− A teraz przed wami gość, który postanowił zakpić z Boga. Przed momentem dokonał epokowego skoku z samej ziemi. Wnętrze piekła rozwarło się przed nim jak tłusta dziwka na rauszu. Zachodź, niewinny wędrowcze, dziewięć kręgów czeka.
Orkiestra, w skład której wchodziły same diabły, zagrała dżingiel.
Idąc na środek sceny, minąłem rogatego konferansjera, któremu śmierdziało z gęby. Bydle szczerzyło do mnie kły, na co nie odpowiedziałem.
Gdy stanąłem przed publicznością, światło o mało nie wypaliło mi oczu. Pociłem się. Próbowałem dostrzec kogoś z widowni. Na próżno.
− Jestem tu dlatego, że popełniłem śmiertelny grzech − zacząłem nieśmiało.
Publika nagrodziła moje wyznanie brawami. Nie wlało to w moje serce otuchy.
− Rzuciła mnie dziewczyna − kontynuowałem. − Straciłem pracę. Poczułem samotność. Prosiłem o pomoc, ale nikt nie słuchał.
Ludzie pod sceną chichotali, a z czasem zaczęli jawnie szydzić z mojej tragedii. Jaką, kurwa, widownię, bawi cudze nieszczęście, pomyślałem?
− Normalni ludzie, jebany mazgaju − skarcił rogacz, jakby słyszał, co przeszło mi przez głowę. − Mów dalej, reszta czeka.
− Wszystko przez to, że nikt mnie nie rozumie − mówiłem. − Wy też nie, skurwysyny. Każdego ranka wstaję, wstawałem znaczy, bo sądziłem, że może być lepiej, ale gówno prawda. Nowy dzień niósł nowe rozczarowania.
− Ale smętny koleś − skomentował rogacz.
− Stulże pysk, śmierdzielu! − wściekłem się. − Opowiem wam historię o samotności, a wy mdlejcie ze śmiechu. Na początek coś o mojej dziewczynie…
− Odchodzę − powiedziała Karolina pewnego dnia.
− Dokąd? − zapytałem.
− Do Hollywood.
− Przez Bydgoszcz będzie najszybciej.
− Mówię poważnie. Wyjeżdżam na zawsze. Pora spełnić marzenia.
− Tutaj też możesz być fryzjerką.
Popatrzyła na mnie z odrazą, po czym rzekła:
− Jestem nieszczęśliwa, jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie.
− Co będziesz robiła w Hollywood? − Byłem naprawdę ciekaw.
− Poszukam swojej szansy. Chcę być znana.
− Zostań listonoszem, wszyscy go znają.
− Nigdy nie potrafiłeś dać mi, czego potrzebowałam.
− A rolki? Przecież sama chciałaś seledynowe.
− Chciałam też Porsche.
− W komisie mieli tylko rolki.
− Dopiero daleko stąd rozwinę skrzydła.
− Lecisz samolotem?
− Tak, bo co?
− Uważaj na terrorystów. Pamiętasz, jak twój wujek miał wypadek motorem? Szybciej znaleźli śrubki niż jego bebechy.
− Poradzę sobie. Nie interesuje cię z kim jadę?
− Jak znam twój temperament, pewnie z klubem koszykarzy.
− Świnia!
− Dziwka.
− Złamas.
− Gruba dziwka.
− Jestem najlepszym, co cię w życiu spotkało.
− Moje życie jest gówniane.
− Jeszcze ci oko zbieleje, kiedy przywiozę z Ameryki Oscara.
− I jego dobrą znajomą, rzeżączkę.
Zabrała bagaż i trzasnęła drzwiami.
− Nawet ty, szanowny, rogaty skurwysynu, nie wytrzymałbyś z moją byłą. Demon, nie kobieta. A moja matka, to ci dopiero piekło. Słowo daję, że prędzej byś się ochrzcił i obrzezał widelcem, niż dożył z nią starości.
− Boże święty, Krzysztof, aleś ty garbaty − wytknęła mi starowinka, gdy wiosłowałem łyżką w zupie. Sam dałem jej pretekst. Zwykle jem szybko i odchodzę od stołu, żeby nie rozmawiać. Tym razem byłem jednak przygnębiony, przez co moja czujność osłabła. Popełniłem błąd.
− Chyba pójdę do kościoła − próbowałem zmienić temat, ale matka nie odpuszczała. Kiedy już do czegoś przylgnie, nie ma rady. Żaden diabeł nie odwiedzie jej od tematu.
− Jak tak dalej pójdzie, będzie trzeba pomyśleć o rehabilitacji. Pamiętasz swojego kuzyna Mareczka?
− Mamo, on ma padaczkę.
− To przez ten wypadek. Chodził wiecznie ze spuszczoną głową, aż w końcu zachorował.
− Co to ma wspólnego z krzywym kręgosłupem?
− Gdyby chodził prosto, wszystko byłoby dobrze.
− Możemy zmienić temat? − zaproponowałem.
− Gdzie idziesz na studia?
− W sumie masz rację, Mareczek rzeczywiście chodzi jakiś powykręcany.
− To poważna decyzja odnośnie przyszłości. Nie możesz tego zawalić.
− Wiem, co robię, mamo.
− Myślałeś o seminarium?
− Tak, ale tylko same złe rzeczy.
− Nie drwij. Syn Korneluków poszedł w tym kierunku.
− To ten, któremu wydaje się, że widział czyjąś matkę w lesie?
− Matkę Boską. Został wybrany.
− W przetargu na głupka roku.
− Kpiarstwem niczego w życiu nie osiągniesz. Powinieneś pomyśleć o przyszłości.
− Nie będę nic planował, to głupie. Życie jest zbyt krótkie, żeby trwonić czas na grafik. Wiesz ilu młodych ludzi umiera?
− Bo chodzą bez czapek. Zastanów się, służba Bogu to naprawdę wyzwanie. Przecież jesteś ambitny. Babcia byłaby dumna.
− Myślałem raczej o rozbawianiu ludzi. Chciałbym być komikiem.
− Babcię szlag trafi, jak się dowie. Co ci strzeliło do głowy? Komik? Nie ma takiego zawodu.
− Są ludzie, którzy właśnie z tego żyją. To pasja.
− Jeśli pajacowanie przed innymi nazywasz pasją, chyba nie wiesz, co mówisz.
− Na świecie jest zbyt wiele smutku, powagi i pozorów. Cały czas chodzimy nabzdyczeni, bo nie potrafimy śmiać się z codzienności.
− Gdyby wszyscy chodzili uśmiechnięci i bagatelizowali wszystko, żylibyśmy w wielkim szpitalu psychiatrycznym.
− A co w tym złego? To my kreujemy rzeczywistość.
− Rzeczywistość jest tu i teraz, a wszystko, co sobie wyobrażamy, powstaje w naszej głowie i tam też zostaje. Głową muru nie przebijesz, co najwyżej można nabić sobie guza. Jedz zupę, bo wystygnie.
Matka wyszła z kuchni. Była naprawdę wnerwiająca. Nie rozumiejąc nic, potrafiła znaleźć odpowiedź na wszystko. Jestem pewien, że gdybym powiesił się na klamce w pokoju, pomyślałaby, że to zabójstwo. Dla niej zawsze byłem kimś zmyślonym, jak bohater opowiadania.
− Dość już tego − powiedział znudzony diabeł. − Piekło jest dla wszystkich, cholerny mazgaju.
− Zamilcz! Siarką śmierdzący skurwysynu! − skarciłem gnoja, co by nie myślał, że pozwolę sobą bezkarnie pomiatać. Nawet w piekle miałem zasady. Potem rzekłem do widowni: − Mój los to pasmo porażek i niesprawiedliwości. Ludzkość mnie rozczarowała. Nie moja wina, że spotykałem w życiu tylko podłych niegodziwców.
− Jak pan sobie wyobraża rozwój w naszej firmie? − zagadnął jeden uszaty krawaciarz, u którego miałem pracować. Wyglądał jakby zaraz miał się rozlecieć na kawałki. Dosłownie.
− To znaczy? − odparłem. Nie wiedziałem nawet co to za praca.
− No czego pan oczekuje po proponowanym stanowisku? − wyjaśnił tamten, ale nadal nie łapałem, o co chodzi. Postanowiłem improwizować.
− Chciałbym dobrze wykonywać obowiązki i czerpać satysfakcję z pracy.
− Świetnie, właśnie kogoś takiego nam trzeba. − Facet zaznaczył coś w formularzu, który miał przed sobą.
Dopiero, kiedy pochylił głowę, by dokładniej wypełnić wolne rubryki na kartce, dostrzegłem perukę. Słabo przyklejoną w dodatku, bo osunęła się niemal na czoło. Przy okazji zauważyłem także, że wielkie uszy trzyma pasek przezroczystej taśmy biurowej. Czy to nie przypadkiem jakiś cholerny robot, pomyślałem?
− Świetnie − powtórzył raz jeszcze dziwak, podpisując dokumenty u dołu. − Od kiedy może pan zacząć?
− Bo ja wiem, jak najszybciej. A co mam tak w ogóle robić?
− Proszę za mną. − Uszaty podniósł zadek z fotela.
Przeszliśmy do jakiegoś magazynu wypełnionego od góry do dołu kartonowymi pudłami. Z pomieszczenia bił taki smród, że o mało nie puściłem pawia na swoje wypolerowane lakierki. Uszatek próbował mnie zmotywować.
− Śmiało, niech pan obejrzy towar.
Wszedłem w śmierdzące padliną opary. Nie było co się zastanawiać, wszystkie pudła wyglądały identycznie, więc otworzyłem pierwsze lepsze. Choć odór rozkładu gryzł mnie w oczy, we wnętrzu kartonu dojrzałem truchło kota. Sierściuch był cały czarny i najwyraźniej od ponad tygodnia martwy.
− Prowadzicie kostnicę dla zwierząt? − zapytałem krawaciarza. Tamten tylko się uśmiechnął.
− Firma DCIB jest uznanym dystrybutorem martwych kotów. Zajmujemy pierwsze miejsce na liście najbardziej prestiżowych firm w naszej branży. Jesteśmy bezkonkurencyjni.
− Handlujecie padliną? − Byłem poważnie zaskoczony.
− Towar jak każdy inny, kwestia podejścia. Coś, co dla jednego jest bezużyteczne, innym może się przydać.
− Na co komu zdechły kot?
− Teoretycznie to bezproduktywny odpad, ale całe szczęście praktyka uczy, że wiele jeszcze mamy do odkrycia. W handlu liczy się dobry pomysł i zaangażowanie. Każdy przedmiot może być towarem, każda czynność może być usługą, jak również każdy człowiek to potencjalny klient.
− Jestem święcie przekonany, że nikt nie kupi padniętego sierściucha. To absurd.
Jak się okazało mój nowy pracodawca − firma Death Cat In Box − rzeczywiście jest bezkonkurencyjna na rynku. W całej Polsce nie ma więcej dystrybutorów kociej padliny. Do moich zadań należało aktywne pozyskiwanie klientów. Trzeba przyznać, że domokrążca to całkiem zacna fucha w pewnym sensie. Większość myśli, że chcesz pogadać o Bogu albo sprzedać odkurzacz. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że w kartonie masz śmierdzącego kota. Chodzi o element zaskoczenia.
− Wie pani, że takiego samego kota miała Audrey Hepburn?
− Jaka Audrey?
− Hepburn. Grała z kotem w jednej scenie w „Śniadaniu u Tiffaniego”.
− U kogo?
Cały miesiąc chodziłem od domu do domu w poszukiwaniu ewentualnych nabywców towaru. Akwizycja najgorzej wypada na wsi. Ludzie tam strasznie są zacofani. Żadnemu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby kupić cuchnącego kocura. Poza tym prawie każdy wieśniak ma już w domu kota i to żywego. Popyt na prowincji jest niemal zerowy.
Zupełnie inaczej do sprawy podchodzą mieszczuchy. Większość co prawda nie ma ochoty słuchać, co targam w pudle, ale zdarzają się wyjątki. Jeden gość złożył zamówienie na dwanaście zdechlaków. Dacie wiarę?! Nie miałem, rzecz jasna, takiej ilości towaru, dlatego musiałem robić za posłańca kilka razy z rzędu. Mimo to było warto. Dwanaście sztuk po siedem Złotych za każdą, bo tak wyglądała stawka. Miałem farta, bo moja dniówka wyniosła osiemdziesiąt Złotych. Pieniądze co prawda trafiły na konto DCIB, ale miałem podpisaną umowę, więc nie bałem się oszustwa.
Dziesiątego dnia nowego miesiąca poszedłem do biura krawaciarza po wypłatę. Na miejscu dowiedziałem się, że nie otrzymam ani grosza.
− Polskie prawo zabrania handlu martwymi zwierzętami − tłumaczył dziwak z biura. − Złamał pan bardzo poważny przepis, przez co powinniśmy pójść na policję.
− To ja was pozwę − zacząłem wygrażać bucowi.
− Nie zrobiliśmy nic złego. DCIB zajmuje się utylizacją odpadów.
− Jak to? − byłem zaskoczony, wściekły i przerażony perspektywą paki.
− Magazynujemy odpady, a potem wydajemy je ludziom. Nieodpłatnie, rzecz jasna. Otrzymał pan od nas towar, znaczy odpady za darmo. Wszystko jest w umowie.
Niech to szlag, pomyślałem, a powiedziałem:
− Ty skurwysynu!
I rzuciłem się z łapami na biurokretyna. Grzmotnąłem go pięścią w lewy policzek, przez co peruka poleciała na ścianę, zaś sztuczna szczęka i uszy przyklejone taśmą upadły na podłogę. Chciałem uderzyć drania raz jeszcze, ale zmiękłem, gdy ujrzałem przestraszonego, bezzębnego łysola, któremu na dodatek brak uszu. Pewnie już nie raz oberwał od oszukanego naiwniaka. Jak widać niczego się nie nauczył. Szkoda pięści.
Kiedy wracałem przygnębiony do domu, policjanci gonili gołego faceta przebranego za kota. Od razu poznałem gościa, który nabył u mnie dwanaście pudeł z towarem.
− Dzień dobry − powiedziałem uciekinierowi, zaś tamten odparł lakonicznie:
− Miau.
Jak można żyć w świecie, którego fundamentem jest kłamstwo? Łżą wszyscy dokoła; dziewczyna przysięgająca miłość do grobowej deski, matka, która zapewnia, że rozumie wszystko i będzie cię zawsze wspierać. Kłamią bliscy i obcy nam ludzie. Wszyscy. Jeśli już jest ktoś, komu zaufasz, nagle okazuje się, że Najwyższy ma gorszy dzień…
− Pomyślałeś o Najwyższym? − Z zamyślenia wyrwał mnie głos rogatego. Sukinsyn potrafił nawet zaglądać do mojej głowy.
− Nie, bo co? − odrzekłem.
− Kłamiesz, przecież wiem. Mów głośno, chcemy usłyszeć, to może być ciekawe.
Zastanawiałem się dłuższą chwilę, aż w końcu przemówiłem na głos, aby wszyscy słyszeli:
− Bóg jest starą obrzydliwą babą z obwisłymi cycami, której nikt nie chce zerżnąć.
W momencie, gdy skończyłem wypowiadać ostatnie słowa, piekło eksplodowało. Ze sceny, gdzie stałem, buchnął żar jak na koncercie rockowym. Publika zareagowała głośnym aplauzem, a diabelski konferansjer odtańczył jakiś dziki układ. Widać trafiłem w ich gust.
− Bóg jest martwy, a ja odlewałem się na jego grób! − podgrzałem jeszcze bardziej atmosferę.
Było cholernie gorąco i śmierdziało siarką. Zemdliło mnie, więc puściłem pawia. Czartom bardzo się to spodobało, gdyż usłyszałem z wielu gardeł donośne „wow”.
− Opowiedz, dlaczego go nienawidzisz? − zachęcał rogaty.
− Zabrał mi jedynego przyjaciela − rzekłem.
− Toż to demon zła.
Cobain, James Dean, Janice Joplin i mój kumpel Krzywy − wszyscy młodo kopnęli w kalendarz. Krzywy w sumie niczego spektakularnego nie dokonał, ale i tak szkoda chłopa. Był chyba jedynym przyjacielem, jakiego miałem. Zaćpał się na amen. Swoją drogą ciekawe, czy nie grzeje teraz w piekle. Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni. Leżał wtedy na wyrku przykryty kocem.
− Co tak śmierdzi? − zapytałem, bo w pokoju cuchnęło nieziemsko.
− Babka kupiła jakiegos kota w kartonie − wyjaśnił Krzywy. − Całymi dniami nic nie robi, tylko cuchnie.
Było mi głupio jak jasna cholera. Kto by przypuszczał, że opylę towar akurat babce swojego najlepszego kumpla. Los zadrwił ze mnie po raz kolejny.
− Jak się czujesz, stary? − zmieniłem temat. − Źle wyglądasz.
− Wszystko w porządku. − Wiedziałem, że kłamie. − Trochę bolą mnie gnaty. Może się nawalimy, co?
Nie oponowałem.
Jak zwykle podczas jarania naszedł mnie melancholijny nastrój.
− Myślałeś kiedyś o śmierci? − zapytałem.
− Ten kot śmierdzi − odparł Krzywy; chyba padło mu też na słuch.
− Śmierć − powtórzyłem wyraźniej. − Koniec, finto, kres życia.
− Pewnie, że myślałem.
− I co?
− Olewam robactwo, które będzie mnie zżerać. Całe życie zgniatałem pluskwy, to teraz wezmą odwet.
− Uważasz, że mamy prawo decydować o swoim końcu?
− A kto inny? Dzielnicowy?
Mogłem pytać o wszystko. Wiedziałem, że będzie szczery. Mimo to siedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu Krzywy zasnął. Po kilku minutach oprzytomniał i rzekł:
− Znam kogoś, z kim mógłbyś pogadać o życiu. Daj kartkę i długopis.
Chudą, anemiczną dłonią nabazgrał jakiś adres i numer pokoju.
− Kto to? − zapytałem.
− Mój stary znajomy. Kiedyś się nim opiekowałem. Pozdrów go.
Potem znowu zasnął, więc poszedłem do domu. Wtedy widziałem go po raz ostatni żywego.
Informacje z kartki doprowadziły mnie do domu spokojnej starości, chociaż nie pamiętam, jak dokładnie ten ośrodek nazwano. Dobrze pamiętam za to widok leciwych, umierających mieszkańców zatęchłych kwater o małym metrażu. W jednym z takich pokoi spędziłem sporo czasu na rozmowie z wynędzniałym staruszkiem. Miał na imię Leon, był całkiem łysy i brakowało mu zębów.
Leon, pomimo wieku, całkiem nieźle kontaktował. Może i wyglądał jak trup, ale ostatkiem sił trzymał się mocno życia.
− Znam Krzywego − przyznał, gdy wspomniałem, co mnie sprowadza. − Przynosił mi czasem gorzałę. Mówił, że jestem jego dziadkiem. Co u niego?
− Źle się czuje − powiedziałem. − Leży jak pan.
− Rzeczywiście musi być źle. W jego wieku leżałem tylko na babie. Na co choruje?
− Przestał ćpać.
Staruszek zamilkł, jakby zabronili mu zabierać głos w pewnych sprawach. Dopiero po chwili rzekł zmęczony:
− Wszyscy kiedyś porzucimy namiętności, bądź one porzucą nas.
− Jeśli on umrze, zostanę sam.
− Prawdziwie samotny, chłopcze, jesteś dopiero wtedy, gdy nie ma kto podetrzeć ci tyłka. Co chciałbyś robić w życiu?
− Myślałem o zabawianiu ludzi.
− Chcesz być dziwką?
− Komikiem. Marzę o własnej widowni, oklaskach i śmiechu, tylko że…
Tym razem ja przestałem mówić.
− Że co? − zachęcał mnie Leon.
− Tylko, że ja nie umiem się śmiać. Przestałem jakiś czas temu. Teraz pokazuję po prostu zęby, żeby udawać rozbawienie.
− Człowiek podobno doznaje tylu krzywd, ile potrafi znieść. Bóg nie jest takim skurwysynem, jak niektórzy sądzą. Cierpienie to zwykły element egzystencji, a my nie jesteśmy ze szkła, ze stali wprawdzie też nie, ale nie łatwo kogoś złamać. A ty z czego jesteś zrobiony?
− Chyba z piasku.
− Z piasku?
− Nie umiem się pozbierać.
− Nawet to coś znaczy, choćby marne ziarenko… − Leon chciał kontynuować, ale nie mógł. Twarz wykrzywił mu dziwny grymas. Pomyślałem, że zaraz chłop zejdzie, i to na moich oczach. Chryste, ale kwas.
− Co się stało? − zapytałem, chociaż wolałem nie wiedzieć. Nie znam się na chorobach starych ludzi, a poza tym przerażają mnie demoniczne nazwy: demencja, Alzheimer albo otępienie. Po chwili znowu przemówiłem: − Umiera pan?
− Przepraszam cię, chłopcze, ale muszę wezwać siostrzyczkę − wyjaśnił starzec. − Właśnie naprułem w galoty. Wybacz, uszczelniacz od paru lat nie trzyma jak należy. Walę w spodnie jak niemowlak.
Potem przycisnął jakiś guzik przy wezgłowiu łóżka, żeby wezwać pielęgniarkę. Nim ktoś się zjawił, zdołałem zagaić:
− Czy panu chce się w ogóle jeszcze żyć?
− Jak skurwysyn, chłopcze! − Uśmiechnął się Leon.
− A potem zapragnąłem polatać, więc wlazłem na parapet i hop. Doleciałem aż tutaj.
Publika nagrodziła mój występ oklaskami. Czułem się dziwnie, to chyba od wysokiej temperatury i smrodu siarki.
Podszedł rogacz i poklepał mnie po plecach.
− Pora ruszyć dalej − powiedział.
− Dokąd? − zapytałem.
− Za kulisami czeka gorący kocioł.
Pomyślałem, że diabeł żartuje, ale nie zanosiło się na to. A więc to koniec. Moje pięć minut minęło.
− Po tym wszystkim chcecie mnie topić w smole? − Miałem łzy w oczach. − Otworzyłem się przed wami.
− Bez znaczenia. Tu wszyscy biadolą o niesprawiedliwości. To piekło, kurwa, nie pamiętnik! Zabrać go.
Na scenę wkroczyły jakieś dwa kosmate stwory. Wzrost miały siedzącego psa, ale sił im nie brakło. Raz, dwa zwlekli mnie ze sceny. Nim jednak straciłem widownię z oczu, wykrzyczałem:
− Nie przerywajcie mojego show, skurwysyny! Jestem tu, bo sam chciałem. Powiem, kiedy będzie koniec. Nie opuszczać kurtyny, zaklinam was!
Kurtyna jednak opadła, nie tak miało wszystko wyglądać. Jest mi przykro.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt