda matka kocha swe dzieci...
XVII
Był duży. Nazywał się Afsgnsjigsngfuisbgfaby, chociaż jego imię zmieniało się z każdą sekundą, więc nikt nie mógł zapamiętać jak się właściwie nazywa...
Podążał z zadziwiającą szybkością, jak na taki ogrom. Najgorsze było to, że podążał w naszą stronę...
Wiecie co to kolos? Nie? To był kolos...
Musiałem radzić sobie sam. Dniwecnir bez magii był, przepraszam za wyrażenie, bezużyteczny. Jak okno bez widoku.
Gdyby nie ludzie otaczający nas, najzwyczajniej w świecie zacząłbym uciekać...
- Ej, patrzcie tam! - krzyknąłem a kilkanaście głów obróciło się w przeciwną stronę. Ruszyłem z jedynki, od razu przechodząc na bieg szósty. Oszołomiony czarodziej ruszył za mną. Od razu z szóstki.
Kolos Kcjnasjbfoasngfaigagsfdg zawył. Nie daltego, że właśnie uciekał mu obiad, lecz dlatego, że kolejny z jego poddanych zapomniał imienia swojego pana. W ogóle nie mógł tego zrozumieć... Przecież w ciągu jednego dnia ma tylko około 43250 imion!
- Te ludzie to som jednak głupie...! - pomyślał i zjadł jednego z oficerów.
XVIII
Wspinaczka na górę Łubudubudu była monotonna i męcząca. Wierzchołek zbliżał się bardzo powoli. Czarodziej kumulował siły. Magia wracała...
Szczyt.
Płaska powierzchnia zastała zagospodarowana. Stał tam wielki labirynt, mogłem się założyć, że zwędzili go Miosowi.
Usiadłem ciężko. Palący ból przeszywał moje płuca przy każdym oddechu.
- Kiwikidolusie... - wydyszał Dniwecnir - nawet ja nie wiem co cię tam czeka...
Z labiryntu wiało odorem rozkładających się ciał i kału. W końcu Minotaur, bo przypuszczałem, ze jego tam znajdę, musiał gdzieś załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne.
Wszedłem z bijącym sercem. Ból w piersi powrócił. Oparłem się o ścianę, która okazała się być z tektury. Uśmiechnąłem się, gdy szalony pomysł wpadł mi do głowy.
Nie zważając na zakręty, szedłem na wprost, przebijając się przez kolejne ściany labiryntu, niczym taran. To chyba jednak nie jest legendarny labirynt króla Minosa... Dobrze, że się nie zakładałem, bo to jakaś chińska podróbka.
-No, to zrobione - powiedziałem dochodząc do środka budowli
- MUUUUUUUUUUUU! - za mną stał człowiek z głową krowy i ryczał.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
AnonimowyGrzybiarz · dnia 02.10.2008 10:47 · Czytań: 769 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: