Wielki Sen - travelman
A A A

Wielki Sen
Telefon dzwonił.
- Cześć! – Poznałem od razu chrapliwy głos Jerrego – Jestem na Sunrise Drive, mam tu ciało dziecka w szybie na brudną bieliznę. Weźmiesz? – Na chwilę zawiesił głos – Durran nie przyszedł dzisiaj do roboty, chodzą słuchy, że poszedł do WFD, to na razie nic pewnego, w każdym bądź razie ma wyłączoną komórkę.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła czwarta. Jak tam teraz pojadę to nie wrócę przed nocą do domu, to pewne. Ominą mnie puste pokoje, cisza kranów w łazience, milczenie dywanów i drzwi, których nie otworzę. Ominą pełne wyrzutów naburmuszenie lamp, których nie zapalę. Świetnie.
-To pewne? Z Durranem? – Zapytałem.
-Tak mówiła ta ruda z kadr, ale nie chciała powiedzieć jasno, tylko kręciła. To co, przyjedziesz?
Dotarłem o piątej. Coraz trudniej było o taksówkę. Niby liczba potencjalnych klientów znacząco zmalała, więc powinno być więcej pustych wozów, ale żółtych samochodów też sporo ubyło. W końcu po prawie dwudziestu minutach nadjechała jakaś wolna. Kierowcą był Hindus, dosyć wysoki. Turban wciąż szorował mu o dach, wydając dziwaczny dźwięk, jakby miętego papieru. Może i był z papieru, ale chyba nie.
Długie oczekiwanie na taksówkę zrekompensowała szybkość, z jaką dotarłem na miejsce. Korki, nawet o tej porze, należały do przeszłości. Każde światła uliczne pokonywaliśmy za pierwszym razem. Cała ta historia z WFD miała i swoje dobre strony.
Budynek miał ze dwadzieścia pięter. Mocno przybrudzonej elewacji przydałby się remont lub przynajmniej porządne mycie. Od góry nieco jaśniejsza, beżowa, ciemniała stopniowo w dół, stając się niemal czarna na ostatnich trzech piętrach. Bród był spłukiwany deszczem lub gromadził się tam gdzie grawitacja była silniejsza. Ale raczej to pierwsze.
Przy wejściu stał mundurowy. Jeden. Powinno być dwóch, ale pewnie nie było wolnego funkcjonariusza. Podszedłem do niego i wylegitymowałem się. Nie był to mój rejon, komendy dzielnicowe robiły bokami, mógł mnie po prostu nie znać, a raczej na pewno mnie nie znał. Spojrzał przelotnie na legitymację i ruchem głowy wskazał do góry.
- Są na siódmym panie poruczniku. Czekają.
W środku budynek wyglądał nie lepiej niż na zewnątrz. Korytarz ostatnio był chyba myty na wiosnę, ale chyba nie w tym roku, podłoga pełna była plam i jakiś zacieków. Przycisk od windy wyglądał jakby smarowano go brudem przez kilka tygodni, na przemian lepkim, na przemian tłustym. Wyjąłem długopis i jego końcem nacisnąłem guzik. Usłyszałem jak winda rusza, gdzieś z góry. Dźwięk rozniósł się echem po korytarzu i dopiero teraz uświadomiłem sobie jak tu jest cicho.
Jadąc w górę klatka zaczepiała systematycznie o zamki na każdym piętrze. Stuk, stuk, stuk, stuk. Siedem razy. Wysiadłem.
Ekipa już była. Dwóch techników i fotograf. Stali przy uchylonym oknie i palili papierosy strząsając popiół na zewnątrz. Na mój widok fotograf oderwał się od nich i podszedł do mnie z wyciągniętą ręką.
- Camil Wax – przedstawił się – a to Johnson i Johnson – wskazał na techników – nie spokrewnieni – dodał z uśmiechem.
- Jim Scott – uścisnąłem jego chudą dłoń – Skąd wiedzieliście, że jestem z policji?
- Trzeba patrzeć wokół, rozglądać się, bo świat nie czeka i ucieka – Powiedział nieco bez sensu. Nie przepadałem za ludźmi rozsiewającymi mądrości ludowe.
-To puste piętro, nikt tu już nie mieszka – Znowu skrzywił usta w uśmiechu – A poza tym widzieliśmy przez okno jak pan rozmawiał z mundurowym przy wejściu.
No jasne, widzieli z okna, ale ze mnie detektyw. Obejrzałem się, poza nasza czwórką korytarz był pusty.
- Gdzie Jerry? – Zapytałem.
- Nie mógł poczekać, jakaś pilna sprawa w wydziale. Ale kazał podziękować, że pan przyjechał na zastępstwo. Głupia sprawa z Durranem, nic nie mówił nikomu, po prostu poszedł do WFD i już. Tak się po prostu nie robi.
-Co mamy? – Zapytałem witając się z dwoma pozostałymi policjantami.
- Dom od dwóch miesięcy nie ma dozorcy – Aha, dlatego jest tak brudno – Nie mogą znaleźć nikogo na jego miejsce – Mówił jeden z Johnsonów, ten wyższy – Ogólnie słabo tu z zamieszkaniem, najwyżej 30 procent mieszkań jest zajętych. Pralnia w piwnicy jest wyłączona, od ponad roku, podobno pralka się popsuła i nie ma, komu naprawić. Ale szyb pralni nie jest zamknięty. Taki do spuszczania ubrań w workach na sam dół, żeby po schodach nie trzeba było nosić. Pewnie nie było, komu go zamknąć.
Lokatorka z szóstego, spod 63, taka stara baba w szlafroku, Jenny Kowalski, poczuła na korytarzu nieprzyjemny zapach. Łaziła godzinę, szukała pod chodnikiem, za obrazkami aż zajrzała do szybu. Świecąc sobie latarką zobaczyła bosą stopę. To wezwała nas. Wygląda na kilkuletnie dziecko, chyba dziewczynka, bo w sukience. Zaklinowane pomiędzy szóstym a siódmym. Nie spieszyliśmy się, bo na pewno nie żyje i to od kilku dni. Nieźle już cuchnie.
Wskazał mi klapę. Prostokątny plastykowy prostokąt w ścianie korytarza. Kolor brązowy, pod kolor farby na ścianach. Jaki normalny człowiek maluje ściany na brązowo? Idiotyzm.
Założyłem gumową rękawiczkę i uniosłem klapę za uchwyt, trzymając z samego boku, aby nie naruszyć ewentualnych odcisków palców. Smród rzeczywiście był niewąski. Johnson poświecił w dół latarką. W krążku światła zobaczyłem rude włosy i niewielka dłoń opartą o ścianę szybu. Dziecięcą dłoń. Zamknąłem klapę.
-Musimy ją wyciągnąć – popatrzyłem na nich ciężkim wzrokiem. Myśl o tym nie wzbudzała entuzjazmu w żadnym z nas - Wiem jak wygląda taki szyb, sam mam taki w domu. Jest wąski i śliski w środku. Nie będzie łatwo.
Faktycznie, u nas na klatce też była taka klapa, pewnie, w co drugim domu w Nowym Jorku był szyb na rzeczy do prania. Teraz to standard.
-Sami nie damy rady – Powiedział jeden z Johnsonów – Dzwonił pan do strażaków?
Nie dzwoniłem. Wyjąłem telefon. Najbliżej była siódma remiza, połączyła mnie panienka z centrali. Mogli przyjechać za pół godziny, jeden zastęp powinien wystarczyć. Podałem swój numer i poprosiłem, aby zadzwonili jak podjadą. Potem wykonałem telefon do biura koronera. Okazało się, że Jerry, policjant, który był tu pierwszy, już dzwonił. Ale koroner był chory a zastępca nie przychodził od tygodnia do pracy. Ponoć po prostu zniknął. Kobieta, z którą rozmawiałem nie użyła wprost słowa WFD, ale wyraźnie sugerowała, że zastępca po prostu porzucił pracę.
- Jest tylko jeden zastępca? – Zapytałem. Powinno być, co najmniej dwóch.
-Jeden, od miesiąca mamy, a raczej mieliśmy, tylko jednego. Cholerne WFD – jednak użyła tego słowa. Rozłączyłem się.
- Koronera nie będzie, a strażacy przyjadą za jakieś pół godziny. Chyba nie ma, co pilnować ciała – wskazałem klapę – w końcu leży tam od o najmniej dwóch dni. Zdejmijcie odciski ze wszystkich klap, od siódmego w górę – zwróciłem się do Johnsonów – a także ze ścian przy nich, tak z metr w każdą stronę, nad i pod klapami. Jak przyjadą strażacy zajmiemy się ciałem. Teraz porozmawiam z lokatorami.
Poszli. Fotograf razem z nimi. Musiał dokumentować każdy znaleziony odcisk, zapowiadało się roboty do rana. Popatrzył ponuro na szyb pralni, westchnął i wzruszył ramionami – Świat to najbardziej ponure miejsce, jakie znam – Powiedział ni to do mnie ni do siebie. Potem polazł schodami za technikami szurając nogami jakby był w kapciach.
Poszedłem porozmawiać z lokatorką Kowalski. Drzwi od mieszkania 63 były pomalowane tą samą farbą, co ściany, gdyby nie klamka i białe cyfry numeru mógłbym ich po prostu nie zauważyć. W środku śmierdziało stęchlizną i naftaliną. Boże, kto w tych czasach używa naftaliny?!
Nie powiedziała mi nic nowego. Nie widziała tu nikogo obcego, nie słyszała hałasów, nie wie, kto z lokatorów ma dzieci. Aż mi się nie chciało wierzyć, żeby stara kobieta, na emeryturze, niemająca zdaje się nic innego do roboty jak podsłuchiwać sąsiadów, nie znała innych lokatorów. Powiedziała, że właściwie prawie wszyscy z jej piętra przenieśli się do WFD. Czemu ona się nie przeniosła? Nie zadałem tego pytania, sam nie wiem, dlaczego. Równie dobrze ona mogła spytać mnie. Ale też tego nie zrobiła. Siedziała na spłowiałym fotelu, którego tapicerka pamiętała Roosvelta, i plotła jak to śmierdziało na korytarzu. Nie czuła smrodu we własnym mieszkaniu? Chyba nie. Zapytałem o administratora domu. Dozorcy nie było, więc na administratorze spoczywała odpowiedzialność za utrzymanie porządku. Podreptała do kuchni i za chwilę wróciła z pożółkłą kartką papieru. Wpisałem numer do komórki, zostawiłem swoją wizytówkę, na wypadek gdyby o czymś sobie przypomniała.
Wyszedłem przed dom, do mundurowego. Musiałem poprosić go, aby mi pomógł przesłuchiwać lokatorów. Budynek miał jedenaście pięter, pewnie kilkadziesiąt zamieszkanych lokali, sam nie skończyłbym do niedzieli a był dopiero piątek. Ale mundurowego nigdzie nie było. Obszedłem cały blok, naokoło, ale nic. Już miałem dzwonić do dyżurnego, gdy zobaczyłem policjanta, ale innego niż ten pierwszy. Szedł żwawym krokiem od strony przystanku metra. Gdy podszedł bliżej poznałem go. To był Digley, z naszej komendy. Zasalutował.
- Przysłali mnie tu na zastępstwo panie poruczniku, jadę już ponad godzinę, metro się popsuło.
-Aha, a gdzie ten pierwszy? – Zapytałem się rozglądając bez sensu.
-Miał wezwanie do kradzieży. Musiał iść, a nie miał pana numeru telefonu, żeby pana poinformować. Zadzwonił do centrali i przysłali mnie.
Digley nic nie wiedział poza tym, że znaleziono ciało. W krótkich słowach streściłem mu sytuację. Potem zadzwoniłem na numer, który dostałem od Kowalski. Długo nikt nie odbierał. W końcu odezwał się zniecierpliwiony męski głos. Przedstawiłem się. Głos zesztywniał jeszcze bardziej. Trzeszczał w słuchawce jak łamana trzcina.
Zwykle wyobrażam sobie jak wygląda osoba, z którą rozmawiam. Nie, jako człowieka, lecz jako jego karykaturę, dziwny stwór, który jak najlepiej odpowiada barwie i tonowi głosu w słuchawce. To takie moje niewinne zboczenie. Tego faceta wyobraziłem sobie, jako suchego stracha na wróble, w dziurawym filcowym kapeluszu, podartej flanelowej koszuli w kratkę i czarnych wystrzępionych portkach. Wisiał na suchym badylu gdzieś po środku pola i trzeszczał w rytm podmuchów wiatru.
-, O co chodzi? – Zapytał suchym jak pieprz głosem.
- W budynku na Sunset Drive 66 znaleziono ciało martwego dziecka. Ponieważ nie ma tu dozorcy, potrzebujemy od pana informacji o lokatorach. Mógłby pan tu przyjechać?
Zapadła cisza. Słyszałem tylko wiatr, który przeciskał się przez dziurawą kapotę stracha na wróble.
- Będę za półtorej godziny. Wcześniej nie dam rady- usłyszałem wreszcie. Nie miałem wyboru. Pożegnałem się i zakończyłem połączenie.
Przyjechał sporo prędzej, niemal równo ze strażakami. Zdążyliśmy z Digleyem obejść górne dwa piętra, pukając po kolei do mieszkań. Tylko w jednym ktoś był, młody chłopak, koło dwudziestu lat. Towarzyszyła mu chuda jak patyk dziewczyna. Była ubrana w wyświechtane dżinsy i biały podkoszulek. Jestem się gotów założyć, że nie miała stanika, lecz podkoszulek w miejscu, gdzie powinna mieć piersi, prawie się nie wybrzuszał. Była płaska jak deska. Ale ładna, choć nie lubię tego typu urody. Spisałem ich dane osobowe z praw jazdy. Wypytałem ich, tak jak tą Kowalski, ale również nic nie widzieli, nic nie słyszeli, nie znali innych lokatorów, nie widzieli żadnego dziecka. Mieszkali tu od niedawna, zaledwie od miesiąca, więc wydawało się to dosyć prawdopodobne. Chłopak studiował prawo, dziewczyna sprzedawała w sklepie z odzieżą trzy przecznice dalej. Rozmawiałem z nimi ja, Digley nie miał tyle szczęścia. Pietro niżej, gdzie on próbował z kimś porozmawiać, nie zastał nikogo. Dwanaście pustych mieszkań. U mnie jedenaście.
To byli wszyscy, na których trafiliśmy przez pół godziny, zanim zadzwonili strażacy.
- Jesteśmy! – Usłyszałem w słuchawce zmęczony męski głos. Podszedłem do okna w korytarzu i spojrzałem na ulicę przed budynkiem. Stał tam wielki czerwony wóz strażacki. Obok niego dostrzegłem kilku facetów w żółtych kaskach. Przyjechali.
Wyciąganie ciała zajęło nam ponad dwie godziny. W końcu się udało, choć raczej nie czuliśmy satysfakcji. W trakcie porozmawiałem z administratorem budynku, który chcąc nie chcąc asystował nam podczas całej czynności.
- Mam tu tylko kilkunastu ludzi. – Mówił patrząc na kartkę, która wyciągnął z kieszeni – głównie starsi ludzie, samotni. Wyjątek to ta para na dziesiątym i rodzina na drugim. Na piątym też mieszka małżeństwo, przynajmniej miesiąc temu mieszkało.
- Jakieś dzieci? – Zapytałem.
-Ci z drugiego mają chłopca, takiego pięć lat najwyżej. U tych na piątym nie mam wpisanego żadnego dziecka. Ale czasem nie wpisują, oszczędzają na czynszu. A i tak nikt ich nie sprawdza. Jak jest dozorca, to prędzej czy później się zorientuje, ale tak….- Rozłożył ręce – Zresztą i tak budynek stoi prawie pusty. Jest tu ....- Zawiesił głos i liczył długopisem coś z kartki – tylko czternaście zajętych lokali. Na 110. To jakieś 12-13 %. Dawno już powinna nastąpić relokacja, ale właściciel ma tylko tę kamienicę i nie dogadał się jeszcze z żadnym z innych developerów.
Relokacja była przymusowym przeniesieniem lokatorów do innego budynku. Z bardzo prostego powodu. Każda kamienica generowała koszty stałe, jak opłaty za łącze energetyczne, podatek za użytkowanie na wynajem, obsługę kanalizacyjną i porządkową, wcale niemałe pieniądze. Jeżeli właściciel nie miał odpowiedniego pokrycia w ilości lokatorów, musiał dokładać do interesu. Dlatego weszła ustawa relokacyjna. Gdy koszty eksploatacji budynku okazywały się większe niż wpływy z czynszu, właściciel miał prawo podnieść stawki lub przenieść przymusowo lokatorów do innej nieruchomości, jeżeli taką posiadał. Zgromadzenie odpowiedniej liczby lokatorów w jednym budynku gwarantowało opłacalność biznesu. Czasem właściciele dogadywali się między sobą, gromadząc wspólnych lokatorów w jednej kamienicy. Coraz więcej developerów korzystało z tego rozwiązania. Widziałem to z balkonu swojego mieszkania. Puste domy stały ciemne przez całą noc, jak cienie, jaśniejsze plamy na tle ugwieżdżonego nieba i tylko czerwone światła pozycyjne na ich dachach ujawniały miejsca ich spoczynku. Spały, dokładnie tak samo jak większość ich byłych lokatorów. Ale spały bez snów.
Zostawiłem strażaków z Digleyem i poszedłem do mieszkań, które wskazał administrator. Zrobił się późny wieczór, wszyscy byli w domach. Tylko pod czterdziestką, tam gdzie mieszkał samotnie niejaki, Daryl Moritz nikt nie otwierał. Administrator nie pamiętał tego lokatora. Mieszkał tu od trzech lat, spokojny, nie było na niego skarg. Czynsz płacił regularnie. Wsunąłem mu w drzwi wizytówkę, na której napisałem długopisem, aby skontaktował się ze mną jak najszybciej. Pozostali lokatorzy nic nie widzieli. Nie słyszeli też nic o dziecku.
Strażacy skończyli po ósmej i odjechali. Ciało dziewczynki w białej sukience w niebieskie groszki leżało na podłodze w korytarzu. Twarz miała zakrytą żółtą, strażacką chustą. Pojazd do transportu zwłok miał być za godzinę. Digley przyniósł worek na zwłoki. Był dla dorosłej osoby, dwa metry na metr, firma nie produkowała worków na zwłoki dzieci.
- Musimy to zrobić sami – powiedziałem niepotrzebnie. Podtrzymywał nogi dziecka, gdy ja naciągałem płachtę od dołu. Tak bardzo nie chciałem, żeby chustka spadła jej z twarzy, gdy będę chował jej głowę w otchłań plastykowej trumny. Czemu bałem się zobaczyć jej twarz? Chustka zaczęła się zsuwać, w ostatniej chwili przytrzymałem ją dłonią. Digley spojrzał na mnie zaskoczony, ale nic nie powiedział. Zasunąłem zipa i odetchnąłem z ulgą. Worek wyglądał jakby był pusty, tylko lekkie wybrzuszenie pośrodku świadczyło, że tak nie jest. Pozostało tylko czekać. Więc czekaliśmy.

Zostawiłem odsłonięte żaluzje. Często to robiliśmy z Joanną. Gdy rano było bezchmurna pogoda, słońce rozświetlające sufit pomagało nam wstać. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj z trudem otworzyłem oczy. Leżąc w łóżku patrzyłem w okno. Chociaż przez szare poduchy chmur widać było skrawki błękitu, promienie słoneczne sprytnie omijały te luki, grzęznąc leniwie w kłębach ołowiu. Porozwieszane po ścianach wielkie płachty materiału pistacjowego koloru falowały leniwie. Odkąd pamiętam były tutaj. Dziwny wystrój wnętrza. Nie mogłem sobie przypomnieć czy już kupiliśmy mieszkanie z tymi płachtami? A może dopiero potem Joanna porozwieszała je na ścianach? Nieistotne. Wisiały, od sufitu do podłogi, szerokie na dwa metry, zachodziły na siebie prawie połową szerokości. Nie przeszkadzały mi, i tak rzadko bywałem teraz w mieszkaniu. Przestałem lubić je odkąd Joanna odeszła. Niech sobie wiszą i falują, pozwalam im.
Ekspres terkotał coraz głośniej. Prawdopodobnie pompka ciśnieniowa zacierała się a ja nie mogłem nic na to poradzić. Nie potrafiłem go naprawić, nawet nie próbowałem. Stanowił jedną litą bryłę plastyku, bez śrubek czy zatrzasków. Obejrzałem go niedawno, starając się dotrzeć do jego wnętrza i uratować jakoś jego mechaniczne serduszko, ale nawet nie naruszyłem jego skóry. Teraz rzęził rozpaczliwie, a ja nie mogłem mu pomóc. Zastanawiałem się, czy da radę jeszcze raz wydusić z siebie brązową ciecz czy już nie. A on starał się ze wszystkich sił i wciąż jeszcze, co rano robił mi kawę. Bronił się w ten sposób przed śmiercią. Wiedział, że gdy zabraknie mu sił, wezmę go pod pachę i wyrzucę do śmietnika z tyłu budynku a potem pójdę do sklepu i kupię nowy ekspres do kawy. Stanowiłem jego jedyną rodzinę, jedyny cel w jego egzystencji. Miał mi służyć. Jeżeli przestanie, nie pójdzie na emeryturę tylko zgnije na wysypisku. Więc starał się, ze wszystkich sił, jakie mu jeszcze zostały. Rozumiałem go. Też bym tak robił.
Komendant czekał na mnie przy moim biurku.
- Pozwól do gabinetu, mam kilka słów do ciebie – podniósł swój gruby tyłek z blatu. Posłusznie poszedłem za nim. Zamknąłem drzwi i usiadłem na twardym krześle.
- Wiesz, mają zamknąć Tokio – zaczął ni w pięć ni w, dziewięć – Ale mają problem – zrobił chwilę przerwy, a ja zorientowałem się, że opowiada dowcip. Kiepsko, dowcip oznaczał jakąś wstrętną robotę dla mnie. Żart miał rozluźnić atmosferę. Beznadziejna technika.
-, Jaki? – Zapytałem, bo wypadało zapytać. W końcu to mój szef.
- Nie ma już, komu zgasić światła! – Wydusił z siebie tryumfalnie. Szeroki uśmiech wykrzywił mu tłustą twarz. Przypominała wielki czarny księżyc w pełni, trafiony potężną asteroidą tam gdzie ludzie maja usta.
- Mało śmieszne – Powiedziałem. Słyszałem go już w kilku wersjach, o Londynie, Nowym Jorku i Paryżu. Zawsze był słaby. W dowolnej wersji.
Czarny księżyc stężał w powadze.
- Mam dla ciebie same złe wiadomości, którą chcesz najpierw?
- Tę gorszą – wiedziałem, że tak będzie.
-Ech, obie są gorsze – Komendant westchnął – Pierwsza to taka, że od poniedziałku Mancini zwalnia się ze służby ze skutkiem natychmiastowym.
Cholera, Mancini był moim zastępcą. Właściwie to nie zastępcą, tylko partnerem. Jak go zabraknie, do wszystkich spraw będę musiał jeździć sam. Nagle uświadomiłem sobie, że i tak od miesiąca jeżdżę sam. Mancini jakoś się gdzieś zawieruszał, jak tylko był potrzebny.
- A ta druga? – Zapytałem.
-Druga jest taka, że dostaniesz śledztwo po Mancinim.
-Właśnie wczoraj wziąłem nową sprawę, tej dziewczynki z szybu. A mam jeszcze włamania do garaży na Wschodnim Bulwarze, podpalenie sklepu Chińczyka….- Zacząłem wyliczać.
-Włamania umorzysz, przecież tam prawie nic nie zginęło, zresztą to raczej wybryk niż coś poważnego. A sklep olej, Chinol wziął odszkodowanie, niech się ubezpieczyciel martwi, czy to podpalenie czy nie. Jak zbiorą dowody, że sam podpalił to i tak z nimi do nas przyjdą.
- To oficjalne polecenie? – Zapytałem.
- Chyba zwariowałeś! – Aż go podniosło – Zdajesz sobie sprawę, że....
- Żartowałem – Przeciąłem wzbierającą falę oburzenia betonową tamą jednego słowa – Ok, dzisiaj napiszę raport z włamań i ten drugi też. Co to za sprawa, którą prowadził Mancini?
Komendant znowu westchnął. Wzdychanie było jego ulubiona figurą retoryczną.
- Słuchaj, to śledztwo jest objęte najwyższą klauzulą tajności, decyzja samej góry. – „góra” mogła oznaczać dokładnie wszystko, od Białego Domu po kapitana Hecka, dowódcę policji w Nowym Jorku. - Wiesz, co to jest WFD? – Zapytał jak idiota. Skinąłem głową na wypadek gdyby był jednak idiotą i miał wątpliwości.
- Otóż w nowojorskim oddziale WFD umarły po kolei trzy osoby. Jednej doby.
- No cóż, po prostu pech – wzruszyłem ramionami – Staruchy też z tego korzystają i chorzy również. No to zamiast umrzeć w szpitalu, umarli podczas snu. Dobra śmierć.
Komendant pokręcił głową – Nie zrozumiałeś. Umarły trzy młode i zdrowe osoby. W dodatku nie wiadomo, na co. Sekcja nie wykazała żadnych chorób, nie mogli znaleźć przyczyny śmierci. Jakby im stanęły serca. Jedno po drugim. Aparatura dozoru zarejestrowała tylko nagły przypływ adrenaliny i po chwili nie żyli.
-, Kiedy to było? – Jakoś wciąż nie dostrzegałem straszliwego problemu. Z WFD korzystało w tym mieście, co najmniej trzy miliony ludzi, przypadki się zdarzają.
- Tydzień temu. Mancini zajął się tym rutynowo, z mojego polecenia. Ale słuchaj dalej – zawiesił na chwilę głos. Cholera, powinien występować w teatrze – Przedwczoraj znowu umarły trzy! W tym samym oddziale, to znaczy u nas, też młode, też zdrowe.
O, to już mnie poruszyło. Przestało to wyglądać na przypadek, raczej na systematyczne morderstwo.
- Znowu podczas snu?
Skinął potakująco – I znowu tylko przypływ adrenaliny i …- Przeciągnął kantem dłoni po szyi – Wczoraj dostaliśmy wyniki sekcji. Zawały serca, żadnych obrażeń, nakłuć, toksyn, niczego! Sekcje robiło czterech najlepszych patologów w mieście. Mancini przyniósł mi wyniki, czytałem dokładnie, potem zadzwoniłem do szefa zespołu medycznego i rozmawiałem z nim przez godzinę. Nie miał pojęcia, na co umarli. Hodują jeszcze jakieś szczepy bakterii, ale moim zdaniem to nic nie da. Z pierwszych trzech ofiar nic nie wyhodowali a i lekarze wykluczyli sepsę. Podobno daje jakieś wypryski na skórze a tu nic. Więc prawdopodobnie to i nie infekcja bakteryjna. Ani wirusowa. NIE WIADOMO, CO! – Zakończył dobitnie.
-, Co na to Mancini? – Mancini był dobrym gliniarzem, inteligentnym i dokładnym, czasem nawet zbyt dokładnym. Tracił na szybkości działania, ale za to nie przeoczył nigdy żadnego ważnego tropu, przynajmniej o tym nie słyszałem.
- No i tu mamy problem. Mancini nic mi nie powiedział. Nie mam raportu, nawet notatki. W teczce ze śledztwa są tylko materiały od patologów i dokumentacja fotograficzna z WFD. W dodatku chyba niekompletna.
-Może z nim porozmawiam? Znamy się dobrze, można powiedzieć, że przyjaźnimy się nieco – Przynajmniej przyjaźniliśmy się dopóki Joanna nie odeszła ode mnie. Potem miałem okres lekkiej przerwy w życiorysie, jakoś więzy się rozluźniły. Ze wszystkimi. Do roboty wróciłem ledwie dwa miesiące temu, dopiero zaczynałem wciągać się do pracy i do układów.
- Spróbuj, bo moich telefonów nie odbiera. Przysłał tylko to – rzucił mi wydruk z komputera – Posłałem patrol, mieszkanie było zamknięte. Wytłukli szybę i wleźli do środka, ale nic, pusto.
- Bez nakazu? Weszli bez nakazu?- Chyba sprawa naprawdę była ważna. Patrzyłem na kartkę, którą dał mi komendant. Z dniem….bla, bla, bla, składam rezygnację z funkcji starszego detektywa w wydziale…..bla, bla, bla. Podpisano.
Komendant pochylił się do mnie przez biurko, zmrużył oczy i wysyczał – Słuchaj! Pół tego zasranego kraju siedzi w WFD, nowi wsiąkają w to gówno niemal bez przerwy! Druga połowa zastanawia się, kiedy tam wreszcie pójdzie, bo nie poszła tylko, dlatego, że nie ma pieniędzy, albo ma sraczkę. Nasza komenda ma 37% normalnego stanu osobowego, reszta policji nie lepiej. To samo straż pożarna, lekarze, szpitale, dozorcy, hycle, śmieciarze, energetycy, pucybuty i cała reszta. Na szczęście przestępcy też. Połowa ich śpi, więc jakoś dajemy radę. W reszcie świata jest nie lepiej. A może nawet gorzej. Tymczasem w tych diabelskich kokonach umierają ludzie! Rozumiesz?! Umierają! Nie mam pojęcia, czy to przypadek, czy awaria, czy czyjeś celowe działanie! Śledztwo musi być cholernie delikatnie, cholernie! Prasę udaje się trzymać od tego z daleka, bo wszystko jest tajne, całe to WFD przypomina bardziej kontrwywiad niż instytucje użyteczności publicznej. Ale jak się rozejdzie, że WFD wcale nie jest takie bezpieczne jak wszyscy sądzą, to będzie katastrofa! Wyobrażasz sobie, co się stanie?! Bo ja sobie nie wyobrażam…- Zakończył i opadł z powrotem na fotel – W dodatku Heck dostanie piany, jak się dowie, że ten zaufany gliniarz, co się miał wszystkim zająć, porzuca nagle pracę. Kurwa, i to wszystko musiało trafić akurat na mnie! Sam chyba pójdę spać. Wybiorę sobie scenariusz „Pod palmami z dziewczynami”. Stać mnie na to. Po co się kurcze szarpać i denerwować? – Zakończył retorycznie.
Miał rację. Gdyby poszła fama, że w WFD umierają ludzie, doszłoby do katastrofy. Ogólnoświatowej. Na razie nie było się, czego czepiać, sześć osób z trzech milionów to mniej niż ginie codziennie od porażenia prądem przez własny radiobudzik.
-, Dlatego tobie daję to po Mancinim. Nie spieprz tego, bo cię uduszę. Sam, tymi rękami – pokazał mi swoje potężne łapska z paluchami jak parówki – Zajmij się tym priorytetowo, absolutnie. Masz mi codziennie wysyłać maila z opisem tego, co zrobiłeś. Nie, nie raport – dodał widząc mój wyraz twarzy – Po prostu parę zdań, czego się dowiedziałeś. Coś muszę przekazać Heckowi, jego też duszą, może nawet bardziej niż on mnie. Weź te akta – popchnął w moja stronę szarą teczkę z napisem TAJNE na okładce – Tu jest wszystko. Masz poparcie, od kancelarii prezydenta poprzez prokuratora generalnego, śledczą służbę sądową, IRS czy NASA. Potrzebujesz czołgu? Tylko głośno gwizdnij. Jak będziesz chciał lecieć na księżyc do daj znać dzień wcześniej. No, a teraz do roboty! Od zaraz!
- A ta dziewczynka z Sunset Drive? Ktoś się tym zajmie? – Zapytałem wstając.
-, Jaka dziewczynka do diabła?! Nic nie wiem o żadnej dziewczynce! Nie zasuwaj mi tu głupot i bierz się za to śledztwo – Poczerwieniał jak pomidor. Wyszedłem zanim dostał ataku serca. Miał ze dwadzieścia kilo nadwagi, wieńcówka była tylko kwestią czasu, ale wolałem żeby nie padł na serce akurat przy nie. Myśl o robieniu mu sztucznego oddychania usta-usta wzbudzała we mnie wstręt.
Miał rację, w aktach nie było niczego ciekawego. Tylko zdjęcia z wnętrza sali WFD, gdzie umarli klienci i raporty z sekcji ciał. Mancini był bardzo sumiennym policjantem, było dziwne, że teczka nie zawierała niczego więcej. Powinien być raport, przynajmniej częściowy. Prowadził śledztwo od tygodnia, nie spędził siedmiu dni na grze w kręgle. Nie lubił grać w kręgle. Tak jak ja.
Dom Manciniego rzeczywiście był pusty. Mieszkał tuż koło mostu Roosvetla, w dzielnicy domków jednorodzinnych zwanej Green Park, nie wiem, czemu, bo na wąskich uliczkach nie rosło żadne drzewo, nawet kwiatów nie było. Naciskałem dzwonek, ale nikt nie otwierał. Zastanowiło mnie jednak to, że po naciśnięciu przycisku nie słyszałem żadnego dźwięku wewnątrz. Jakby przycisk był popsuty. Obszedłem domek naokoło. Policjanci z patrolu zalepili wybite okno żółtą taśmą policyjną. Nie wchodziłem do środka. Nie było, po co. Podszedłem za to do skrzynki bezpiecznikowej przy drzwiach frontowych. Otworzyłem ją. Na bezpiecznikach zainstalowana była plomba urzędu energetyki. Obejrzałem ją. Była sprzed trzech miesięcy. To, dlatego nie słyszałem dzwonka. Od kwartału w tym domu nie było prądu. Mancini już tu nie mieszkał. Więc gdzie mieszkał?
Mancini miał siostrę. Byliśmy u nich z Joanną trzy czy cztery razy na święta. Joanna. Moja miłość, moja jedna miłość. Żadna kobieta nie wzbudzała we mnie takiego uczucia jak ona. Żadna inna kobieta nie wzbudzała we mnie żadnych uczuć, tylko ona. Była nam tak cudownie ze sobą. Każda chwila była jak bajka, cholera, to po prostu nie do uwierzenia, ale tak było. Czemu tak nagle odeszła? Czemu w ogóle odeszła? Kilka słów na kartce, pożegnanie. Wiedziałem gdzie poszła. Ale zanim tam się zjawiłem spała już od godziny. Ochrona nie wpuściła mnie nawet do holu, mogłem sobie machać legitymacją ile chciałem. Dobrze, że zapomniałem pistoletu, bo nie wiem, czym by się to skończyło. A tak tylko złamali mi nadgarstek i podbili oko. Nie robiłem z tego afery, oni też nie wnieśli oskarżenia. Joanna zasnęła.
Wybrała opcję „Życie za życie”. W zamian za to, że korzystała z WFD jej organy wewnętrzne, po naturalnej śmierci, będą własnością firmy. Będą mogli zarobić na ich sprzedaży. Jeżeli zachoruje w trakcie snu, będą ją leczyć zachowawczo, kontrakt nie przewidywał operacji. To standard. Nie miałem nic do gadania. Była pełnoletnia, mogła robić ze sobą, co chciała. Nie mogłem jej odwiedzać, nie powiadomią mnie o jej śmierci, nawet, jaki program wybrała nie wiedziałem. Odeszła. Nie tylko ode mnie. Odeszła od całego świata.
Błądziłem po ulicy starając się znaleźć dom siostry Manciniego. Mieszkała w wysokim bloku, też na przedmieściach, mniej więcej wiedziałem gdzie, ale nie pamiętałem dokładnego adresu. Wiedziałem jednak, że jak zobaczę budynek to go poznam i odnajdę właściwe mieszkanie. Tak się też stało.
Otworzył mi Mancini. Nie był zaskoczony, w przeciwieństwie do mnie.
- Wiedziałem, ze mnie znajdziesz – powiedział cofając się do środka – Wejdź, mamy do pogadania.
Zrobił kawę. Musiał dodać środka zapachowego, bo pachniała pomarańczami.
-, Czemu jest tu tak mało? – Zapytałem pokazując mu teczkę ze śledztwa.
-Do diabła, nawet normalnej kawy tu nie ma – zaklął odstawiając kubek na stolik – Siostra lubi o takim zapachu, ja nie znoszę. Daj, zrobię ci normalną – Wyciągnął rękę po moja filiżankę.
- Nie, ja taką lubię. Joanna też lubiła zapach pomarańczy – Nawet nie wiem, czy właśnie przez to, że ona lubiła czy to ja go lubiłem także.
- A, prawda, zapomniałem. To już tyle czasu – Westchnął – Będzie z pół roku, nie?
Chyba mogło tyle być, nie kojarzyłem dokładnie, nie liczyłem dni. Nie oszalałem. Piłem kawę, rzeczywiście miała dziwny smak. Ale znośny.
-, Czemu zabrałeś stąd swój raport? – Powtórzyłem pytanie wskazując teczkę, którą dał mi komendant.
Patrzył na mnie w milczeniu. Upiłem łyk z filiżanki, milczenie przedłużało się, czekałem. Spojrzał na zegarek.
- Na mnie czas – powiedział i podniósł się z krzesła.
- Nie odpowiesz mi? – Zapytałem. Dziwna sztywność języka spowodowała, że słowa były trochę niewyraźne. Próbowałem odstawić filiżankę na stolik, ale ręka nie dotarła do blatu. Kawa wylała mi się na kolana, nawet nie wiem, kiedy. Poczułem jak ciepło ścieka mi po nodze.
- Nie obawiaj się – Powiedział zapinając marynarkę – To tylko usypiacz, za dwie godziny będziesz jak nowy. Nie szukaj mnie, ja znajdę ciebie. Tylko…
Nie usłyszałem, co powiedział. Sufit zachwiał się i zwalił mi się na głowę. Dziwne, że nie boli – zdążyłem tylko pomyśleć. To wszystko.
Nie docenił siły farmaceutyki. Albo to ja byłem wyjątkowo podatny na środki nasenne. Była ciemna noc, gdy się obudziłem. A raczej, gdy obudziła mnie siostra Manciniego. Biła mnie po twarzy raz po raz, jak bokser. I z lewej, i z prawej, raz, raz, aż plaskało. Zacząłem się niezdarnie zasłaniać przed ciosami. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie bije mnie a tylko potrząsa za ramiona.
- Obudź się! – Powtarzała. Posłuchałem jej. Niechętnie.
Siedziałem wypluty jak z młockarni. Wszystko mnie bolało, ale najbardziej oczy. Dlatego trzymałem je zamknięte, wtedy bolały mniej.
- Mówiłam mu, że najwyżej dwie tabletki – Zrzędziła krzątając się po kuchni – Najwyżej dwie! Nie cztery, nie siedem. Dwie, do cholery! Jeszcze mi ekspres zapaskudził, jakby nie mógł ich rozpuścić w śmietance czy mleku!
- Nie piję mleka do kawy – Wydukałem. Dźwięk własnych słów sprawił, że o mało, co nie pękła mi głowa.
- No to mógł ci dać w soku, sok lubisz? A tak muszę myć cały ekspres! Inaczej też padnę jak kawka, a raczej jak ty – zrzędziła. Od jej słów w mojej czaszce powstała szczelina, którą wpadały do środka muchy i tłukły się boleśnie wewnątrz. A może to były niewielkie ptaki? Na przykład wróble, stado wściekłych i pijanych wróbli. Tak, to były raczej wróble. Ścisnąłem skronie rękami. Ból nieco zelżał.
- Gdzie on poszedł? – Zapytałem. O dziwo, gdy ją ściskałem, głowa nie pękała dalej, a nawet jakby lekko się naprawiała.
- Nie mam pojęcia, bredził coś o tym, że musi to zrobić i że nie może tego zrobić, jako policjant.
-, Ale, co musi zrobić? – Z trudem łapałem słowa, tak szybko mówiła.
-Nie mam pojęcia, nie mówił tego do mnie tylko do siebie. Chodził po pokoju i nawijał jak wściekły. Ale jak się pytałam, o co mu chodzi, to zamykał usta. Ani słowa. Nic nie chciał mi powiedzieć – na chwilę przestała chodzić i spojrzała na mnie – wyglądasz jak kupa nieszczęścia. Dobrze, że nie zabił cię tymi tabletkami. Mówiłam mu, dwie tabletki, tylko dwie. A ten dureń wsypał siedem. Przynajmniej na to wygląda – pokazała mi jakieś sreberko, w którym tkwiło kilka pastylek.
Postanowiłem wstać. Poszło lepiej niż myślałem.
- Gdzie jest jego pokój? – W milczeniu wskazała mi drzwi w końcu korytarza. Chwiejnie ruszyłem w tamta stronę. Nie reagowała kręcąc się po kuchni i złorzecząc po cichu.
Nic nie znalazłem. Broń i odznaka leżały na stoliku pod oknem. Pistolet był rozładowany, pociski stały jeden za drugim, jak żołnierze, w szafce przy łóżku. Mancini nie nosił zapasowej spluwy. Mówił, że dwa okręty nie płyną szybciej niż jeden. Wyszedł bez broni. Widocznie nie była mu potrzebna.
Szukałem raportu, notatek, czegokolwiek, co musiał napisać podczas śledztwa. Nie znalazłem.
- Nie wiesz, gdzie mógł pójść? – Zapytałem Luizę. Siostra Manciniego miała na imię Luiza. Na pewno. Chyba na pewno.
- Nie wiem – Wzruszyła ramionami, – Ale coś mam. Jak prałam mu spodnie znalazłam kwit z WFD. Bilet do centrum informacyjnego na Sunset. I jeszcze to – sięgnęła do szafki nad zlewem i wyciągnęła kartę magnetyczną. Podał mi ją nad stołem.
Była to jednorazowa przepustka do konsoli systemowej WFD. Wiem, bo wydano mi taką kiedyś, jeden jedyny raz abym mógł zobaczyć kokon, w którym spała Joanna. Kosztowało mnie to dwa miesiące starań. Pomógł mi komendant, w sumie zupełnie bezinteresownie. Wtedy nie wiedziałem, czemu. Potem dowiedziałem się, że jego córka umarła w WFD. Zachorowała na raka i ostatnie pięć miesięcy życia spędziła śniąc najcudowniejsze sny swego życia. Mieli do wyboru chemioterapię z nikłą szansą powodzenia lub WFD. Wybrała sama.
Przepustka uprawniała do wejścia na salę kontroli, tam gdzie siedział inżynier techniczny, sprawdzający poprawność działania całego systemu. Tylko tam był podgląd z Sali Snów, w żadnym innym pomieszczeniu WFD nie można było widzieć śpiących. Po jaka cholerę Mancini tam się wybrał? Jak chodzi o wykresy z systemu dozoru zdrowia, czyli z kilkunastu czujników, które oplatały każdego śpiącego, to zawierały je raporty patologów. WFD dołączyła je do autopsji każdej z ofiar. Przychodziło mi do głowy tylko jedno – chciał bezpośrednio porozmawiać z inżynierem. Ale, po co? Mógł go wezwać na komendę i przesłuchać. Tak ja bym postąpił. Nie wiedziałem tego, ale w Sali Kontroli na pewno był pełen monitoring, więc nie chodziło o poufną rozmowę. Nagle zaświtało mi – właśnie o to chodziło, o monitoring! Pytał go o to i tamto, żeby WFD wiedziało, o co pytał! Żeby znało treść zeznań inżyniera. Dlatego dostał przepustkę. Zarząd firmy chciał wiedzieć, co inżynier powie policji. A Mancini na to poszedł.
Skoro rozmawiał z nim oficjalnie, musiał też to zrobić nieoficjalnie. Tamta rozmowa w centrali była dla picu. Wynikało z tego, że muszę skontaktować się z tym samym inżynierem, z którym rozmawiał Mancini.
Spojrzałem na zegarek. Pół do czwartej. Rano czy w nocy, w sumie było wszystko jedno. Niby spałem jak kamień przez pół doby, ale wcale nie czułem się wyspany. Te środki nasenne muszą być przereklamowane, wiedziałem.
Wish Full Dreams, w skrócie WFD, było czynne całą dobę, na okrągło. Jak szpitale czy policja. W dowolnej chwili każdy mógł zgłosić się do Centrum Informacyjnego, zarejestrować się, zapłacić czy podpisać umowę i już. Na tydzień, na rok, na resztę życia. Szczegółów nie znałem, ale formalności trwały podobno maksymalnie trzydzieści minut. Można było zasnąć na czas od jednego dnia wzwyż, ale firma oferował w cenniku kilkanaście okresów standardowych. Chyba najbardziej popularne były miesięczne, ludzki mózg we śnie pracował o wiele szybciej niż na jawie. Miesiąc we śnie to w przybliżeniu dwa, trzy lata wrażenia jawy. Dla par czterodniowe okresu pobytu ze wspólnym wrażeniem trzytygodniowych wakacji. Podobno nawet wprowadzano niewielkie różnice w scenariuszach, aby było się, o co kłócić po powrocie, a raczej po przebudzeniu. „Ta łódka była biała, kochanie, mówię ci, że biała, nie niebieska!”
Dowolne miejsca, dowolne pory roku, dowolne wrażenia. Nie do odróżnienia od prawdziwych. Zresztą, co to znaczy prawdziwe? Wszystko było w naszej głowie, w pamięci. Zaplątane w gąszcz szarych komórek, poutykane w szparach synaps, złapane w sieć neuronów. Cały obraz świata, wszystkie fotony, które kiedykolwiek wpadły w nasze oczy, fale dźwiękowe w kanałach usznych, impulsy elektryczne z naszych palców. Zapisane, zakodowane w mózgu, wyryte na jego powierzchniach. Tylko ten zapis był nam dostępny, to on był prawdą, rzeczywistością. Jeżeli można go było dokonać inaczej niż przy pomocy realnego świata, jaka byłaby różnica? Żadna.
WFD umiało to zrobić. Miało specjalne hełmy metalowe, wyposażone w setki induktorów magnetycznych, kabelki, przełączniki, tajemne płytki z bógjedenwieczego. Nakładali te hełmy na głowę ludziom i za ich pośrednictwem przy pomocy największych komputerów na ziemi, generowali w nas wrażenia prawdziwego życia. Nie były to sny. Choć w nazwie firmy było słowo sen, ludzie w kokonach pozostawali raczej w letargu niż śnili. Przeżywali wszystko, co indukował im komputer za pomocą hełmu. Mogli polować na słonie, latać odrzutowcem, spacerować po księżycu, dokonywać odkryć naukowych, dostawać Nobla, mężczyźni zdobywać po kolei lub naraz wszystkie modelki świata, być królami lub najbogatszymi ludźmi na kuli ziemskiej, mieć najlepsze samochody i pałace, najdłuższe fiuty, kobiety bez trudu wzbudzały podziw wszystkich mężczyzn a przede wszystkim innych kobiet, figurą, urodą, elokwencją, mogły przezywać orgazm dziesięć razy dziennie, wygrywać konkursy piękności i gracji, wzbudzać zawiść i pożądanie, zawartością szaf imponować nawet królowej angielskiej. Wszyscy mogli być, kim tylko chcieli być, żyć tak jak w najśmielszych marzeniach nawet nie marzyli, że można żyć. Wszystko za parę dolarów, no, może trochę więcej niż parę. Tym, którzy wyjeżdżali na wakacje implementowano wspomnienia z powrotu do domu, tak by nie wiedzieli, że tylko śnili. Tym, którzy byli w snach herosami, podobno wtłaczano do głowy wspomnienia, pozwalające bezkonfliktowo łączyć sen z jawą. Ale coraz więcej ludzi wybierała opcję „na całe życie”. Kładli się do kokonów, aby się już nigdy nie obudzić. Aby na zawsze spocząć w świecie szczęśliwości, bogactwa, zdrowia, w raju. Dokładnie opisywali, czego się spodziewają po swoim życiu, jak ma wyglądać, czego chcą. Najmarniejsi grafomani zostawali uznanymi pisarzami, laureatami nagród Pulitzera i Nobla, najwięksi tchórze herosami, ratującymi ludzkość przed zagładą. Spotykała ich za to później zasłużona nagroda, sława, przejazdy przez wiwatujące tłumy w deszczu konfetti i kwiatów. Byli wodzowie, kierujący całymi armiami, zwyciężającymi bitwa za bitwą, wojna za wojną. Kosmonauci odkrywający nieznane światy, turyści zwiedzający każdy fascynujący zakątek Ziemi. Byli także zwykli ludzie, żyjący szczęśliwie z rodziną w domku na przedmieściach, z dobrą pracą, satysfakcjonującym hobby i ze zwykłymi codziennymi kłopotami, oczywiście bez przesady, żadnych śmiertelnych chorób czy porażek życiowych. To wszystko dawało im WFD. Każdemu, kto chciał.
Zadziwiające było, że istniała wciąż grupa, która wolała świat realny. Która wolała zmagać się z losem a nie dyktować mu, co ma robić i jak się zachowywać. Podejrzewam, że po prostu nie mieli pieniędzy na pakiet podstawowy. Nic innego nie przychodziło mi na myśl.
Musiałem dowiedzieć się, z kim rozmawiał Mancini, z którym z operatorów. Nazwisko było w aktach sprawy. A raczej pewnie dwa nazwiska, obydwu operatorów, którzy byli obecni w Sali Snów podczas śmierci klientów. Teczkę miałem w domu. Pożegnałem siostrę Manciniego i poszedłem do auta. Całe szczęście, że przyjechałem tu samochodem, bo złapanie taksówki o tej porze i lokalizacji było mniej prawdopodobne niż trafienie meteorytem. Dojechałem do domu przed porannym szczytem. Co ja mówię, nie było już porannego szczytu. Korki należały do przeszłości. Ruch tak zmalał, że na części skrzyżowań wyłączono nawet światła. Nie miały nic do roboty.
Na drzwiach czekała mnie niemiła niespodzianka. Zawiadomienie o relokacji. Do diabła, akurat teraz mi to było potrzebne. Co prawda, spodziewałem się go od dłuższego czasu, na piętrze były cztery mieszkania, a tylko moje było zajęte. Na innych kondygnacjach też pewnie było nie inaczej. Jeszcze rok temu regularnie spotykałem się z sąsiadami w windzie, była tylko jedna a pięter osiem. Jakaś starsza kobieta z szóstego wyprowadzała psa, pomagałem dziewczynie z trzeciego nieść zakupy, małżeństwo też z trzeciego jeździło z wózkiem i chyba małym dzieckiem w środku. Facet z mieszkania nade mną regularnie kłócił się z żoną w każdy piątek wieczorem a młody gej z naprzeciwka urządzał często przyjęcia w soboty, albo w niedziele, już nie pamiętam. Ale stopniowo budynek pustoszał. Teraz widywałem tylko portiera na parterze, nikogo więcej. W nocy było tak cicho, że dzwoniło mi w uszach. Czasem miałem wrażenie, że jestem tu zupełnie sam. Tylko ja i osiem pięter pustki.
Adres relokacji brzmiał jakoś znajomo. Włączyłem komputer i sprawdziłem na planie. Tak, to było tylko dwie przecznice dalej. Właściwie, co za różnica, przerzucić rzeczy i tak się nie da, będę musiał wynająć ekipę do przeprowadzek. Termin miałem za tydzień, kupa czasu. Postanowiłem zając się tym potem, może jutro, może pojutrze? Wyszedłem na balkon.
Mieszkałem wysoko, na siódmym. W dodatku budynek stał na skarpie, sporo wyżej niż reszta miasta. Lubiłem mieszkać wysoko. Zawsze wybierałem ostatnie lub przedostatnie piętra, odkąd pamiętam. Joanna też lubiła wysokość. To mieszkanie znaleźliśmy nie bez trudu. Nasze wspólne mieszkanie, wreszcie byliśmy razem także od wieczora do rana. Było nieco dziwne, teraz wciąż miałem wrażenie, że jest jakieś mniejsze od tego, jakie powinno być, jakby brakowało jednego pokoju. Nie pamiętałem, czy zauważyliśmy to już wtedy, czy wrażenie powstało we mnie dopiero niedawno. No i te płachty materiału. Ale to wszystko nie było takie istotne. Przedtem każde z nas mieszkało osobno, daleko od siebie, w odległych częściach miasta. Wspólne noce były jak święto. Teraz świętowaliśmy cały rok, na okrągło. Często siedzieliśmy razem na balkonie, piliśmy kawę i gapiliśmy się w dół. Było coś zaczarowanego w widoku malutkich samochodów, przedzierających się przez kanały ulic, w mróweczkach ludzkich postaci na nitkach chodników. Joanna uważała, że fascynacja wysokością wyraża ludzką tęsknotę za lataniem, patrzeniem na wszystko z góry, z powietrza, znad rozpostartych skrzydeł. Nie zastanawiałem się nad tym, po prostu lubiłem spoglądać z naszego balkonu na miasto, obejmować jej szczupłe ciało, słuchać głosu i czuć bliskość. Potrafiliśmy tak siedzieć, aż słońce zaszło a kolorowe niebo stawało się w końcu czarne i zapalały się gwiazdy. Wyganiał nas dopiero chłód nocy i wskazówki zegara.
Dzisiaj nie było gwiazd. Jest taka hinduska legenda, że gdy bogowie chcą się pobawić na niebie, to zakrywają je chmurami, aby ich ludzie nie podpatrywali. Gdy się znudzą zabawą, rozganiają chmury i znowu możemy cieszyć się widokiem tysięcy diamentów rozsypanych po aksamicie nieboskłonu. Na pocieszenie, że niebo nie było widoczne, bogowie zawsze dodają jedną gwiazdę do tych, co już świecą. Tak, przez tysiąclecia uzbierała się całkiem pokaźna liczba świecących punkcików. Gdy znowu będzie pogoda, będę wypatrywał tej nowej gwiazdy. I jak zwykle jej nie znajdę.
O ile gwiazd miało przybywać, to świateł w mieście zdecydowanie ubywało. I nawet nie chodziło wyłącznie o budynki. Nawet bez lornetki widziałem ile stoi ich ciemnych, pozbawionych mieszkańców, bez serc, które wprawiały je w ruch, które dawały im życie, jakiś wewnętrzny pęd, świadczący, że nie są tylko martwymi skorupami z betonu i szkła. Bez lokatorów wydawały się porzuconymi powłokami, zużyte skóry węży po wylince, czy puste opakowania po wypitym mleku. Ale ubywało także świateł latarń, gdyż miasto wyłączało oświetlenie w opustoszałych rejonach. Gasły witryny sklepów, bo właściciele cięli koszty z powodu braku klienteli albo wprost zamykali interesy lub bankrutowali. Supermarkety świeciły pustkami, tak samo kina, parkingi, restauracje. Świat zapadał się w sobie. Ciemniał, nieruchomiał, cichł. Zasypiał, właściwie dosłownie. Wróciłem do pokoju i zasnąłem razem z nim. Nic mi się nie śniło.
W aktach, które dostałem od komendanta, nie było nazwisk operatorów, z którymi rozmawiał Mancini. Właściwie nie było nic poza zdjęciami i raportem patologa. Rano z domu pojechałem prosto do biur WFD na Siódmej Alei. Na drugiej kondygnacji mieściła się tak zwana komórka adresowa. W niewielkim pokoiku bez okna, właściwie boksie, siedziała smutna grubaska w okularach, z szopą rudych włosów na wielkiej głowie. Jedyne, co świadczyło, że bywa czasem w domu były zmieniające się kolory sukienek, które nosiła. A może przebierała się w łazience? Nie wiem.
Bywałem u niej regularnie. Jak zresztą cały wydział śledczy, a raczej całe wydziały wszystkich komend nowojorskich. Gdy poszukiwaliśmy osoby, w związku z popełnionym przestępstwem, zaginięciem czy jako świadka, czy zresztą z jakiegokolwiek powodu, mogliśmy się udać do kobiety, zwanej przez nas Grubą Anią, i spytać czy poszukiwana osoba nie śpi w którymś z oddziałów WFD. Kobieta, nie mam pojęcia jak naprawdę miała na imię, wstukiwała personalia do komputera a ten w ciągu pół minuty określał, czy śpi, czy nie śpi, a jeśli to gdzie i jak długo. WFD zgodziło się na takie uproszczenie procedury, które nie wymagało ani listu gończego, ani nakazu sądowego z uwagi na współpracę z policją. Chcąc nie chcąc, WFD stało się pewnego rodzaju azylem dla ludzi z marginesu, uciekających przed prawem. Takie rozwiązanie ograniczało możliwości ukrycia się przed policją do zera. Jedynym wymogiem było to, aby zapytania w sprawie konkretnej osoby policjant dokonywał osobiście, w biurze WFD. Pokój wyposażony był w kamerę, wszystko było nagrywane i każde zapytanie musiało być autoryzowane przez właściwą komendę post fatum. To z kolei eliminowało możliwość nadużyć ze strony organów ścigania. Personalia osób korzystających z WFD a także miejsce ich pobytu były poufne. W ten sposób i wilk był najedzony i owca żywa.
Biuro WFD służyło nam też innymi informacjami. Na przykład taką, o jaką miałem zamiar zapytać.
Przy wejściu pokazałem legitymację i wszedłem na drugie piętro. Gruba Ania dzisiaj była we wściekle pomarańczowej sukience z wielkim motylem wyszytym żółtą nitką na materiale między obfitymi piersiami. Musiała jednak przebierać się w łazience. W takim ubraniu żadna rozsądna kobieta nie pokazałaby się na ulicy.
Powtórnie pokazałem legitymację i zapytałem, kto dyżurował w pokoju snów podczas tych godzin, gdy zginęli, czy raczej umarli klienci. Nie powiedziałem oczywiście jej o śmierci, datę i godzinę wziąłem z policyjnego raportu. Kobieta wstukała na klawiaturze podane godziny i dni.
- Jan Dante, starszy inżynier. W obydwu przypadkach on miał dyżur. Chce pan telefon?
Chciałem. Podała mi numer na kartce. Już miałem wyjść, gdy nagle przyszła mi do głowy sprawa martwej dziewczynki.
- Mogłaby pani sprawdzić nazwisko Moritz? Daryl Moritz, ostatnio zameldowany na Sunset Drve 66.
Wpisała nazwisko do komputera.
- Nie ma, nikogo o takim nazwisku w nowojorskim WFD. Jaki okres pana interesuje?
- Od dzisiaj tydzień wstecz. Może pani sprawdzić wszystkie stany?
- Właśnie to robię – Odparła. Czekałem.
- Nie ma nic w tym czasie. Jest kilku, w Pensylwanii, w Texasie, nawet na Alasce. Ale wszyscy przyszli do nas wcześniej. Sporo wcześniej.
To była dobra wiadomość. Gdziekolwiek był Daryl Moritz był w moim zasięgu. Podziękowałem i wyszedłem.
Do kontrolera z WFD, tego Dante, zadzwoniłem z komendy.
Dante miał głęboki głos, podobny do włochatego niedźwiedzia. Gdyby włochate niedźwiedzie mogły mówić po ludzku na pewno mówiłyby właśnie w ten sposób. Powoli, z namysłem, niemal zastanawiając się nad każdym słowem. Musiał być wielki, na pewno otyły, z masą pokudlonych włosów na wielkiej czaszce. Wieczór miał wolny, umówiłem się z nim w holu WFD o pół do ósmej wieczorem, przed początkiem jego nocnej zmiany.
Zupełnie nie przypominał niedźwiedzia. Chudy, wzrostu poniżej 170 centymetrów, haczykowaty nos i wyłupiaste oczy. Ponad pięćdziesiąt lat, bliżej sześćdziesiątki. Usiedliśmy na kanapie w holu dla oczekujących. Podaliśmy sobie ręce. Jego dłoń była bezwładna jak śnięta ryba. I taka zimna.
Poprosił o pokazanie legitymacji. Pokazałem. Przyjrzał się uważnie wyłupiastymi oczami, jakby mógł z niej wyczytać wygrywające numery totolotka. Zapytałem o dni, gdy doszło do śmierci klientów. Wyjaśnił mi procedurę w takich wypadkach, opisał całe zdarzenie, chłodno i beznamiętnie. Nie zauważył nic szczególnego, nic niezwykłego nie zdarzyło się ani przed, ani po, ani w trakcie sesji. Osoby, które umarły zgłosiły się do WFD w różnym czasie, miały odmienne kontrakty. System ochrony zdrowia zareagował prawidłowo, uruchamiając alarm. Służba medyczna dotarła do sali w przepisowym czasie 3 minut i właściwie przystąpiła do reanimacji. Odpowiednie nagrania z Sali Snów są do mojej dyspozycji. Mogę otrzymać ich kopie po złożeniu wniosku przez komendę. Nie wiedział nic ponad to, co powiedział mi i przedtem mojemu koledze, jak on się nazywał, aaa Mancini chyba? Tak, nazywał się Mancini.
Zapytałem, czy to możliwe, aby ktoś potajemnie, omijając monitoring i służby ochrony wdarł się do Sali Snów i dokonał zabójstwa. Uśmiechnął się z politowaniem.
- To absolutnie niemożliwe. Pana kolega też o to pytał. Odpowiedziałem mu tak samo. To niewykonalne.
Nie miałem więcej pytań. Wyciągnął dłoń na pożegnanie. Uścisnąłem mu ją, choć wcale nie miałem na to ochoty. Spojrzał na zegarek, odwrócił się do mnie plecami i odszedł.
Kartka, która została mi w dłoni po uścisku Dante była wielkości znaczka pocztowego. Szedłem ulicą trzymając dłoń tak by ktoś, kto mógł mnie teraz śledzić, nie zorientował się, że Dante dał mi coś w holu. Dopiero, gdy dotarłem do domu, zamknąłem za sobą drzwi i zasłoniłem okna odważyłem się obejrzeć ten kawałek papieru.
To był numer telefonu. Numer skrzynki głosowej z kodem dostępu. Dał mi go abym mógł z nim porozmawiać bez świadków, gdzieś z dala od WFD. Zadzwoniłem i gdy zgłosiła się skrzynka wybrałem czterocyfrowy kod. Była tylko jedna wiadomość.
-Park Teatralny, Sprongwood Lane 260, w piątek o 13. – Głos Dantego wciąż w moich uszach brzmiał jak głęboki bas niedźwiedzia. To był koniec wiadomości. Zapisałem adres i sprawdziłem gdzie to jest. Znalazłem na peryferiach. Piątek, to było jutro.
Rano postanowiłem sprawdzić, co się dzieje w sprawie dziewczynki z Sunset Drive. Po przyjściu na komendę usiadłem przy biurku i wyświetliłem pocztę służbową. Najpierw swoją a potem ogólną. Raportu koronera nie było. Ani dokumentacji fotograficznej z biura kryminalistyki. Podniosłem się i poszedłem do sekretariatu.
- Jest raport od koronera w sprawie sekcji zwłok dziecka z Sunset? – Zapytałem naszą chudą jak szczapa sekretarkę Maggi.
Wpisała adres do komputera i chwilę wpatrywała się w ekran.
- Nic nie dostałam, ale zapytam, kiedy przyślą. Podaj mi datę i nazwisko ofiary.
Nazwiska nie znałem, tożsamość dziecka nie została ustalona, ale podałem datę i adres. Maggi wysłała maila. Wróciłem do biurka. Nie miałem nic do roboty, dwie poprzednie sprawy umorzyłem, nie chciało mi się ich rozgrzebywać ponownie. Nie były tego warte. Posiedziałem chwilę postanowiłem sprawdzić jednak osobiście jak się sprawa rozwija. Poszedłem dwa pietra wyżej, do kryminalnej.
- Scott z dochodzeniówki – Przedstawiłem się na wszelki wypadek jakiemuś nieznanemu mi policjantowi, który napatoczył mi się, jako pierwszy po wejściu do sali - Nie wiesz gdzie są Wax albo któryś z Johnsonów?
Popatrzył na mnie nieprzytomny, – Kto?
-No, Camil Wax, wasz fotograf. Robił mi zdjęcia do sprawy z Sunset Drive.
- Nie znam żadnego Waxa. Naszym fotografem jest Arbogast, Jimmy Arbogast.
Arbogasta znałem, pracował w komendzie od sześciu albo siedmiu lat. Ale zdjęcia do sprawy dziewczynki robił mi Wax, tak się przedstawił.
- Znam Jimmego, ale nie powiesz mi, że nie ma u nas drugiego fotografa – Uśmiechnąłem się pojednawczo.
- Nie powiem. Po prostu nie ma. Od czterech tygodni nie ma. Nazywał się Coolson i zwolnił się bez okresu wypowiedzenia, chyba poszedł do WFD. Tak samo jak połowa techników. A może nawet większa połowa. Mam na głowie dwie sprawy a nie ma mi, kto zdjąć odcisków palców z narzędzia zbrodni – Machnął jakimiś papierami, które trzymał w ręce – Chyba sam się będę musiał tego nauczyć – Westchnął i ociężale powlókł się korytarzem.
Nie chciałem już go męczyć o Johnsonów. Był wystarczający zmęczony życiem. Jeszcze bym go zamęczył na śmierć.
Postanowiłem porozmawiać z Arbogastem. Prawdopodobnie komenda zatrudniła do tej sprawy jakiegoś fotografa na zlecenie. Jimmy powinien o tym wiedzieć.
Jimmie był w terenie. Jak mi powiedział dyżurny, pojechał do samobójcy. Samobójcy w czasach WFD? Aż niemożliwe. A jednak.
Facet skoczył z dwudziestego drugiego piętra. Wprost na chodnik. Pomimo, że przykryli zwłoki szeroką płachtą krew wypełzała się spod niej czerwonym jęzorem, jakby chciała gdzieś uciec korzystając z nieoczekiwanej wolności. Robiła to jednak niemrawo i właściwie już zastygła w przerażeniu widząc, co się dzieje poza jej wewnętrznym światem, jedynym, jaki dotychczas znała. Pokazałem legitymację i zapytałem o Jimmego. Mundurowy wskazał mi wieżowiec. Wjechałem windą na dwudzieste drugie.
Korytarz odgrodzony był żółta taśmą. Przy taśmie stał policjant z groźną miną. Musiał ją codziennie ćwiczyć w domu przed lustrem, bo wyraz twarzy miał perfekcyjny. Zawarta w nim była władczość, groźba i pewna siebie siła. Nic dziwnego, że pracował nad miną, miał góra 165 centymetrów wzrostu i bez niej wyglądałby śmiesznie. Gdy wysiadłem obrzucił mnie przeciągłym taksującym spojrzeniem. Miałem wrażenie, że stanął na palcach. Za jego plecami dostrzegłem Arbogasta z aparatem przewieszonym przez szyję.
- Hej, Jimmy! – Krzyknąłem do niego, czym najwyraźniej rozgniewałem policjanta przy taśmie. Jeszcze bardziej zmarszczył brwi i zacisnął wąskie usta. Jakim cudem taki konus trafił do patrolu? Arbogast dostrzegł mnie, zamachał i przeszedł pod taśmą. Podaliśmy sobie dłonie.
- Przysłali ciebie do tej szarloty na dole?- Zapytał.
-Nie, ja w innej sprawie. Prowadzę sprawę śmierci dziecka na Sunset. Znaleźli ciało w szybie pralni. Zdjęcia robił mi Camil Wax. Znasz gościa?
Arbogast popatrzył na mnie w zamyśleniu – Camil? Ale imię. Nie, nie znam, z takim imieniem bym zapamiętał. Ale wiesz, jak sam zostałem to nie mam czasu się podrapać. Wciąż jeżdżę i pstrykam. Mogli wypożyczyć go z innej komendy, na przykład z dwójki na Manhattanie. Tam ostatnio były jakieś zmiany w personelu, nawet zastanawiali się czy nie połączyć ich z komendą z portu, ale ostatecznie postanowili tylko okroić etaty. Poza tym korzystamy z wolnych strzelców. Braki ludzkie, wszystko przez te cholerne WFD. Popytaj w kadrach, tam mają wszystkie zlecenia i nazwiska.
Podziękowałem i już miałem iść, gdy przyszło mi jeszcze coś do głowy – A Johnson, dwaj technicy daktyloskopijni o tym samym nazwisku, mówi ci to coś?
Pokręcił głową – Nie znam. Mamy tylko tego łysego, zapomniałem imienia, chyba Georg. Odkąd Moritz się zwolnił tylko on nam został. Jest gdzieś tutaj, chcesz coś od niego?
Coś mnie tknęło – Moritz? Jaki Moritz?
Arbogast spojrzał na mnie jakby wyrosła mi druga głowa.
- No, Moritz, Daryl Moritz. Nie pamiętasz go?! Wydawało mi się, że się dobrze znaliście. Często widziałem, jak rozmawialiście.
Cholera, nie pamiętałem żadnego Moritza!
- Nie przypominam sobie żadnego człowieka o tym nazwisku. W dodatku szukam niejakiego Daryla Moritza w sprawie tej dziewczynki z Sunset. Mieszkał w tym samym bloku i zniknął. Gdzie się podział tamten Moritz, ten technik?
- Zwolnił się ponad pół roku temu. Nie znałem dobrze gościa, pracowałem z nim tylko w kilku sprawach. Ale z tego, co wiem, jeździł często z tobą. Nie pamiętasz go?! Taki chudzielec, wysoki, z kartoflanym nosem.
Nie pamiętałem. Żadnego wysokiego chudzielca. Pożegnałem się z Arbogastem. W głowie miałem mętlik. Czy to możliwe abym nie pamiętał faceta, z którym robiłem dochodzenia? A może Arbogast kłamał? Nie, odrzuciłem taką możliwość, jaki by miał w tym interes? Pojechałem na Sunset Drive, aby sprawdzić, czy nie zastanę Moritza w domu. Był wieczór, więc nawet, gdy gdzieś pracował, mógłby już wrócić do mieszkania.
Dom wciąż sprawiał ponure wrażenie. Ale moja wizytówka zniknęła ze szpary we framudze, jakby tu jej nigdy nie było. Moritz bywał w domu. Albo ktoś ją wyciągnął z czystej ciekawości. Ale wtedy rzuciłby na ziemię, a nigdzie na korytarzu nie leżała. A może włożył ją do kieszeni? Zadzwoniłem dla pewności do drzwi, przyłożyłem ucho do drewna, ale słyszałem tylko ciszę. Cichutkie trzaski z ulicy, szmer własnego oddechu, delikatne pulsowanie serca, tarcie krwi o wewnętrzne ściany żył, słowem nic. Wyjąłem portfel. Chciałem włożyć kolejną wizytówkę, ale nie mogłem żadnej znaleźć. Przeglądałem wszystkie przegródki, jedna po drugiej, kwit z szatni w kinie, paragony, stary bilet parkingowy, żadnej wizytówki. To niemożliwe – pomyślałem i poszukałem jeszcze raz. Nic. Przecież miałem wizytówki, zawsze miałem. A może nie? Może ich nawet nie zrobiłem? Nie, to niemożliwe! Musiały być, tylko się po prostu skończyły. Pewnie leżały w szufladzie w moim biurku. Uspokojony wróciłem do siebie. Puste wagony metra dudniły jak bębny, przetaczając się przez podziemne korytarze. Na schodach odgłos kroków niósł się daleko, daleko przez opustoszałą stację. Była dopiero jedenasta wieczór, o tej porze miasto kiedyś tętniło życiem. Teraz wyglądało jakby wymarło. Na szczęście pod domem jakiś pijaczek sikał pod drzewem. Nie byłem sam. Ktoś jeszcze pozostał w mojej dzielnicy. Zasnąłem przy telewizorze. Nie pamiętam, co nadawali.
Rano poszedłem wprost do administracji. Siedziała tam jakaś nowa panienka, którą widziałem pierwszy raz w życiu. Miała góra dwadzieścia lat, strzechę blond włosów na głowie i żuła gumę.
- Jest Maggi? – Zapytałem. Maggi pracowała tu chyba od początku świata, znała wszystkich po imieniu i ja wszyscy znali. W nieokreślonym wieku, gdzieś pomiędzy 50-tym a 130 rokiem życia, w rudej peruce i okularach grubych jak denka od butelek stanowiła stały element komendy, bardziej znany niż komendant i reszta personelu.
- Na zwolnieniu – rzuciła panienka nie odrywając wzroku od ekranu komputera. Nawet na mnie nie spojrzała.
- Mam prośbę. Dwa dni temu byłem na Sunset Drive 66 w sprawie ciała dziewczynki, które znaleziono w szybie. Czy mogłaby pani podać mi numery telefonów do fotografa, Camila Waxa oraz do techników obecnych na miejscy zdarzenia? Technicy mieli nazwisko Johnson, imion nie pamiętam.
Panienka bez słowa wpisała adres do komputera. Do czasu sporządzenia raportu, sprawa figurowała pod nazwą miejsca zdarzenia i datą rozpoczęcia śledztwa. Dopiero po otrzymaniu raportu z dochodzeniówki, wtedy, gdy pisałem sprawozdanie, administracja nadawała jej określoną sygnaturę.
- Nie mam tu takiej sprawy, mógłby pan powtórzyć adres i datę?
Powtórzyłem. W komputerze nie było śladu po dochodzeniu. To się czasem zdarzało. Wystarczał błąd w dacie, albo dyżurny zapomniał przesłać zgłoszenie dalej, bo miał akurat, co innego na głowie. Wzruszyłem ramionami, podziękowałem i wyszedłem. Panienka żuła gumę, nawet słowem nie odpowiedziała.
Poszedłem do dyżurnego. W jego książce powinno być zgłoszenie tej Kowalski o znalezieniu ciała w szybie pralni. Nie było. Przewertowałem z nim całą listę zgłoszeń, dzień wcześniej do dzisiaj – nie było! Żadnego zgłoszenia o ciele dziewczynki w szybie! Nic! To wyjaśniało brak sprawy w administracji. Po prostu ten bałwan dyżurny nie wpisał do książki zgłoszenia. Wyszedłem wściekły z pomieszczenia i poszedłem do kadr. Dyżurnym wtedy był sierżant Stafford. Znałem gościa, rozlazły matoł z niechlujnym wyglądem i śmierdzącym oddechem. Ta obsuwa z brakiem wpisu bardzo do niego pasowała. Spojrzałem na zegarek, dochodziła jedenasta trzydzieści. Musiałem zbierać się na spotkanie z Dantem. Postanowiłem wziąć się za sprawę potem. Wyszedłem z komendy i złapałem taksówkę. Czekałem ledwie parę minut, dla odmiany wreszcie coś mi się udało.
Usiedliśmy na murze. Wiatr przetaczał sobie liście z jednego końca amfiteatru na drugi, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Dziwne, ale nie było zimno, chociaż słońce z ledwością przedzierało się przez grubą warstwę chmur. Gdyby nie zegarek, nigdy nie pomyślałbym, że jest południe. Raczej tuż przed zachodem.
- Myślałem, ze wolałby się pan spotkać w jakimś zatłoczonym barze. Z doświadczenia wiem, że o wiele łatwiej skryć się w tłumie niż w takim miejscu – popatrzyłem naokoło. Amfiteatr dawno miał lata świetności poza sobą. Wszystko wokół się waliło. I murek odgradzający rzędy ławek od sceny, i same ławki, popękane, z wyraźnymi brakami w szczebelkach siedzeń. Nawet skorupa sceny, choć solidnie wykonana, nosiła ślady zapaści. Na środku podestu leżał wielki kawał muru, najwyraźniej odłupany zębem czasu od sufitu. Ktoś, zapewne zarządca, zaplątał wejście na scenę czerwoną taśmą, tak pro forma, żeby nikt nie zarzucił mu niedbalstwa. Cały teren wokół był zarośnięty dziką roślinnością, wdzierającą się śmiało na udeptany tysiącami stóp widzów plac przed ławkami.
-Nie w czasach wszędobylskich kamer i programu identyfikacji twarzy – Powiedział ponuro Dante – WFD ma długie ręce, a w tym miejscu rozmawiałem z pana kolegą i wciąż żyję. Tu nie ma kamer, satelita też nas nie widzi – wskazał na okalające nas korony drzew – Ktoś musiałby się sporo natrudzić, aby nas namierzyć. Cała nadzieja w tym, że nie chce aż tak bardzo jakby musiał.
Pewnie miał rację. Teraz znalezienie człowieka nie sprawiało aż tak wielkiej trudności jak kiedyś. Sam korzystałem z tego, gdy szukałem jakiegoś podejrzanego. Program przeglądał wszystkie kamery naraz, porównując w czasie rzeczywistym twarze widzianych ludzi z wzorcem poszukiwanego. Trzeba się było nieźle natrudzić, aby zmylić system. Nawet charakteryzacja nie dawała stuprocentowej pewności braku reakcji komputerów. A program identyfikacyjny wciąż ulepszano.
-O, czym naprawdę rozmawiał pan z Mancinim? – Zapytałem.
- Dla pana wiedzy – Popatrzył mi głęboko w oczy – Wszystko, co mówię, mówię panu nieoficjalnie. Nie przyznam się do tej rozmowy, ani do poprzedniego spotkania z policjantem. Nie potwierdzę żadnego słowa z tych, które tu wypowiem. Nie będę zeznawał w sądzie, ale gdy mnie pan wezwie, skorzystam z piątej poprawki. I tak mnie wtedy zabiją, bo nie uwierzą, że ich nie zdradziłem. Ale zostawią moją rodzinę w spokoju. Taką mam nadzieję. To samo powiedziałem pana koledze.
Skinąłem głową na znak, że się zgadzam. Zdaje się nie miałem wielkiego wyboru. Tak naprawdę, to nie miałem żadnego.
- Zacznijmy od tego, o czym rozmawialiśmy w centrum. Faktycznie, pana kolega pytał mnie czy możliwe jest, aby ktoś z WFD dokonał zabójstwa w Sali Snów. Czy osobiście, czy też przy pomocy aparatury z kokonu. To możliwe. Gdyby wyłączył system podtrzymywania życia i w jakiś cudowny sposób zafałszował wskazania dozoru stanu śpiącego, mógłby go zabić. Po prostu zagłodzić. Albo udusić odcinając tlen czy wysuszyć wyłączając system dostarczania soli fizjologicznych. Kokon ma trzy niezależne systemy alarmowe, powiadamiające centralę o tym, że pasażer, jak nazywamy śpiącego w kokonie, odczuwa dyskomfort z tego czy innego powodu. Trzeba by było je oszukać, nie wiem jak, ale to nie znaczy, że to nie jest do zrobienia. Ale ci ludzie nie umarli w ten sposób. Nie byli zagłodzeni, nie umarli z pragnienia, ani się nie udusili. Wasi patolodzy z łatwością wykryliby wtedy przyczynę zgonu. Więc to, o co pytał jest niemożliwe.
Zrobił krótką przerwę – Natomiast nieautoryzowane wejście do Sali Snów jest fizycznie niewykonalne. Za to mogę ręczyć. Tak jak mówiłem w centrum, wszystko jest nagrywane przez trzy niezależne systemy monitoringu, w tym jeden Rządowej Agencji Dozoru, powołanej specjalnie dla kontroli WFD. Nie istnieje procedura ani możliwość zafałszowania nagrań, a raczej w takim spisku musiałoby wziąć udział tyle ważnych osób z WFD i rządu, że gdyby do tego doszło, śmierć paru osób byłaby naszym najmniejszym zmartwieniem.
-, Więc co się stało? – Patrzyłem na tańczące liście – Jak to możliwe, ze zginęli? Sny ich zabiły?
- Dokładnie tak – Odparł z przekonaniem – Zabiły ich własne sny, a raczej splot ich snu ze snem drugiej osoby.
Zaskoczył mnie tym zupełnie. – Jak to? – Nie zrozumiałem.
- Jak pan myśli, jakie scenariusze są najczęściej wybierane przez klientów? – Zadał mi pytanie.
- Pewnie bogactwo, powodzenie, sława – To wydawało mi się oczywiste.
Wtedy uśmiechnął się. Tylko raz podczas całej naszej rozmowy.
- To samo powiedział ten …Mancini? Tak? Mancini. Otóż nie. A raczej nie tylko. WFD ma w scenariuszach dodatek, cały zbiór dodatków, które urozmaicają sny. Mówię sny, ale pan wie, co mam na myśli? Korzystał pan kiedyś z WFD?
Nie musiał mi tak wszystkiego tłumaczyć. Nie korzystałem, ale wiedziałem, o czym mówi. Powiedziałem mu, że wiem.
- Jest w tak zwanych dodatkach poufnych, czyli prezentowanych na specjalne życzenie klienta, tak zwany dodatek emocjonalny. To eufemizm, mający na celu zamaskowanie, że chodzi o zwykły sadyzm. Dodatek ten ma wiele, bardzo wiele odmian i wariantów. Najprościej jest jednak powiedzieć, że chodzi o zabijanie. Ludzi i zwierząt. I nie chodzi tu o myślistwo czy wojnę. Chodzi po prostu o mordowanie. Krwawe, okrutne, sadystyczne mordowanie żywych istot. Nie trzeba za niego płacić dodatkowo, jest w cenie. Uważałem to za błąd marketingowy dopóki nie zrozumiałem, że właśnie ten dodatek powoduje, że klienci do nas wracają. Chcą zabijać, bezpiecznie, bezkarnie wypuszczać z siebie bestię, która w nich siedzi. Brałem udział w opracowaniu kilku standardowych scenariuszy. Ucinanie głów, rąk, wbijanie gwoździ w dłonie, w nogi, wydłubywanie gałek ocznych, podpalanie włosów. Zdziwiłby się pan, ile jest odmian i rodzajów sadyzmu. Jak żarłoczne są potwory w nas samych. Czym się sycą, a czym nigdy nasycić się nie mogą. Pracowałem w tym dziale zaledwie dwa miesiące a spać nie mogę do dzisiaj. Na szczęście zrobiłem specjalizację z kontroli behawioralnej i uciekłem do działu nadzoru bezpośredniego. Ale większość moich kolegów starała się o taki przydział. Nawet ci, których nigdy nie podejrzewałbym o skłonności sadystyczne.
Wytarł czoło. Wspomnienie tamtych czasów musiało wciąż w nim wzbudzać silne emocje.
- Ludzie to zaprzeczenie humanizmu. Wydaje mi się, że całą miłość bliźniego i takie tam banialuki wymyśliliśmy jedynie dla kamuflażu, aby ukryć przed nami samymi, jakie z nas bestie. Dzikie, żarłoczne bestie, głodne krwi i cierpienia. Gdy możemy popełniać najgorsze zbrodnie korzystając z bezkarności – popełniamy je bez chwili zastanowienia. Przynajmniej większość z nas.
- Chyba pan przesadza – Odważyłem się zaprotestować – Owszem, jest wśród ludzi mnóstwo złoczyńców, ale są też ludzie z gruntu dobrzy. Widziałem mnóstwo okrucieństwa, ale nie mam takiego zdania o ludziach jak pan.
- Widział pan okrucieństwo świata realnego. Tam, gdzie każdy drań popełniający jakąś niegodziwość choćby podświadomie liczy się z tym, że poniesie za nią karę. Bierze pod uwagę możliwy rewanż społeczeństwa, zagrożenie, które niosą dla niego czyny, jakich się dopuszcza. Tymczasem ja widzę, co robią ludzie, gdy nie grozi im nic. Gdy są bogami na ziemi, bezkarni, nieosądzalni. Widzę, czego pragną, co czynią. I jak to robią, z jaką uciechą. Gdyby choćby przez jeden dzień patrzyłby pan na to, co ja oglądam codziennie, straciłby pan wiarę w ludzi, natychmiast. Niech mi pan wierzy. Jestem wierzący i jeżeli Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo, to rozumiem, czemu istniał holocaust, obozy koncentracyjne, Kuba Rozpruwacz i Attyla. Czemu On na to pozwalał? Dla uciechy. Naszej i własnej.
Nie dyskutowałem z nim. Nie było, po co.
- Co z tego wynika? – Zapytałem, bo wciąż nie widziałem związku ze śmiercią ludzi w WFD.
- Program snu, w którym został zawarty dodatek emocjonalny, czyli scenariusz zawierający mordowanie ludzi, kreuje potrzebne do tego istoty w swojej pamięci. Mogą to być psy, inne zwierzęta i ludzie, jeżeli klient chce zabijać istoty ludzkie. Zazwyczaj system dysponuje wystarczającą ilością wolnej pamięci, aby stworzyć obraz tych istot do czasu, aż klient je wykorzysta, czyli po prostu zamorduje. I tu dochodzimy do sedna. Czy pan wie ilu ludzi korzysta obecnie z WFD w Nowym Jorku?
Przypomniałem sobie o liczbach, które przytaczał komendant.
- Ponad połowa?
-Dokładny stan z wczoraj to 63, 4% oficjalnej populacji miasta. Nie znam danych z innych ośrodków, ale myślę, że jest podobnie. Dynamika przyrostu klientów jest liniowa, ilość zwiększa się o około 10 procent rocznie. W tym tempie za pięć lat wszyscy zostaniemy klientami WFD. Wie pan, na jaką ilość klientów był przewidziany ośrodek miejski?
Nie wiedziałem.
- Na ponad dwa razy mniej niż jest obecnie – Oświadczył i spojrzał na mnie znacząco. Nie kojarzyłem, co to znaczy.
-, Co to znaczy? – Zapytałem, więc po chwili ciszy.
- System nie wyrabia się czasowo. Ma za małą moc obliczeniową i musi robić bokami. Najprościej rzecz ujmując, nie może tworzyć pełnej iluzji, nie daje rady generować całości obrazu wokół klienta. To tak, jakby widział pan jedynie na odległość pięciu metrów. Wszystko, co byłoby dalej nie istniałoby, bo moc komputerów nie wystarcza do wytworzenia kompletnego obrazu. To oczywiście niedopuszczalne. Więc system znalazł furtkę i pozwala na wspólne scenariusze. Ludzie śnią jakby to samo. Części światów przenikają się wzajemnie, na przykład świecenie słońca jest takie samo, te same chmury, deszcz, śnieg, zapachy z restauracji, potrafią nawet jechać tym samym pociągiem czy lecieć jednym samolotem. Nie ma w tym nic groźnego, było to od początku dozwolone, bo nie niesie to ze sobą żadnego uszczerbku dla klientów. Nam pozwala obsłużyć większą ilość ludzi, bo i tak prawie wszyscy chcą ciepła, słońca i błękitnego nieba. Więc co za różnica?
Rozumiałem wszystko, co mówił, ale wciąż nie mogłem zorientować się gdzie jest haczyk.
- Otóż niestety to nie wszystko – Mówił jakby czytając mi w myślach – Przenikanie się światów niesie ze sobą ryzyko, którego nie dostrzegli programiści. To, że rzeczywistości są te same, może powodować, że jeden klient wpływa na sen drugiego klienta. Wyjaśnię to na prostym przykładzie. Otóż załóżmy, że jeden z klientów strzela we śnie z pistoletu do wygenerowanej komputerowo osoby. Nieistniejącej w rzeczywistości postaci ze snu. Pocisk zabija ją, lecz przechodzi przez ciało ofiary i leci dalej. Na jego drodze staje inna osoba, tym razem klient. Pocisk trafia go w głowę albo w serce. Zabija. Tym razem ofiarą jest realna postać. Jasne, że pocisk jest wirtualny, ale trafiony klient przecież o tym nie wie. W swoim śnie ginie od rany postrzałowej. Umiera. Problem w tym, że złudzenie jest zbyt dobre. Umiera naprawdę. W kokonie. Rozumiesz?
Rozumiałem.
-Ale system tego nie wychwytuje? Nie może rozdzielić światów na czas przelotu pocisku? Albo go zdezintegrować zanim trafi klienta?
- Normalnie tak by się stało. Dokładnie tak jak mówisz. Tylko, że mamy za mało komputerów. A raczej za dużo klientów. Na jednym z ekranów w centrum mam informację o ilości tak zwanych impaktów, którym zapobiega system w ciągu sekundy. Liczba waha się zwykle w okolicy dwóch tysięcy. Na tym tle te zdarzenia, do których ostatnio doszło, to kropla w morzu. Wypadek przy pracy, drobiazg.
- Nie dla tych, co zginęli – Powiedziałem.
- To nie wszystko. Zrobiłem pewną symulację i stwierdziłem, że przypadki są niejako ze sobą powiązane. W czasie, gdy doszło do zgonów, system nie był jakoś szczególnie obciążony, po prostu pracował pełną mocą, z minimalną rezerwą, ale jednak rezerwą. Gdyby rezerwa była większa, nawet o połowę, do impaktu by nie doszło, ale i tak wydarzenia były dziwnym zbiegiem okoliczności.
-, Co masz na myśli? – Nie rozumiałem, co chciał powiedzieć.
- Sądzę, że jakiś klient zrozumiał, że może dokonać zabójstwa, prawdziwego zabójstwa korzystając z niedoskonałości i obciążenia komputerów. Że wykorzystał lukę w oprogramowaniu, zidentyfikował jakimś cudem rzeczywiste osobowości w otoczeniu i dokonał mordu z zimną krwią. Celowo zabił żywe osoby, korzystając z bezkarności, jaką gwarantował mu WFD. Tak myślę – zakończył.
- Jak to możliwe? – Nie mieściło mi się to w głowie. Przecież spali, śnili swoje scenariusze, nie powinni poza nie wychodzić, nie mogli mordować. Mogli, przypomniałem sobie, co mówił o dodatkach emocjonalnych. Mogli mordować.
- Nie wiem. To niemożliwe, a jednak. Może nie jest świadomy, że to robi, może się mylę. Może tylko przypadkowo zabija tych ludzi, tak od niechcenia. A wszystkiemu winien jest system.
- Możecie namierzyć tego, kto doprowadza do śmierci?- Zapytałem.
- Nie. System pokazuje tylko liczbę impaktów, którym zapobiegł, nie wykazuje tych, do których doszło. Po prostu o nich nie wie. Gdyby wiedział, to by zapobiegł. To błędne koło, bez wyjścia. Ja nie widzę sposobu identyfikacji sprawcy.
- Dodajcie mocy, zwiększcie liczbę komputerów, rozdzielcie światy. Przecież można to zrobić?
- Można. Tylko, kto ma to zrobić? Już teraz pracuję na dwa etaty, bo nie ma mnie, kim zastąpić. Wśród programistów jest jeszcze gorzej. A technicy elektroniczni to ogólna katastrofa, nie wiem czy został, co czwarty. Zresztą, kto miałby podjąć decyzję? Cały zarząd dawno siedzi w kokonach w opcji „na resztę życia”. Ta firma zjada samą siebie. Przy okazji połknie resztę ludzkości. Za pięć lat wszyscy przeniesiemy się do snów. Ja sam mam już taką chęć jak patrzę na to, co się tutaj dzieje. Raz już nawet miałem ankietę w dłoniach. Połowę wypełniłem zanim wyrzuciłem ją do kosza. Co za różnica czy jesteś szczęśliwy naprawdę czy wirtualnie? Nie odróżnisz. Wierz mi. Wiesz ilu do nas wraca spośród tych, którzy kiedykolwiek spróbowali? Wszyscy. Co do jednego.
Zamilkł i tylko wiatr przeganiał te swoje liście z kąta w kąt. Bez celu. Jak uparty wariat.
Przyswajałem to, co mi powiedział. Trudno mi szło. Ale szło.
- To znaczy, że będzie jeszcze gorzej? Że jak do WFD przyjdzie jeszcze więcej klientów, to system zacznie się sypać?
- Nie, aż tak źle nie będzie. W oprogramowanie wmontowane są mechanizmy spowalniające, zmniejszające tempo pracy, gdy zostanie osiągnięty limit operacji. Ale do zadziałania tego mechanizmu potrzebny jest negatywny wynik, autotestu systemu. Wtedy wszystko zwolni i komputery znowu się będą wyrabiać. Na styk, tak jak teraz, ale jednak.
- Nie możecie teraz tego zrobić? Spowolnić działania, aby zwiększyć rezerwę mocy? – Byłem laikiem, ale droga wyjścia wydawał mi się dosyć prosta.
- Problem w tym, że oprogramowanie jest zbyt skomplikowane. Nad jego opracowaniem ślęczało kilkuset informatyków, z których połowa obecnie siedzi w kokonach a reszty nic nie obchodzi. Tak naprawdę, to istnieje formalny zakaz ingerencji w algorytmy, gdyż jakakolwiek zmiana może doprowadzić do zawieszenia się systemu i zanim się uda go ponownie uruchomić, firma zbankrutuje albo zostaniemy zlinczowani przez zawiedzionych klientów. Więc niczego nie ruszamy. Reperujemy tylko lokalne awarie, drobne pojedyncze zawieszenia akcji. Nie ma na świecie osoby, która objęłaby całość programu, dokładnie widziała, za co odpowiada konkretny fragment kodu, gdzie coś poprawić, aby było lepiej. Nawet nie wiadomo, gdzie jest procedura autotestu. Być może już system zwolnił, tylko o tym nie wiemy. Stworzyliśmy potwora. Teraz musimy pozwolić mu żyć samodzielnie.
-, Czego szuka Mancini w WFD? Dlaczego zarejestrował się na twojej zmianie? Nie był typem człowieka, który ulega magii snów.
- Tłumaczyłem mu wszystko tak jak tobie. Jest inteligentny, zrozumiał w lot, o czym mówię. Ale jednej rzeczy nie chciał zaakceptować. Tego, że sprawcy ujdzie płazem to, że zabił ludzi. I to, że będzie dalej zabijał. Bo będzie. Jak nie zmieni się czegoś w systemie, jak nie zdobędzie się więcej rezerwy mocy, to takie przypadki będą się zdarzały. Tłumaczyłem mu, ze w realnym świecie też giną ludzie, są wypadki samochodowe, lotnicze, są terroryści, wojny, choroby. Nic to do niego nie trafiało. Uparł się, że musi znaleźć mordercę. Wykombinował sobie, że prawdopodobnie wszyscy klienci są we wspólnym scenariuszu i każdy może dotrzeć do każdego. To teoretycznie możliwe, ale tylko teoretycznie. Praktycznie to niewykonalne, są przecież zabezpieczenia personalne, izolacja bitowa, system wykrywania ingerencji bezpośrednich.
- Monitorujecie to? – Nazwy były niezrozumiałe, ale intuicyjnie rozumiałem, o co mu chodzi.
-W, jaki sposób? – Uniósł brwi – i po co? Nie ma mechanizmów w oprogramowaniu, aby to obliczać, tylko marnowalibyśmy moc systemu na takie bzdety. Nie mógł tego zrozumieć. A to przecież takie proste. WFD działa i wszyscy są zadowoleni.
-, Więc Mancini wskoczył w kokon, aby znaleźć mordercę? – Upewniłem się, czy dobrze zrozumiałem.
- Tak to sobie wymyślił – Przytaknął, – Że wejdzie w ogólny scenariusz i się rozejrzy. Dał mi to – pokazał niewielki dysk magnetyczny – To program, który zdobył. Nie mam pojęcia, w jaki sposób, prawdopodobnie dotarł do któregoś z informatyków WFD, tych od programowania algorytmów. Część jeszcze funkcjonuje w realu, niewielka część. A może znalazł jakiegoś wolnego strzelca, geniusza, który siedzi w domu, ma dziesięć ekranów przed oczami i obżera się pizzą. Jak ten program działa, nie wiem, ale podobno pomaga namierzyć osobę, której szukał. Wynajduje impakty ze skutkiem śmiertelnym, takie, o które chodziło Manciniemu. To teoretycznie możliwe, ale jak to zrealizować w praktyce, to inna bajka. Nie interesowało mnie to. Miałem to dołączyć do jego snu, to dołączyłem. To proste z konsoli w Sali Snów. System pozwala na niewielkie modyfikacje podczas sesji. Wszystko dla dobra klientów – Spojrzał na mnie ponuro - Z tego, co mówił Mancini zrozumiałem, że jak go znajdzie, tego mordercę, to będzie musiał go zabić. Bo nie ma niego paragrafu. Tak to ujął.
Wiedziałem, o czym myślał Mancini. Nawet jakby znalazł mordercę, nie mógłby mu nic zrobić. Istniejące prawo zakazywało budzić ludzi śpiących w kokonach o ile nie zostali skazani prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwo pospolite. A wobec morderstwa dokonanego podczas snu żaden prokurator przy zdrowych zmysłach nie wszcząłby procedury karnej. Ten, kto zabił był bezkarny. I takim pozostanie.
-, Czemu mu pomogłeś? – Zadałem wreszcie pytanie, które dręczyło mnie od samego początku, – Czemu ryzykujesz i pomagasz mi?
Popatrzył mi chwile w oczy a potem odwrócił wzrok – Nie wiem, właściwie to nie wiem. Może, dlatego, że należy pomagać policji? A może, dlatego, że dosyć mam WFD, tego, że pożera nas, całą ludzkość? Że dosyć mam ludzkich bestii bezkarnie wyżywających się bezkarnie we snach. A może, dlatego, że jestem zmęczony. Nie pytaj, chyba sam nie wiem.
Dotarłem już do całej prawdy. I nic nie mogłem zrobić. Oficjalnie WFD było najbezpieczniejszym miejscem na świecie. I właściwie rzeczywiście tak było. Dotychczas sześć ofiar. W ciągu trzech tygodni. To po prostu nic. W tym czasie na ulicach Nowego Jorku zginęło 76 osób. Zginęłoby trzy razy więcej gdyby dwóch na trzech obywateli nie spało w WFD. Bilans był bezlitosny. Dla rzeczywistości, nie dla WFD.
Mancini siedział w kokonie i szukał mordercy. Może tylko wydawało mu się, ze szukał. Może program, który dał Dantemu był tylko bzdurą, jakąś pętelką bezsensownych instrukcji, tego pewnie nigdy się nie dowiem. Bo nawet jak Mancini dorwie we śnie jakiegoś człowieka, zabije go, też przecież we śnie. Jeżeli zgony ustaną, jaka będzie gwarancja, że działał skutecznie? Wszystko miało rozegrać się w świecie iluzji, marzeń i złudzeń. W świecie snu.
Pożegnałem się z Dantem. Droga do domu zajęła mi dłużej niż sądziłem. Po prostu nie mogłem złapać taksówki. Znowu. Przez pobliskie skrzyżowanie przejeżdżał jeden pojazd na dziesięć minut i nie było wśród nich żółtych aut kompanii taksówkowej. Zdecydowałem się na dwukilometrowy spacer do stacji metra i przez całą drogę zastanawiałem się jak dotarł tu Dante.
Po drodze do domu wstąpiłem do sklepu. Nigdy nie gromadziłem w domu sporych zapasów żywności. Odkąd Joanna odeszła, żyłem niemal z dnia na dzień, kupując chleb i resztę dosyć przypadkowo i raczej interwencyjnie. Gdy czułem się głodny i otwierałem lodówkę, najczęściej natykałem się na butelkę ketchupu, słoik musztardy i wyschnięty słoik dżemu truskawkowego, od niepamiętnych czasów stojący sobie samotnie na środkowej półce. Na szczęście tuż obok domu był otwarty non stop sklep spożywczy. Miałem dzisiaj ochotę na sałatkę grecką i zaszedłem do sklepu, chcąc kupić potrzebne na nią składniki. A raczej chciałem zajść. Drzwi były zamknięte, za szybą ciemno. Żadnej kartki, żadnego wyjaśnienia. Po prostu zamknięte i już. Poszarpałem się chwilę z klamką, ale bez entuzjazmu, ciemna witryna jednoznacznie świadczyła o tym, ze sklep jest nieczynny. Trzy przecznice dalej był inny, większy sklep. Przez moment biłem się z myślami, ale w końcu apetyt wziął górę i poszedłem w tamtą stronę.
Klientów nie było wielu. Zresztą nie miałem pojęcia, czy o tej porze powinno ich być tu dużo czy mało. Ogólnie ludzi na ulicach, w sklepach, na stacjach benzynowych, w kinach i w parkach było coraz mniej. Powinienem się do tego przyzwyczaić. Powoli zaczynałem.
Wróciłem do mieszkania. Powiesiłem płaszcz na wieszaku. Powiedziałem „cześć” do ekspresu. Nie odpowiedział, ale mrugnął do mnie zieloną lampką. Chyba mrugnął, nie byłem pewien. Popatrzyłem z korytarza na sypialnię. Tak, zdecydowanie w tym mieszkaniu przydałby się jeszcze jeden pokój. Nie, nie teraz, teraz to i sypialnia była mi niepotrzebna, spałem w salonie. Ale miałem wrażenie, że ten dodatkowy pokój znakomicie uzupełniałby cały układ mieszkania. Aż dziw, że architekt o tym nie pomyślał. Dotknąłem ściany, jakbym spodziewał się, że za płachtami materiału wymacam klamkę od drzwi. Ale natknąłem się tylko na beton. Kto porozwieszał ten materiał na ścianach? Może powinienem go zerwać? Zaciemniał tylko wnętrze. Denerwował falując cierpliwie w rytm podmuchów z klimatyzacji. Był tu zupełnie niepotrzebny. Ale dłoń zawisła wpół drogi. Niech zostanie, w końcu to już tylko parę dni. Pokręciłem głową i wróciłem do kuchni. Zrobiłem sobie sałatkę, włączyłem wiadomości i usiadłem przed telewizorem. Nic się nie działo. Nawet terroryści odpuścili. Żadnych wojen, konfliktów, wybuchów. Wiadomością dnia było to, że Ramon Jordan, czołowy zawodnik NHL wykupił sesję w WFD „na całe życie”. Piękny koniec kariery, nie ma, co. Jordan ostatnio nie miał udanych występów, szło mu coraz gorzej. Dokuczało mu lewe kolano. Sprawa rozwodowa kosztowała go sporo kasy, walczył o opiekę nad dziećmi. Teraz na pewno jest gwiazdą, zdobywa gole jeden po drugim, sięga po najwyższe trofea a półki w pięknej willi uginają się pod ciężarem pucharów. Nie trapią go kontuzje, nie musi użerać się z głupim trenerem, złośliwymi sędziami i natrętnymi fanami. Nie martwi się postępującym wiekiem i zbliżającą się nieuchronnie sportową emeryturą. Zgrabna, przystojna żona, mądre, udane dzieci. Same sukcesy, zero porażek. Raj, za parę groszy. Po co się szarpać?
Dzwony w kościele dzwoniły jak oszalałe. Widziałem jak dyndają na wieży, stając niemal pionowo, zanim z powrotem opadały a ich serca waliły o czaszę jakby od tego zależały losy świata. Dźwięk był tak silny, że w końcu wieża zaczęła się wyginać, najpierw nieznacznie, a potem coraz bardziej i bardziej, jakby była z gumy. W końcu drgała jak one, gnąc się pod katem prostym od pionu i obijając o beton placu w rytm tego szalonego BIM-BAM rozsadzającego mi uszy.
Telefon dzwonił i dzwonił. Otworzyłem oczy, wieża kościelna nagle zniknęła, pozostając za granicą realnego świata, który wdarł się we mnie jak tsunami, nagle i niepowstrzymanie. Pamięć o śnie, przestraszona gwałtownością przebudzenia, uciekła wgłęb umysłu i ukryła się tam, gdzieś w tajemnych zakamarkach neuronów, nieosiągalna na jawie, jakby jej nigdy nie było, chociaż wiedziałem, że to nieprawda.
Podniosłem słuchawkę.
-To ty? – Komendant nie bawił się w uprzejmości.
-Ja – wystękałem bezwładnymi ustami. Język miałem jak kołek, musiałem go sobie przygnieść policzkiem podczas snu.
- Przyjeżdżaj zaraz, Mancini nie żyje! – Trzask odkładanej słuchawki przebił mi głowę na wylot stalowym szpikulcem decybeli. Aż się wzdrygnąłem. Spojrzałem na zegarek, dziesięć po szóstej. Jeszcze szarzało, słońce czaiło się pod horyzontem czekając cierpliwie na swoją chwilę. W domu unosił się zapach łez. Nie wiem skąd się wziął. Kiedyś pachniało tak często, bardzo często. Czemu? Nie pamiętałem. Aha, to Joanna płakała, no chyba Joanna, bo któżby inny? Przypomniałem sobie mokre ślady na jej poduszce, czerwone oczy, w których już nie było miłości tylko cierpienie. Milczenie, pełne bólu milczenie, rano i wieczorem. Dlaczego odeszła? Może właśnie, dlatego, że cierpiała. Chyba przez mnie. Nie byłem pewien, ale musiałem mieć swój udział w jej złych nastrojach. Pewnie nam się nie układało. Ale czemu? Gdzieś w moim umyśle ziała czarna dziura, w którą wlatywały wszystkie pytania, lecz nie wypadały z niej żadne odpowiedzi. Ominąłem jej poszarpane krawędzie i wstałem z łóżka. Prysznic, terkot ekspresu, gorzki smak kawy. Blask słońca, gdy wchodziłem do metra. Jadąc uświadomiłem sobie, że zapomniałem z domu komórki. Ale i tak nikt do mnie nie dzwonił. Nie było, po co wracać.
Na komendzie nic się nie działo. Normalny ospały ruch, jak codziennie, pod koniec nocnej zmiany. Było przed ósmą, dzień dopiero się zaczynał. W gabinecie komendanta żaluzje były zaciągnięte. Gdy zapukałem drzwi otworzył sam komendant. Za jego plecami dostrzegłem kapitana Hecka i jeszcze dwóch czy trzech facetów w garniturach.
- Musisz poczekać chwilę, to długo nie potrwa – Powiedział i zamknął mi drzwi przed nosem. Gdybym stał trzy centymetry bliżej, uderzyłby mnie tymi drzwiami w twarz. Ale nie stałem.
Czekałem ponad godzinę. W końcu wyszli, ważni oficjele, garnitury po dziesięć tysięcy za sztukę, buty po pięć stów za parę. Nawet na mnie nie spojrzeli. Heck otwierał przed nimi usłużnie drzwi i uśmiechał się służalczo. Komendant machnął na mnie i zamknął drzwi.
- Wiesz już, Mancini umarł dzisiaj rano o trzeciej w kokonie. Nie mam jeszcze autopsji, ale wygląda na to, co i z tamtymi sześcioma. Awaria kokonu.
-, Co?! – Aż mnie zatkało – Awaria? Kokony się nie psują! Nie łyknę tego kitu!
Komendant spojrzał na mnie srogo – Nie musisz! Śledztwo umorzone. Była awaria systemu podtrzymywania życia, specjaliści z WFD wykryli ja i naprawili. Rodziny otrzymają stosowne odszkodowania, siostra Manciniego również. Rządowa Komisja Nadzoru potwierdziła przed chwilą diagnozę WFD, nie ma sprawy. Zamknąłem dochodzenie. Możesz zając się włamaniami do garaży. I pożarem w sklepie u Chińczyka.
- Te dupki w garniturkach to byli ważniacy z WFD? Ci, przed którymi płaszczył się Heck? Oni nie chcą szumu wokół śmierci gliniarza, nieprawdaż? Za gruba sprawa by jej łba nie ukręcić, więc, po co czekać? – Poniosło mnie. W życiu bym nie odezwał się do komendanta tym tonem. Aż do dzisiaj.
- Masz stąd wyjść, i to natychmiast! – Komendant uniósł się z krzesła. W mieście były może dwie osoby, które odważały się na niego krzyczeć. Żona i jego matka. Nawet Heck odzywał się do niego z szacunkiem. Burmistrz też. Podniosłem się i ruszyłem ku wyjściu. Miałem zamiar trzasnąć drzwiami. Tak, żeby szyba wyleciała.
- Poczekaj! – Powstrzymał mnie wpół drogi. Stanąłem i powoli odwróciłem się do niego – Siadaj i posłuchaj!- Wskazał krzesło. Wróciłem, usiadłem i słuchałem. Jak kazał.
- Nie miałem wyjścia – Powiedział zmęczonym głosem – Gdybym upierał się przy śledztwie, Heck zdymisjonowałby mnie za niesubordynację i tak by to zakończył. To polecenie z samej góry. Może nawet ze szczytu – Mówił o Białym Domu – nie do przeskoczenia. Zdecydowali się ukręcić łeb sprawie i nie ma na to rady. WFD ma długie ręce, tak długie, że obejmuje bez trudu całą kulę ziemską. Nie wygramy z nimi, ani ty, ani ja, ani nikt inny. Poza tym, to siedem dusz, tylko siedem.
- Będzie więcej, wie pan o tym – Przerwałem mu.
- Nie wiadomo, próbują wprowadzić jakieś ograniczenia, zabezpieczenia, nie znam się na tym. Podobno wiedzą, co się stało, ale to tajne, tylko góra dostała wyjaśnienie. My za nisko stoimy. A nawet, jeżeli umrą kolejni ludzie to i tak kropla w morzu tych, którzy zginęliby gdyby WFD nie istniało. Wiemy o tym obydwaj.
- A prasa? Przecież ktoś się dowie i napisze. Będzie szum na cały kraj, nawet szerzej.
Komendant uśmiechnął się wyrozumiale – Aleś ty naiwny! Jaka prasa? W tym stuleciu? Człowieku, nikt nawet nie miauknie na ten temat. Kto zadrze z WFD i to teraz, gdy każda gazeta, każda telewizja walczy o przetrwanie? Poza tym, kiedy ostatnio czytałeś gazetę albo słuchałeś radia? No, przypomnij sobie.
Telewizje oglądałem wczoraj, ale chyba pierwszy raz od miesiąca. A może nawet od dwóch miesięcy.
Nic nie powiedziałem. Miał rację.
Wyszedłem zamykając drzwi spokojnie i delikatnie. Nawet „Do Widzenia” powiedziałem.
Szedłem do wyjścia. Po drodze namacałem w kieszeni kartkę z prywatnym numerem Dante. Wyszedłem z budynku komendy i zadzwoniłem z ulicznego automatu. Nie chciałem go narażać. Rozmowy z komendy na pewno były rejestrowane.
Odebrał po trzecim sygnale.
- Tu Scott z Trzeciego Posterunku, chciałbym się z panem spotkać, w wiadomej sprawie – Gadałem tak na wypadek, gdyby jednak podsłuchiwali naszą rozmowę – W tym samym miejscu, co ostatnio. Jest to możliwe?
Długa chwila milczenia. Tak długa, ze zacząłem się zastanawiać, czy nie przerwało połączenia.
- O szóstej – Powiedział i rozłączył się. Spojrzałem na zegarek. Miałem mnóstwo czasu.
Musiałem jakoś dotrzeć do raportu koronera w sprawie dziewczynki z Sunset. Pozostawała też sprawa Daryla Moritza. Zbieg okoliczności, polegający na takim samym brzmieniu nazwisk jakiegoś technika, z którym podobno jeździłem kiedyś na sprawy a podejrzanym czy też świadkiem z budynku na Sunset nie wydawał mi się możliwy. To musiało coś znaczyć. Ale co? Poza tym nie pamiętałem żadnego człowieka o nazwisku Moritz. Czyżby Arbogastowi coś się pomyliło? Niewykluczone. Wiedziałem, ze kiedyś miał potężne problemy z alkoholem. Mogło mu się pomylić, niewątpliwie.
Na centrali podali mi prywatny numer Stafforda, tego gapowatego dyżurnego, który nie wpisał zgłoszenia Kowalski. Miał wyłączoną komórkę, zgłaszała się tylko skrzynka wiadomości. Zostawiłem swój numer i prośbę, żeby oddzwonił. Potem wsiadłem w metro i pojechałem do dzielnicowej kostnicy.
Kiedyś w każdym szpitalu była kostnica. Teraz, gdy ponad połowę szpitali zamknięto z powodu WFD, została nam się jedna w dzielnicy. Przy szpitalu Świętego Andrzeja. Dochodziła dwunasta, gdy tam dotarłem.
Byłem tu wcześniej kilka razy. Prosto od wejścia poszedłem do windy i zjechałem dwa pietra w dół. Gdy budowano szpital, zrobiono pod ziemią olbrzymi parking dla karetek. Okazał się zupełnie niepotrzebny i przerobiono go na kostnicę. Potężna przestrzeń, przedzielona jedynie grubymi betonowymi filarami robiła przygnębiające wrażenie, zwłaszcza, że władze szpitala oszczędzały na oświetleniu tego miejsca. Poza wytyczonym niemrawym blaskiem świetlówek szlakiem przez środek, cała reszta tonęła w gęstym mroku. Panował tu wieczna noc, niezależnie od pory dnia. Zegar na ścianie pokazywał godzinę, ale nie można się było zorientować, czy to południe czy północ. Ludzie, których tu przywożono, nie potrzebowali światła. Byli martwi.
Drzwi windy zasunęły się głośno stukając. Słyszałem jak silnik dźwigu ruszył i z wysiłkiem powlókł kabinę gdzieś w górę. Obudzone echo zaczęło tłuc się po hali jak nietoperz, obijając się po wnętrzu to tu, to tam, aż wreszcie przysiadło gdzieś poza kręgiem światła, czekając na następny sygnał do lotu. Nie dałem mu długo czekać.
-Jest tu, kto?! Halo!- Krzyknąłem.
Światła było jeszcze mniej niż zazwyczaj. Palił się tylko jeden rząd żółtych świetlówek, dających leniwą poświatę, grzęznącą w obszernym mroku kostnicy. Widziałem rzędy szuflad chłodziarki pod ścianą i kilkanaście, a może kilkadziesiąt stołów na kółkach, przykrytych fioletowymi w tym świetle płachtami. Niektóre z nich były wyraźnie wybrzuszone, w oczywisty sposób skrywając pod sobą zwłoki. Coś stuknęło. Rozpoczął się jakiś powolny ruch, gdzieś poza granicą światła, jakby ciemność obudzona moimi okrzykami gramoliła się niezdarnie z kąta.
-Halo! – Krzyknąłem ponownie.
Ruch zamarł spłoszony okrzykiem, ale podjął po chwili trud, o czym świadczyło nieregularne szuranie dobiegające z trudnego do określenia kierunku, właściwie ze wszystkich kierunków naraz. Jakby złaziły się ku mnie jakieś nieokreślone stwory, pochowane dotąd po zakamarkach w ciemności. Nie byłem tchórzem, ale wyobraźnia natychmiast usłużnie podsunęła odpowiednio krwawe i przerażające obrazy. Sięgnąłem do pasa i odpiąłem zatrzask kabury.
- Niech pan to zostawi – powiedział facet w białym fartuchu wyłaniając się z ciemności – Oni już nie zrobią panu krzywdy. Nie żyją.
Sięgnąłem po legitymację.
- Nie trzeba – Powstrzymał mnie ruchem ręki – Poznaję was na kilometr. Czego pan szuka?
- Ciała dziewczynki. Około 6-7 lat, rude włosy, sukienka biała w niebieskie grochy. Przywieziona cztery dni temu. Znaleziona w szybie pralni na Sunset Drive 66. Nie znam tymczasowej sygnatury. Dyżurny oficer zawalił sprawę.
- Nie przypominam sobie takiego wydarzenia, przynajmniej w ciągu ostatniego tygodnia. Kiedyś – popatrzył na mnie badawczo – było coś podobnego, ale co najmniej pół roku temu.
- Nie, to było dokładnie cztery dni temu, nie pół roku. Mógłby pan sprawdzić w rejestrze przyjęć? – Zapytałem. Ciało musiało przyjechać do tej kostnicy, do żadnej innej. Musiała tu być.
- Chodźmy – powiedział i ruszył w ciemność. Podążyłem za nim.
Mrok niechętnie rozstępował się przed nami. Doszliśmy do biurka pod ścianą. Zapalił lampkę i otworzył grubą książkę leżącą na blacie. Przejrzał trzy ostatnie strony i zamaszystym ruchem obrócił ją w moja stronę.
-Nie ma. Żadnego ciała dziecka w ciągu ostatnich pięciu dni. Najmłodszy był dwunastoletni chłopak. Przedwczoraj. Porażenie prądem.
Rzuciłem okiem na rejestr. Przerzuciłem kartkę. Miał rację. Żadnego dziecka. Więc gdzie do cholery ją zawieźli?!
-Kto? – Zapytał.
Popatrzyłem na niego zdezorientowany.
-, Kto ją gdzieś zawiózł? Powiedział pan „ gdzie do cholery ją zawieźli?”
Nieświadomie myślałem na głos. Niedobrze.
- Johnson i ten drugi Johnson. Oni zajęli się transportem ciała. Ja i Wax pojechaliśmy do domu.
Popatrzył na mnie ze zdumieniem – Firma Johnson & Johnson nie wozi dla nas zwłok od czterech miesięcy. Z tego, co wiem, ta firma zbankrutowała, czy jak to nazwać. Większość pracowników poszła do WFD. Chyba nawet jeden ze współwłaścicieli także. Nic dziwnego. Taki zawód, w sumie obrzydliwy. Swoją drogą, gdyby ktoś pokusiłby się o zbadanie, jakie profesje są najszerzej reprezentowane wśród klientów WFD, mogłoby być to ciekawe zestawienie.
- Nie mówiłem o firmie, Johnson to nazwiska dwóch techników, którzy zajęli się ciałem tej dziewczynki – Sprostowałem.
Jakby mnie nie słyszał – A ten ….Wax? Jak miał na imię?
-Camil, Camil Wax. Tak się przedstawił – Byłem coraz bardziej zdezorientowany. Nie wiedziałem już, w co wierzyć, co składać na niechlujstwo a co na celowe złe działanie w jakiejś tajemnej intencji.
- Camil Wax? – Poczułem bardziej niż zobaczyłem jak przewierca mnie badawczo oczami – Taki grubszy gość z brodą?
Starałem się sobie przypomnieć czy Wax miał brodę. Ze zdumieniem nagle skonstatowałem, że zupełnie nie pamiętam jak wyglądał. Równie dobrze mógł mieć dwa metry wzrostu jak i półtora. Mógł mieć brodę jak krasnolud i oczy wielkie jak foka. Cholera, mógłby nawet być pingwinem.
- Nie pamiętam – wydukałem z trudem.
-To nie ten, tego by pan zapamiętał – Chudy skrzywił usta. W zamyśle mógłby to być uśmiech – Robił zdjęcia na pogrzebach. Od miesiąca, co najmniej śpi, w WFD, już myślałem, że wyszedł. Ale bym się zdziwił! Miał takie powiedzenie: „Świat to najbardziej ponure miejsce, jakie znam”. Napatrzył się na ludzkie tragedie, niby zawodowo, ale jednak. W końcu nie wytrzymał i uciekł z tego najbardziej ponurego miejsca, jakie znał. Do WFD. Tam mu chyba nie jest ponuro.
Słuchałem tego, co mówił a słowa docierały do mnie jak przez gęstą ciecz, bulgoczącą w mojej głowie. Ten Wax, z którym rozmawiałem, to był ten Wax, ten sam, o którym mówił. Ale w jakiś sposób wiedziałem też, że się mylę. Jakbym tylko śnił o tamtej rozmowie, jakby to się wszystko nie wydarzyło, ta dziewczynka w szybie pralni, Johnsonowie, strażacy, Digley, jakby to wszystko było tylko ułudą. Wrażenie potwornej gęstości w czaszce trwało jedynie chwilę, ale było tak dojmujące, że aż mi odebrało mowę.
- Dobrze się pan czuje? – Zapytał chudzielec, – Bo wygląda pan nieszczególnie.
Przyganiał kocioł garnkowi. Powinien siebie obejrzeć w lustrze. Jego twarz była sina, oczy przekrwione a wargi niemal fioletowe, jak płachty na stołach. Byłem się gotów założyć, że niejeden nieboszczyk wyglądał lepiej niż on.
- Nie, wszystko w porządku – wydusiłem z siebie.
- Wie pan, tu jest strasznie, duszno, ciemno i tak dalej – Zakreślił krąg ramieniem – Ja tu pracuję od kilkunastu lat, sam nie wiem od ilu. Nie lubię słońca, jestem albinosem. Poza tym przyzwyczaiłem się, do ciszy, do spokoju.
- Nie przeszkadza panu samotność? W takim miejscu? – Otarłem twarz dłonią. Wrażenie jakby moja głowa napełniła się czymś w rodzaju kisielu ustępowało.
- Ja tu nie jestem sam. Są przecież oni – Spojrzał w ciemność – Wiem, uważa mnie pan za lekko stukniętego, ale oni to naprawdę dobre towarzystwo. Są cisi, przewidywalni, nie narzucają się. Poza tym każdy ma mi do opowiedzenia swoją historię, więc się nie nudzę. Tak naprawdę to nie mam czasu się nudzić. Ani sekundy.
Nie był lekko stuknięty. Był regularnym wariatem. Jakim cudem nie spotkałem go tu wcześniej? Przecież musiałem bywać w tej kostnicy wiele razy. Nie mogłem sobie jednak tego przypomnieć. Wrażenie kisielu w głowie powróciło. Musiałem wreszcie stąd wyjść. Natychmiast.
- Gdzie jest wyjście? – Zapytałem, bo zupełnie straciłem orientację w mrocznej przestrzeni.
- Zaprowadzę pana – Powiedział i ruszył przed siebie. Szedłem za nim, niemal depcząc mu po piętach. Opanował mnie strach, że jak zniknie w ciemnościach, to nigdy nie odnajdę drzwi do windy i będę się tu błąkał aż umrę. Szliśmy i szliśmy, jakby prowadził mnie naokoło. Może celowo zboczył z drogi i za chwilę da susa w mrok a ja zostanę tu sam, bez szans na wydostanie się z matni. Będę błąkał się po kostnicy, aż zdechnę z nadmiaru kisielu w czaszce, a ten ponury typ dołączy mnie do swojej kolekcji umarlaków, obtoczy pajęczyną i powiesi gdzieś w zakamarku jak pająk muchę. Ale podejrzewałem go niesłusznie. W końcu doszliśmy do drzwi windy. Odetchnąłem. Nacisnąłem guzik i usłyszałem jak silnik dźwigu rusza.
- Nie wybiera się pan do WFD?- Zapytałem niespodziewanie dla samego siebie.
Spojrzał na mnie a potem przeniósł wzrok w ciemność, – Po co? Tu jest mi dobrze. Poza tym uważam, że te wasze życie – wymownie popatrzył do góry - jest snem, marnym snem, podłej, jakości, skleconym naprędce i byle jak. Jakby Bóg odwalił fuszerkę, albo był tylko niechlujnym wyrobnikiem, pracującym za miskę ryżu w jakiejś chińskiej fabryce tandety. To właśnie śmierć jest przebudzeniem, czymś w rodzaju wyzwolenia. Jestem najbliżej wolności jak tylko można, bo rozmawiam z nimi, a oni opowiadają mi jak tu jest naprawdę, poza złudą i majakiem. Słucham ich i czekam spokojnie na swoje przebudzenie.
Drzwi zamknęły się za mną. Jadąc w górę, do świata wypełnionego słońcem i powietrzem, miałem wrażenie jakbym uciekał z piekła, przekraczał Styks, zdążając ku krainie żywych. Gdy wyszedłem do holu, usłyszałem szum ulicy, szuranie kroków po podłodze, szmer wypowiadanych słów, poczułem jak serce znowu zaczyna mi bić. Jakby tam, w kostnicy stanęło, dostosowując się do ciszy i bezruchu przestrzeni. Skuliło się gdzieś w kącie, wystraszone nawałem śmierci i mroku. Wiatr uderzył mnie w twarz, drapiąc boleśnie skórę drobinami niesionego podmuchem piasku. Zamiast schować się za ramieniem wystawiłem policzek na tę drobną torturę. Ból zastępował otępienie.
Cholerny wariat! – Myślałem sobie o człowieku z kostnicy jadąc prawie pustym autobusem. Poza mną i kierowcą był tylko jeden pasażer, w dodatku wysiadł zaraz na rogu. Przystanki były puste, nikt na nich nie czekał. Kierowca zwalniał tylko, patrząc w lustro czy się podnoszę do wyjścia czy nie, a potem przyspieszał mijając kolejne puste budki, jedna za drugą. Może spieszył się do domu? A może dzisiaj był jego ostatni dzień pracy i zaraz potem wybierał się wreszcie do WFD, aby położyć się w kokonie i śnić o szczęściu przez resztę życia. Co go jeszcze trzymało na tym świecie? Przecież nie mógł być szczęśliwy, kręcąc kierownicą, zmagając się z idiotami zajeżdżającymi mu drogę, z pasażerami niezadowolonymi z tego, że przyjechał minutę za późno lub dwadzieścia sekund za wcześnie, kłócąc się z żoną, na która nie mógł już patrzeć po dziesięciu latach małżeństwa, znosząc chamstwo szefa i durne odzywki prymitywnych kolegów. A co mnie trzymało przed wizytą w WFD? Co w ogóle powodowało, że ktokolwiek jeszcze jeździł metrem, autobusem, kupował w realnych sklepach, liczył pieniądze, martwiąc się czy starczy na czynsz, na światło, na życie? Co sprawiało, że świat jeszcze funkcjonował, zamiast śnić w miliardach snów, zamkniętych w kokonach własnych marzeń, które spełniały się jedno za drugim, bez końca? A może już tylko ja i kierowca autobusu byliśmy ostatnimi żywymi uczestnikami jawy, mknęliśmy przez pustą rzeczywistość, starając się znaleźć dla siebie odrobinę miejsca w przestrzeni wypełnionej coraz bardziej szczelnie przez sny śpiących w WFD, rozepchnąć się między ich marzeniami, miedzy pragnieniami i scenariuszami szczęścia? Może nieświadomi walczyliśmy o prawo do istnienia poza sennym majakiem, w realnym świecie, zmniejszającym swoją objętość pod naporem pęczniejących wydarzeń z zaprogramowanych urojeń, wypełzających z wszechobecnych kokonów jak dym, jak mgła, wypełniająca cały świat, żarłocznie i niepowstrzymanie? Dwaj rycerze, w stalowym statku kosmicznym, mknącym przez kosmiczna pustkę snów, bez celu, bez szans, bez ratunku. Ku nicości.
Chyba przysnąłem, bo o mało, co nie przegapiłem przystanku. W ostatniej chwili poderwałem się z fotela, kierowca widząc to gwałtownie nacisnął hamulec a ja poleciałem kilka kroków do przodu. Machnął ręką przepraszająco. Okej, nic się nie stało. Wysiadłem a autobus ruszył dalej, dymiąc i trzeszcząc pognał przed siebie. Chwile patrzyłem za nim, jak z piskiem opon wziął ostry zakręt i zniknął za rogiem. Ruszyłem w dół ulicy. Wieczór sprawnie zamieniał się w noc.
Miałem uczucie Deja Vu. Ten sam wiatr, te same liście. Ten sam spękany murek. Może było tylko trochę cieplej. Nie za bardzo, tylko trochę. I gwiazdy. Całe niebo w gwiazdach, piękna październikowa noc.
Usiadłem. Dantego nigdzie nie dostrzegłem. Mijały sekundy. Spojrzałem na zegarek, spóźnił się już ponad pięć minut, gdy dostrzegłem jego przygarbioną sylwetkę zbliżającą się ku mnie od strony przedmieścia. Podszedł i podał mi rękę w milczeniu. Usiadł obok mnie.
- Przepraszam za spóźnienie, wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi. To chyba początki paranoi, tak sądzę.
Wyciągnął z kieszeni dysk i podał mi go ukradkiem. Wsunąłem go do kieszeni.
- To zapis operacji komputera podczas sesji Manciniego. Niezbyt szczegółowy, niska rozdzielczość, klatki, co sekundę, czasem, co półtorej. System nie wyrabia, brak mu mocy, aby obsłużyć same sesje, na zapis nie zostaje wiele pamięci, dlatego taka słaba, jakość. Kiedyś filmy były jak żyleta, ale to było trzy lata temu. Teraz to rozmazane bohomazy, ledwie, co widać.
- Oglądał pan? To – wskazałem kieszeń.
- Nie. Od razu przyniosłem dla pana. Gdyby zorientowali się, że coś skopiowałem, zrobiliby mi rewizję. Dlatego jadę prosto z WFD. Obejrzy pan na zwykłym komputerze, to po prostu ciąg obrazów, widok jakby z oczu Manciniego. Dwadzieścia ostatnich minut czasu rzeczywistego, czyli jakieś dwie godziny akcji. Mam nadzieje, że to wystarczy. Nie zrobię tego po raz drugi. O mało, co nie dostałem zawału serca.
-, Co pan o tym myśli? – Spytałem chowając dysk do kieszeni.
- Myślę, że ten program, który zainstalowałem Manciniemu, nie był do niczego. Znalazł tego, kogo szukał. Tylko tamten był szybszy.
- Jest szansa na znalezienie, tego, kto go zabił? – Zapytałem. Obaj nie mieliśmy wątpliwości, co się stało z Mancinim.
- Teoretycznie jest – Podrapał się w zamyśleniu po nosie – Mogliby na przykład przeanalizować zapis akcji serca lub ciśnienia tętniczego wszystkich śpiących w Nowym Jorku. To zajmie kupę czasu, ale w końcu go namierzą. Mają siedem przypadków, w tym ostatnim na bank doszło do jakiejś rozróby, Mancini nie na pewno nie dał się zabić jak prosię. Musiał się bronić, a to sprawiło, że emocje przyspieszyły u sprawcy akcję serca. Wystarczy teraz poszukać tych, którzy oddychali szybciej wtedy, gdy ginął pana kolega i mamy kandydatów. Jak się przyłożą to go znajdą. Tylko czy będzie im się chciało?
- W komendzie byli jacyś ważniacy z WFD, śledztwo umorzono – Spojrzał na mnie zaskoczony . Kontynuowałem – Zwalili wszystko na awarię kokonów. Podobno mają poprawiać jakieś procedury. Może o to chodzi, o znalezienie tego, kto zabija?
- Może. To w końcu w ich interesie. Nawet nie trzeba by było go budzić. Wystarczyłoby dać dla jego snów większą pamięć systemu, aby odizolować jego sen od pozostałych ludzi. Wtedy nie mógłby nic złego zrobić. Przynajmniej nikomu ze śpiących.
- Obejrzę to w domu. Gdyby na filmie coś było, mogę to pokazać komendantowi?
Spojrzał na mnie ciężko a jego wzrok niemal przygniótł mnie do ziemi – Zorientują się, że to ja to wyniosłem z WFD – wskazał kasetę – I wtedy ze mną koniec. Nie sądzę, abym pożył wtedy więcej niż kilka godzin. Wolałbym, żebyś jednak nie pokazywał tego nikomu.
-, Więc czemu w ogóle ryzykujesz? – Ponownie zadałem mu pytanie, które padło na pierwszym naszym spotkaniu.
Westchnął – Długo zastanawiałem się nad tym – Powiedział patrząc w niebo – I chyba znalazłem odpowiedź. Jak myślisz, czemu one milczą?
Nie zrozumiałem, o kogo mu chodzi, – Kto? – Zapytałem.
-No, one – Odpowiedział patrząc wciąż w górę. Spojrzałem za jego wzrokiem.
Byliśmy daleko od centrum, od świateł, lamp ulicznych, migoczących reklam i neonów. Nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Więc gdy spojrzałem górę, moim oczom ukazał się cudowny widok, setek gwiazd zawieszonych nad naszymi głowami. Niby były tylko świecącymi punktami, ostrzami światła, bezładnie tnącymi przestrzeń na prawo i lewo, niczym szczególnym, jedynie jasnością rozbitą na mnóstwo fragmentów rozrzuconych po czerni. Tak jak najpiękniejsza muzyka to tylko pojedyncze nuty, grane jedna po drugiej. Ale gdy tak patrzyłem na nie, czułem tak niesamowitą tęsknotę, jakbym właśnie słuchał cudownej muzyki, wnikającej wprost do mej duszy, bez fałszywego pośrednictwa zmysłów, bez tej całej otoczki umysłu, pamięci, doświadczenia. Jakbym doświadczał prawdziwego świata, dotykał jego istoty, czuł przestrzeń a nie tylko myślał, że czuję.
- Teraz wiem, dlaczego wszechświat nie roi się od sygnałów, przelatujących rakiet, ekspedycji międzyplanetarnych, wiadomości z innych układów słonecznych. Wiem, czemu wydaje nam się, że jesteśmy sami w galaktyce, czemu nikt się do nas nie odzywa, i czemu nasze komunikaty radiowe trafiają w pustkę – Mówił wciąż patrząc w niebo – Po prostu wcześniej czy później każda rozumna cywilizacja tworzy takie swoje WFD, kokony, komputery i cała tę machinę, która pozwala im uciec od rzeczywistości w świat marzeń i snów. Po co zmagać się z losem, gdy za rogiem gotowy jest świat idealny, dokładnie taki, o jakim marzymy, jaki bezskutecznie zazwyczaj próbujemy sobie zorganizować tutaj. Spełniamy, więc marzenia, tanio i łatwo, ot tak! – Pstryknął palcami – I po wszystkim. Pomagam ci, pomagałem Manciniemu, bo nie godzę się z tym. Bo nie tak wyobrażam sobie naszą planetę. To może naiwne i górnolotne, ale nie chciałbym, aby wszyscy ludzie weszli dobrowolnie do trumien i oddali się narkotycznym marzeniom na resztę życia. Wiem, wiem – Dodał widząc, co chce powiedzieć – Nie dam rady temu zapobiec. Ale to nie znaczy, że muszę stać bezczynnie. Mogę walczyć i przegrać. To jestem w stanie zaakceptować.
Nie wiedziałem, co mogę mu odpowiedzieć. Rozumiałem go, przynajmniej tak wtedy myślałem. W końcu też walczyłem. Tylko nie godziłem się z porażką.
Podziękowałem i pożegnałem się. Jechałem metrem trzymając dłoń w kieszeni, tej samej, w której spoczywał dysk. Czułem jego twardą plastykową prostokątność między palcami.
Miałem wrażenie, że samochodów na ulicach jest z każdym dniem mniej, ale mogło to być tylko złudzenie, efekt obserwatora. Spodziewałem się, że ich ubywa, więc wydawało mi się, że ubywa rzeczywiście. Na tej zasadzie działało placebo. Zamknąłem za sobą drzwi mieszkania.
Zasłoniłem żaluzje i zanim włączyłem komputer odpiąłem antenkę łącza radiowego a końcówkę owinąłem kawałkiem folii. Plik z WFD mógł mieć dołączony znacznik, malutki programik, który w przypadku otworzenia dysku na nieautoryzowanym komputerze wysyłał do sieci sygnał ostrzegawczy. Nie zależało mi na tym, aby WFD dowiedziało się, że mam materiały od Dantego. Dlatego odciąłem sieć. Nawet, jeżeli marker dołączony był do pliku i tak sieć nie odbierze sygnału, bo odciąłem swój komputer od netu.
Obrazy rzeczywiście były słabe. Niska rozdzielczość, jak z kiepskiej internetowej kamery, Dante wiedział, co mówi. Słoneczny dzień, jakiś parking, chyba parking, dużo samochodów. Plaża, błękitne morze, żaglówki. Budka z lodami. Potem bar, chyba też przy plaży, bo w tle widać było rozmazane postacie kobiet w kostiumach kąpielowych. Przewijałem plik na podglądzie, zdjęcia skakały jedno za drugim, bez żadnych zacięć, za to niczego z nich nie mogłem wywnioskować. W pewnym momencie zorientowałem się, że Mancini założył okulary słoneczne, bo obraz znacznie ściemniał. Dojeżdżałem już do końca, gdy nagle zatrzymałem się nad jednym kadrem. Sprawdziłem, do końca nagrania miałem jeszcze sześć minut czasu ze snu. Na zdjęciu widziałem eksplozję. Najwyraźniej jakiś niewielki wybuch, chyba właśnie na plaży. Obejrzałem następne zdjęcie. Mancini najwyraźniej ruszył w tamtym kierunku, bo dym zbliżał się i wkrótce obraz zamglił się niemal zupełnie. Przeskoczyłem dalej. Nagle kadry stały się bardziej rozmazane. Zorientowałem się, że Mancini gdzieś biegnie. Na jednym z kadrów, w kącie obrazu dostrzegłem, że ma w ręce pistolet. Zatrzymałem obraz i uważnie przyjrzałem się szczegółom. W środku zdjęcia dostrzegłem niewyraźną sylwetkę człowieka. Była skulona, chyba odwrócona tyłem. Ten człowiek uciekał a Mancini go gonił! Czułem jak żywiej zabiło mi serce. Czyżby znalazł tego, o kogo mu chodziło? Na następnym ujęciu dostrzegłem jak policjant unosi broń do oka. Potem obraz na chwilę pojaśniał, chyba Mancini strzelił. Rozbłysk wystrzału zamglił obraz. Znowu strzelił. I znowu. I nagle obraz ściemniał. Fotografia była całkiem czarna. Następna też, i wszystkie kolejne także. Zorientowałem się, że Mancini zginął. To był obraz z oczu martwego człowieka. Poczułem niemal chłód śmierci wewnątrz klatki piersiowej. Cofnąłem do ostatniej, na której było coś widać. Była niewyraźna, jak wszystkie inne. Zrobiono ją tuż po trzecim wystrzale, blask kordytu zgasł. Mancini patrzył w dół, jakby pod nogi. Dostrzegłem jego lewy but, chyba lewy. Prawe kolano, lekko uniesione, jakby się o coś potknął, podłużny błysk, jakby srebrna nić tuż obok. Poręcz schodów, w tle na górze ujęcia niebo, piękne, błękitne. To było wszystko.
Powiększałem zdjęcia na ekranie, przesuwałem, nawet próbowałem wyostrzyć je specjalnym programem do edycji obrazów. Wszystko, co uzyskałem to niewyraźną postać mężczyzny w długich spodniach i marynarce lub cienkiej kurtce. Brunet, jakieś 180 centymetrów wzrostu, szczupłej budowy ciała. Ani jednego ujęcia twarzy, żadnych szczegółów. Nie dostrzegłem, aby strzelał do Manciniego, ale klatki były mniej więcej, co sekundę, wystrzał mógł się zmieścić pomiędzy ujęciami. Poddałem się po dwóch godzinach wysiłków. Może gdybym był profesjonalistą i dysponował potężnym komputerem może osiągnąłbym coś więcej. Ale wątpię.
Wiedziałem, co muszę zrobić. Wcale tego nie chciałem, ale nie miało to żadnego znaczenia. Są rzeczy, które człowiek robi czy chce tego czy nie, po prostu to los za niego decyduje. Tak jak nie chcemy spowodować wypadku drogowego, zachorować czy stracić żony. Raz, dwa i już się stało. Nie chcieliśmy tego, a jednak. Pozornie wydaje nam się, że mieliśmy na to wpływ, że wybraliśmy te skrzyżowanie a nie inne, że prowadziliśmy niezdrowy tryb życia, że kłóciliśmy się z partnerką o drobiazgi zamiast być mądrzejszym i postępować inaczej. Ale to nieprawda. To los tak chciał i tak czy śmak doszlibyśmy tam gdzie nas od początku prowadził. Wszystko to, co się stało, było nam pisane, zanim jeszcze przyszliśmy na ten świat. To jak numer autobusu, który wyjeżdża zza rogu. Zanim nie dostrzeżemy go, nie widzimy, że już nadjeżdża. A on już tu jest, tuż tuż, za zakrętem, tylko my o tym nie wiemy. Musiał najpierw tam być, bo inaczej nie wyjechałby zza zakrętu. Dostrzegamy tylko to, co jest tuż przed naszym nosem. Dalsza przyszłość jest poza zasięgiem naszego spojrzenia. Ale to nie znaczy, że jej nie ma.
Rząd pół roku temu zakazał reklam WFD. Za późno. Wszyscy wiedzieli, co to jest, gdzie to jest i dlaczego. Wszyscy rozważali. Wszyscy kalkulowali. Ci, co tego nie robili, uważani byli za wariatów. Za nawiedzonych. I chyba słusznie.
Biuro mieściło się na parterze wieżowca Eisenhowera w samym centrum city. Wyburzono pobliski budynek, aby postawić dwunastopiętrowy parking dla klientów. WFD miało pieniądze. Olbrzymie pieniądze.
Nigdy tu nie byłem. Przyjechałem metrem, parking był mi niepotrzebny. Na placu przed biurem wprawnym okiem dostrzegłem co najmniej trzech tajniaków. Chyba z ochrony WFD, bo na policjantów nie wyglądali. W zaparkowanym vanie na obrzeżach placu siedziało co najmniej czterech. Przy drzwiach wejściowych dwóch potężnych facetów w mundurach. Niezła ochrona.
Gdy wchodziłem przez obrotowe drzwi jeden z nich obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Nie wzbudziłem najwyraźniej podejrzeń, bo przeniósł wzrok za moje plecy, na następną osobę zmierzającą do wnętrza.
W holu stanąłem zagubiony. Całą przestrzeń wypełniały poustawiane pozornie bez ładu identyczne zestawy mebli: Szklany stolik, dwa fotele po jednej stronie i jeden po drugiej. Na oko było tutaj ze czterdzieści takich miejsc rozmowy wstępnej, bo chyba tak to się nazywało. Tak przynajmniej określał to folder informacyjny, który kiedyś dostałem pocztą. Rok temu. Spora część stolików była pusta, ale co najmniej przy piętnastu siedzieli ludzie.
-Witamy w WFD!- Usłyszałem za sobą głos. Obróciłem się. Niewysoki mężczyzna w granatowym garniturze uśmiechał się do mnie z odległości dwóch metrów – Pan u nas pierwszy raz, nieprawdaż?
Prawdaż. Facet sprawiał wrażenie jakby chciał mi przychylić nieba. Wszystko o tym świadczyło, poza, uśmiech, złożone dłonie. Pewnie był szkolony jak zrobić dobre wrażenie. Skutecznie szkolony.
- Tak, pierwszy raz, ma pan rację. To tak widać? – Też się uśmiechnąłem.
Podał mi dłoń – Mam na imię Frank – Palce miał miękkie jak flanela – Pan nie musi się przedstawiać. Przyjdzie jeszcze na to czas.
- Zapraszam – gestem wskazał najbliższy zestaw fotele-biurko – Doświadczenie, mam po prostu spore doświadczenie. Pracuję tu już ponad 6 lat, niemal od początku – Pod pozorem zwykłej rozmowy przekazywał mi informacje, mające wzbudzić moje zaufanie. Długie doświadczenie, to dobrze – pomyślałem.
Usiedliśmy.
- Zanim zapytam, co pana do nas sprowadza, chciałbym pana poinformować, że nasza rozmowa jest ściśle poufna. To dotyczy mnie. Wszystko, co pan tu powie, jest przeznaczone tylko dla moich uszu i nigdy nie wyjdzie poza nasza dwójkę – znowu się uśmiechnął – Jak u lekarza tylko lepiej. Proszę mi wierzyć. Pan oczywiście może o niej rozmawiać, z kim pan chce. Ja natomiast będę milczał jak grób – Uczynił gest jakby zamykał sobie usta. Skinąłem głowa z aprobatą.
- Zapewne chciałby się pan zapoznać z naszą ofertą. Słyszał pan zapewne o nas?
Znowu skinąłem głową. Kto by nie słyszał?
- Zapytam pana, gdyż niemal każdy nasz klient przychodzi do nas ze sprecyzowanymi oczekiwaniami, jaki okres snu interesuje pana na pierwszy raz?
Tak, to wiedziałem. Zresztą jak i wszystkie inne parametry snu miałem sprecyzowane. Dante dokładnie powiedział mi jak mam postępować.
- Jeden dzień. Snu, jeden dzień snu. Biorę jednodniowy urlop z pracy, na pierwszy raz wystarczy. Da mi to obraz tego, jak to działa.
Pokiwał głową z aprobatą – Bardzo rozsądnie. Większość naszych klientów zaczyna od sesji jednodniowej, to bardzo dobry wybór. Sam doradzam go takim, którzy się wahają. Trzeba sprawdzić, za co płaci pan pieniądze. Sam bym tak zrobił.
- Po przebudzeniu będę wiedział, że to był tylko sen czy raczej nie? – Zapytałem. O WFD krążyło mnóstwo zmyślonych historii, wolałem się upewnić.
- Oczywiście będzie pan miał świadomość, że to było tylko wyobrażenie rzeczywistości – Odpowiedział poważnie Frank – Tylko sesje wakacyjne, gdzie sami ustalamy scenariusz, oczywiście przy współpracy klientów, mają status rzeczywistości. Klienci po przebudzeniu mają wrażenie, jakby to wszystko się odbyło naprawdę. Wymaga to kilku drobnych zabiegów środowiskowych, sesje kończymy najczęściej w domach klientów, aby zachować ciągłość sytuacyjną, ale to jedyny wyjątek. No i sesje tak zwane „na resztę życia”, ale to rozumie się samo przez się. Rozumie pan przecież, że gdy we śnie dokona pan na przykład jakiegoś heroicznego czynu i otrzyma pan medal z rąk samego prezydenta, nie może pan go mieć na jawie. On istnieje tylko we śnie. Więc musimy dbać o to, by klienci umieli odnaleźć się z powrotem w rzeczywistości. Ale droga do nas zawsze jest otwarta, można wrócić i śnić dalej w miejscu, w którym przerwało się ostatni sen lub wybrać zupełnie nowy, niezależny.
- Przejdźmy do szczegółów – powiedział wyciągając ze stosu kartek jakiś formularz – Zadam panu kilka pytań, a pan odpowie mi na nie najlepiej i najszczerzej jak pan może. Przypominam, że nasza rozmowa jest absolutnie poufna i nikt nie dowie się o jej treści. I jeszcze jedno, proszę pamiętać, że przedstawia pan swoje życzenia, my dostosowujemy scenariusz pana sesji do pana życzeń, lecz ostateczne słowo ma komputer. Program bada pana podświadomość, wykonuje odpowiednie testy i dopracowuje szczegóły scenariusza. Słowem, określa precyzyjnie podświadome oczekiwania klienta. Ma to na celu uniknięcie sytuacji powstawania dyskomfortu uczestnika sesji. Na przykład, gdy klient wyraża życzenie polowania na lwy, testy wykażą czy woli je zabić z karabinu czy na przykład włócznią. Czy chce, aby polowanie było dynamiczne czy woli raczej rodzaj zasadzki na zwierzęta. Czy chce polować z przewodnikiem czy woli samotną wyprawę. Te szczegóły, jednak dosyć istotne, przyzna pan, określają nasze badania. Wyraża pan na nie zgodę?
Wyraziłem. O badaniach uprzedzał mnie Dante, ale podał zupełnie inne przykłady. Frank zaczął pytać. Pytał o mój wiek, o pracę, o żonę, dzieci, hobby, upodobania do rozrywek, czasem o zupełnie błahe rzeczy, jak na przykład ulubiony kolor czy jakie noszę skarpetki. Dante uprzedzał mnie abym odpowiadał jak najszczerzej, gdyż i tak wszystko będzie zweryfikowane poprzez badanie kory mózgowej. Pytania miały na celu bardziej ustalenie profilu osobowości niż rzeczywiste odkrycie, jakie mam hobby i czy nie zdradzam żony. Gdyby okazało się, że kłamię, sen byłby dopasowany bardziej do osobowości kłamcy niż uczciwego człowieka. Wszystko miało na celu dobro klienta, nie było w tym ani cienia obłudy. Klient zadowolony wracał do WFD, zawsze jak to stwierdził Dante. Więc miał być zadowolony.
-Wywiad skończony, czas na małe badanie -Frank podniósł się z fotela i wskazał mi drogę. Przeszliśmy niedaleko, do sali, gdzie położyłem się na leżance. Z sufitu opuścił się przyrząd, coś w rodzaju wielkiego białego kloca ze stalową półobręczą.
- Mam nie oddychać czy coś podobnego? – Zapytałem Franka. On uśmiechnął się uspokajająco i pokręcił głową – Może pan robić, co pan chce, proszę tylko leżeć. Wszystko odbędzie się automatycznie. Może pan dla ułatwienia pomyśleć o czymś przyjemnym, ale to niekonieczne – Frank poczekał aż kloc zjedzie na odległość kilkunastu centymetrów od mojej głowy a potem wcisnął jakieś guziki w pilocie, który dopiero teraz spostrzegłem w jego dłoni. Nic się nie działo. Leżałem i myślałem o lodach. Karmelowych.
- Skończone, może pan wstać – Kloc ruszył bezgłośnie w górę i po sekundach schował się w suficie. Wstałem. Wyszliśmy do holu.
- Zapraszam jutro, od rana będziemy na pana czekać. Kiedy pan się zjawi, to już pana wybór, kokon będzie gotowy. Opłaci pan sesję po jej zakończeniu, tylko wtedy jak będzie pan zadowolony. Oto pana karta – podał mi niewielki plastykowy prostokąt – To jednocześnie przepustka, proszę jej nie zgubić. I zapraszam – znowu się uśmiechnął. Wyszedłem.
Wróciłem do domu. W holu zamiast portiera na ladzie, za którą zwykle siedział, stał tylko świetlny ekran. Gdy podszedłem zajaśniała na nim widomość, że z powodu relokacji brak będzie obsługi a wszelkie problemy prosimy zgłaszać bezpośrednio administratorowi budynku. Winda na szczęście działała. Dotknąłem drzwi a one rozpoznając moje DNA, pobrane z potu i skrawków skóry, wysyczały – WITAMY! – i otworzyły się na oścież. Nie zapaliłem światła. Podszedłem do okna i wyjrzałem. Za oknem nie było nic ciekawego.
Zadzwoniłem do Dante. Powiedziałem mu o tym, że jutro idę do WFD.
- Wiedziałem, że sobie nie odpuścisz – Jego głos wciąż brzmiał jak głos wielkiego kudłatego niedźwiedzia.
- Mam do ciebie prośbę. Masz jeszcze ten program, który dał ci Mancini? – Zapytałem z nadzieją.
Potwierdził.
- Mógłbyś dołączyć go do programu mojego snu? Jak będziesz na dyżurze?
Długo milczał. W końcu usłyszałem jego westchnienie – Na pewno tego chcesz? Twojemu koledze się nie udało, myślisz, że ty dasz radę?
- Muszę spróbować – Niemal czułem jak przygniatają mnie te słowa. Każde osobno ważyło tonę.
- Zrobione – Powiedział tylko – Coś jeszcze?
- Nie, to wszystko.
Odłożył słuchawkę bez słowa. Nie powiedział „do widzenia”. Chyba nie sadził, abyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali.
Słońce raziło mnie w oczy. Białe ściany domów odbijały promienie, zewsząd rażąc mnie blaskiem. Ewa też mrużyła oczy. Szła między nami, trzymając za ręce mnie i Joannę. Jej biała sukienka falowała w rytm podskoków, jak malutki spadochron. Coś sobie śpiewała po cichutku, ale szum przejeżdżających samochodów zagłuszał jej słowa. Dopiero, gdy wytężyłem słuch, dotarły do mnie – Lody, lody, lody! – Śpiewała moja mała córeczka. Szliśmy na lody.
Żar wprost lał się z nieba, ale nam wcale nie było gorąco. Czułem w sercu radosne podniecenie, takie jak czuje dziecko przed jakimś przyjemnym nadchodzącym wydarzeniem – daleką wyprawą, rozdaniem prezentów czy wizytą ukochanej osoby. Wszystko było takie proste i piękne, takie ekscytujące. Joanna patrzyła mi w oczy. Była taka cudowna! Czułem jej szczupłe ciało przez zwiewną sukienkę, niemal dotykałem skóry przez cieniutki materiał. Widziałem miłość w jej źrenicach a ona widziała ją w moich.
- Chodźmy na karuzelę, proszę, proszę! – Ewa podskakiwała na jednej nodze z resztką loda w dłoni. Joanna popatrzyła na mnie pytająco. Idziemy, oczywiście idziemy! Kolejka była niewielka, za trzy minuty wirowaliśmy we trójkę wokół kolorowego korpusu maszyny. Ewa piszczała, co chwilę, wydając z siebie na przemian odgłosy strachu i zachwytu, Joanna śmiała się do mnie, odchylając lekko głowę do tyłu i odsłaniając zgrabną szyję. Potem poszliśmy na spacer. Wzdłuż kanałku, w którym pławiły się stada dzikich kaczek. Trudno zresztą określać je mianem „dzikie”. Wyłaziły na brzeg i niemal napastowały nas o jedzenie. Kupiłem od handlarza pocięte kromki chleba, chyba ze dwa kilo, i rozdaliśmy je kaczkom. Równie dobrze moglibyśmy dać im tonę chleba. Wsiąkło bez echa w przepastne brzuchy. Ewa pogoniła po trawniku za wiewiórką. Joanna objęła mnie i położyła głowę na ramieniu. Ewa chciała siku, zboczyliśmy w stronę ubikacji. Potem wróciliśmy do domu. Joanna położyła naszą córeczkę spać a ja zrobiłem kolację. Risotto z pieczarkami. Wyszło świetne. Siedzieliśmy na balkonie, przytuleni, popijając wino i gapiąc się na zasypiające miasto. Księżyc, taki wielki, że zajmował pół nieba, wyłaził zaspany zza murów osiedla na wschodzie.
Rano Joanna wyprawiała małą do przedszkola a ja piłem kawę. Pojechały pierwsze, musiały korzystać z samochodu, ja do pracy miałem tylko trzy przystanki metrem. Za pięć ósma wszedłem do komendy. Mancini czekał już na mnie.
- Znaleźli odciski palców na klapie od szybu, na dziesiątym piętrze. Świeże odciski – Podał mi zdjęcia, które zrobił policyjny fotograf - Muszą być mordercy, bo tego szybu nie używają już od roku. Pralka się popsuła. Digley wziął je do identyfikacji, może facet był notowany i mamy go w kartotece.
- A przyczyna zgonu? Przyszedł raport koronera? – Zapytałem oglądając fotografie. Odciski były wyraźne i kompletne. Jeżeli facet jest w naszej bazie nie będzie problemów z identyfikacją.
- Uraz czaszki, najprawdopodobniej podczas upadku. Musiała być żywa, gdy ją tam wepchnął – Powiedział Mancini – Nie było śladów napastowania seksualnego. Właściwie nie było w ogóle śladów. Poza obtarciami powstałymi najprawdopodobniej w wyniku spadania. Żadnej przemocy, jakby namówił ją tam, aby sama weszła. Nie wiem, co o tym sądzić. Gdyby nie odciski palców na klapie i obce DNA za paznokciami tej dziewczynki, jakby broniła się drapiąc go, wyglądałoby, że sama tam wpadła. Po prostu zaglądała, przechyliła się, straciła równowagę i wpadła.
- Jest DNA? Obce?
Skinął głową – Jest! I krew. Facet, biały, rasa nordycka. Tyle, co ustalił patolog. Jak go tylko zidentyfikujemy nie wyślizga się od dożywocia.
- Mam! – Digley podszedł do nas wymachując jakimiś papierami – Facet nazywa się Daryl Moritz, lat 40, aresztowany pięć lat temu za jazdę pod wpływem. Mieszka na Sunset Drive 66. To na 100% jego odciski. Mamy też jego DNA, ale testy porównawcze z DNA zza paznokci dziewczynki potrwają do wieczora. Sądzia Dante wystawił nakaz aresztowania bez tych badań. Odciski wystarczą.
- Jedziemy! – Zarządziłem.
Zajechaliśmy w trzy samochody. Digley pojechał sam swoim Camaro. Dwaj policjanci w cywilu zabezpieczyli wejścia do budynku, a my we trzech poszliśmy na górę.
Mancini wyjął pistolet i odbezpieczył. Digley zrobił to samo.
- To pedofil – powiedziałem – Nie bandyta. Dajcie sobie spokój i schowajcie broń. Nie będzie potrzebna.
Zapukałem. Usłyszałem kroki przy drzwiach. Stuknął zamek i miedzy framugą a skrzydłem powstała niewielka szczelina spięta łańcuchem. W niej pojawiła się twarz dojrzałego mężczyzny z zarostem.
- Słucham, o co chodzi? – Zapytał.
-Policja, proszę otworzyć – Pokazałem mu legitymację. Twarz mężczyzny zmieniła się momentalnie. Zbladł i zacisnął usta.
- Już pana wpuszczam – Powiedział i nagle zatrzasnął drzwi. Byłem na to przygotowany. Stałem w odległości około metra od wejścia, uniosłem stopę i z całej siły, jaką miałem w ciele kopnąłem drzwi na wysokości zamka wpychając skrzydło do wewnątrz. Framuga trzasnęła, ale drzwi zatrzymały się na górnym zawiasie i łańcuchu z drugiej strony. Drugi kopniak wyważył je do końca. Wpadłem do środka, za mną Mancini i Digley.
Facet stał w oknie. Jedną nogę miał już na zewnątrz, prawdopodobnie chciał skoczyć na podest od schodów pożarowych. Miałem do niego najwyżej trzy metry, ruszyłem w jego kierunku pewny, że złapię go za ubranie zanim przesadzi druga nogę przez parapet. Widziałem jak dłoń Moritza ześlizguje się nagle z framugi. Może w miejscu gdzie się trzymał farba była zbyt śliska, lub ramię nie wytrzymało obciążenia. To ramię, którym podtrzymywał się na parapecie. Puścił się ściany i przechylił na zewnątrz. Wciąż biegłem w wyciągając dłonie w kierunku mężczyzny. A on zaczął się coraz bardziej przechylać, ciągnięty w dół wszędobylską grawitacją, która nagle poczuła krew, okazję i zamierzała ją bezwzględnie wykorzystać. Rozpoczął się wyścig według drugiej zasady dynamiki Newtona, wyścig, którego nie mogłem przegrać. Widziałem rozszerzone ze strachu oczy Moritza, który zorientował się, że za chwilę wypadnie z dziesiątego piętra na zewnątrz.
Nie miał jak się złapać, druga ręka była już w powietrzu, na zewnątrz, nie zdążyłby zaczepić jej palców o framugę. I wiedział o tym.
Dopadłem go w ostatnim momencie. Złapałem go za koszulę, za mankiet, na szczęście rozpięty, tak, że ścisnąłem go pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem i powstrzymałem przechylanie się mężczyzny ku ziemi. Na chwilę.
- Chciałem ją tylko złapać, gdy tam weszła – Wyszeptał – Chciałem ją tylko powstrzymać. Nie zdążyłem.
Rękaw trzasnął. Dłoń mężczyzny prześliznęła się przez materiał, próbując paznokciami zaczepić się o moją skórę. Bezskutecznie, tylko zadrapał mnie, nawet niezbyt mocno. Moritz przechylił się i spadając patrzył mi swoimi przerażonymi ślepiami prosto w oczy. Nawet wtedy, gdy rąbnął o beton, trzydzieści metrów niżej, wciąż widziałem w nich obok strachu wyraz błagania o przebaczenie. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Z tej wysokości nie mogę przecież widzieć jego twarzy.
Nie żył. Oficjalnie zginął podczas próby ucieczki przed aresztowaniem. Nasza grupa dostała nagrody za szybkie wykrycie sprawcy morderstwa. Fotografie w gazetach, uroczystość w ratuszu, dyplom z rak samego burmistrza. Zgromadzeni przed ratuszem ludzie bili nam brawo, gdy wyszliśmy z uroczystości.
Wieczorem poszliśmy na spacer. Szliśmy główną ulicą miasta. Naszym celem był olbrzymi, świeżo otwarty sklep z zabawkami na Ósmej Alei, tuż obok wielkiej lodziarni Freddego. Wiał delikatny wiatr, pomagający znaleźć nam wygodną drogę pomiędzy chmurami upału, przesuwającymi się wzdłuż chodników jak niewidoczne balony. Ewa aż popiskiwała z radości i podniecenia. Chciała nowego misia, wielkiego pluszowego misia, z mnóstwem kłaków na miękkiej głowie i brązowymi oczami. Widziałem takiego na wystawie i obiecałem kupić go jej dzisiaj. Nieważne ile kosztuje, ostatnio dostałem spora podwyżkę, więc pieniądze nie stanowiły najmniejszego problemu. Nic nie stanowiło najmniejszego problemu.
Mijaliśmy właśnie lodziarnię. Na tarasie przed nią siedziało mnóstwo uśmiechniętych ludzi zajadając z kryształowych pucharków wymyślne kompozycje lodów, gdy wysoki, chudy mężczyzna, od dłuższego czasu idący przed nami, nagle się potknął. Nawet nie potknął się, jakby lekko się zatoczył, odbił od szklanej ściany lodziarni i rymnął jak długi na chodnik. Joanna stanęła zaskoczona trzymając Ewę za rękę. Podszedłem do leżącego człowieka. Kątem oka widziałem, jak z najbliższych stolików wstają zaintrygowani ludzie i patrzą na leżącego. Gdy byłem dwa metry od niego dostrzegłem jak spod ciała wypływa niewielka kałuża. Czerwona plama, wielkości kartki papieru, dosyć szybko zwiększała swoją powierzchnię. Uklęknąłem przy mężczyźnie i delikatnie obróciłem go na plecy.
Nie miał twarzy. Kula musiała trafić go dokładnie w tył głowy i wyjść gdzieś pomiędzy nasadą nosa a górna szczęką. Ciśnienie rozerwało mu mięśnie i skórę, pozostawiając krwawą miazgę. Jedno oko było widoczne, drugie musiało zostać wyrwane falą uderzeniową. Patrzyło na mnie, lecz jego wzrok przenikał przeze mnie, jakbym nie istniał, jakbym był tylko złudzeniem, projekcją wirtualnego obrazu, cieniem istnienia. Jakbym był snem.
Usłyszałem rumor. Kobieta w białej sukience w czerwone groszki padała na stolik, zgarniając po drodze pucharki z lodami, filiżanki i sztućce. Mężczyzna, który siedział razem z nią, patrzył oniemiały na to, co się działo. Gdy upadła wreszcie na ziemię zrozumiałem, że jej sukienka była tylko biała. Kolorowy wzorek to była krew. Jej krew.
- Uciekać, natychmiast uciekać! Do środka! – Krzyczałem jak mogłem najgłośniej, przekrzykując uliczny hałas. Ruszyłem do dziewczyn. Joanna stała objąwszy Ewę, dokładnie tam gdzie zatrzymaliśmy się. Tuż za nimi mundurowy policjant, który wziął się nagle nie wiadomo skąd, odpinał kaburę broni rozglądając się nieprzytomnie dookoła. Pocisk trafił go w pierś, chyba w pierś, bo zdziwienie, jakie wykwitło na jego twarzy nie było zbrukane krwią. Upadł zanim dobiegłem.
Złapałem obie wpół, uniosłem je z ziemi i przebiegłem do najbliższej bramy. Było to ponad dwadzieścia metrów, ale pokonałem ten dystans najwyżej w trzy sekundy. Nie ważyły nic, były jak dwa piórka. Zatrzymałem się pod ścianą, dobre trzy metry od światła, w głębokim cieniu. Strzelał zza naszych pleców, pierwszy mężczyzna został trafiony w tył głowy, więc tu były bezpieczne.
- Całe jesteście? – Zapytałem stawiając je na ziemi.
W milczeniu pokiwały głowami. Były blade jak mur, przy którym stały, nie mogły z siebie wydusić słowa, ale nic im nie było.
- Zostańcie, tu. Nie ruszajcie się stąd pod żadnym pozorem, a jeżeli już to tylko do środka budynku, z dala od okien, najlepiej zostańcie na korytarzu. Za chwilę będzie tu policja. Ja zobaczę, co się tam dzieje.
Pocałowałem Ewę w czoło i przytuliłem Joannę.
-Uważaj na siebie – powiedziała ze ściśniętym gardłem.
Uśmiechnąłem się na tyle uspokajająco na ile umiałem – Przecież wiesz, że zawsze uważam.
Zanim wybiegłem na ulicę spojrzałem na nie ostatni raz. Stały pod murem i obejmowały się wzajemnie. Gdybym miał aparat, zrobiłbym im zdjęcie. Byłoby świetne.
Snajper musiał siedzieć w jednym z dwóch wieżowców na początku alei. Oba były w odległości około pół kilometra i oba miały ponad dwadzieścia pięter. Być może strzelał z okna, ale raczej wybrał dach. Mieszkanie mocno ograniczało jego ruchy, nie pozwalało na wybór pola ostrzału i stanowiło pułapkę w przypadku osaczenia przez policję. Same minusy. Dach stwarzał o wiele większe możliwości. Minusem było to, że mógłby zostać dostrzeżony z helikoptera. Ale na razie żadnego helikoptera w pobliżu nie było.
Nie miałem przy sobie broni. Miał ją martwy policjant leżący wciąż na chodniku. Wyjąłem z kieszeni komórkę i wybrałem numer alarmowy centrali policyjnej. Natychmiast zgłosił się operator.
Podałem swój numer służbowy i kod bezpieczeństwa, dwa elementy, które autoryzowały moje zgłoszenie.
- Snajper na Ósmej Alei, powtarzam, snajper na Ósmej Alei. Co najmniej trzy – dostrzegłem następne dwa ciała na chodniku – pięć – poprawiłem się – ofiar śmiertelnych, w tym policjant. Zatrzymać ruch na ulicach wokół budynków na skrzyżowaniu Ósmej i Waszyngtona, w odległości co najmniej kilometra. Zamknąć stację metra przy Ósmej. Nadać komunikat o zagrożeniu, niech nikt nie wychodzi na ulicę. Musicie wysłać mundurowych wzdłuż pola ostrzału, aby nie pozwalali wyjść ludziom z domów. I przyślijcie helikopter, najprawdopodobniej strzela z dachu.
- Zrozumiałem – powiedział tylko operator i rozłączył się. Machina ruszyła.
Strzelał do wszystkiego. Żółta taksówka, jadąca wolno prawym pasem nagle skręciła gwałtownie w stronę budynku, ścięła hydrant i wjechała całym impetem w wystawę sklepu z odzieżą. Wyskoczyłem na chodnik, przebiegłem niewielką odległość dzielącą mnie od martwego policjanta i szarpnąłem za kolbę broni, która wciąż tkwiła do połowy w jego kaburze. Ten cholerny pistolet zaklinował się pomiędzy skórzana krawędzią a zapasowym magazynkiem. Chwilę mocowałem się z zatrzaskiem, aż wreszcie zaczep puścił i broń gładko wysunęła się na zewnątrz. W tym momencie szyba przede mną rozprysła się na tysiąc kawałeczków. Zobaczył mnie. Ruszyłem biegiem przez ulicę, zataczając się gwałtownie. Strzelił jeszcze, co najmniej raz, widziałem jak kula uderza w mur odłupując całkiem spory kawałek elewacji tuż przede mną. Dopadłem do ściany i schowałem się we wnęce. Tu byłem bezpieczny, ale jeżeli był zawzięty, na pewno celował tak, że gdybym tylko wysunął głowę, trafiłby mnie bez pudła.
Miałem rację, był na jednym z dwóch wysokościowców na początku alei. Za sobą miałem drzwi. Były zamknięte. Oparłem się o nie ciałem i próbowałem wyważyć zamek. Nic z tego. Znalazłem się w pułapce.
Wnęka miała najwyżej pół metra głębokości. Czułem, że gdy tylko wychylę się zza rogu, dostanę kulkę. Przywierając do ściany zdjąłem koszulę. Trzymając ja za rękaw machnąłem nią, tak, aby strzelec mógł ją zobaczyć. Pocisk odłupał kawał muru tuż przy krawędzi. Nie trafił w materiał, ale we mnie na pewno by trafił. Nie ryzykowałem.
Było o tyle dobrze, że gdy pilnował mnie, nie strzelał do innych ludzi. W moim polu widzenia leżało kilka nieruchomych ciał. Samochody przestały już jeździć ulicą, chyba policja zamknęła wreszcie ruch wokół wieżowców. Zrobiło się cicho, tak cicho, że usłyszałem warkot helikoptera. Na razie daleki, ale z każdą sekundą coraz wyraźniejszy. Gdy oceniłem, że śmigłowiec jest najwyżej w odległości kilometra machnąłem koszulą ponownie. Strzał nie padł. Ukląkłem i wyjrzałem kilkanaście centymetrów nad chodnikiem zza krawędzi muru. Akurat w tym momencie, aby zobaczyć wiszący nad jednym z wieżowców policyjny helikopter. Zamieniał się właśnie w kulę ognia. Biały ślad znaczył tor lotu rakiety, którą snajper trafił policyjną maszynę. Ściskając w dłoni rewolwer ruszyłem jak tylko mogłem najszybciej w kierunku wysokościowca. Morderca strzelał z bliższego budynku, hotelu Sheraton. Miałem do niego około czterystu metrów. Biegłem wzdłuż ulicy aż natrafiłem na wąski przesmyk między domami. Skręciłem w prawo i pobiegłem do końca uliczki. Potem w lewo, biegiem przed siebie. Nie widziałem hotelu, ale mniej więcej wiedziałem gdzie jest. Niemal wpadłem na jakiegoś staruszka pchającego przed siebie wózek z owocami. Dopadłem do wylotu. Od budynku dzieliła mnie tylko szerokość ulicy. W pięć sekund byłem w środku.
Hol był pusty. Żadnego recepcjonisty, żadnych gości. Ani śladu żywej duszy. Nie miałem pojęcia gdzie się mogli podziać, ale mnie to nie obchodziło. Gdzie windy?! Ruszyłem na lewo, ale trafiłem na ślepy zaułek. Wróciłem do holu. Rozejrzałem się i dostrzegłem strzałkę wskazującą schody. Budynek miał z dwadzieścia pięter, schodami biegłbym ze dwie minuty. Gdzie te cholerne windy?! Rozejrzałem się po raz ostatni i ruszyłem w stronę schodów. Były wąskie, stopnie niskie, brałem po dwa schodki na zakrętach łapiąc się za poręcz, aby przeciwdziałać sile odśrodkowej. Zmęczyłem się zadziwiająco szybko, już w połowie drogi byłem wykończony. Nie przerywałem jednak biegu i gdy zaczynałem wbiegać na trzynaste piętro nagle zaczepiłem czubkiem buta o krawędź schodka i rymnąłem jak długi waląc się boleśnie łokciem w podłogę.
Leżałem i patrzyłem na cieniutki drut, rozciągnięty w poprzek schodów na wysokości kolan. Gdybym wywrócił się stopień wcześniej, nie dostrzegłbym go. Gdybym pobiegł stopień dalej, zaczepiłbym o niego nogą. Ostrożnie palcem przesunąłem po drucie. Przechodził przez poręcz wyższego podestu. Wstałem, przestąpiłem nad pułapką i zajrzałem za schody.
Granatów było osiem albo dziesięć. Nie widziałem dokładnie, bo leżały zwinięte w pęczek, oparte o załom schodów. Drut zaczepiony był o zawleczkę jednego z nich. Wybuch rozniósłby klatkę schodową w pył a mnie razem z nią. Przestałem lecieć jak szalony i uważnie stąpając dotarłem na ostatnią kondygnację.
Drzwi na dach były stalowe. Powinny być zamknięte. Zaryglowane od zewnątrz. Sam bym tak zrobił, każdy rozsądny człowiek by tak zrobił. Tylko czy jakikolwiek rozsądny człowiek wszedłby na dach i strzelał z niego do ludzi? Wątpię.
Podszedłem ostrożnie do framugi. Gdyby były zamknięte mogłem spróbować posłużyć się granatami ze schodów. Nacisnąłem podłużną klamkę. Zamek trzasnął cicho i drzwi ustąpiły. Odsunąłem się i czekałem. Albo wiedział, że wchodzę na dach i czekał na mnie z wycelowanym karabinem, albo nie wiedział i zaskoczę go, gdy tylko wykaże się odpowiednim sprytem. Tak myślałem. Słabo myślałem. Była trzecia możliwość.
Nic się nie działo. Pochyliłem się i popchnąłem silniej drzwi. Otworzyły się szerzej a ja wpadłem na dach na przygiętych nogach z pistoletem w wyciągniętych ramionach. Jak w najgorszych filmach kryminalnych.
Tym razem zaczepiłem za linkę. Nawet nie wiem gdzie była. Sprężynka brzękła i zobaczyłem wypadająca mi pod nogi zawleczkę. Zacząłem biec zanim zacząłem myśleć.
Miałem cztery może pięć sekund. Zobaczyłem najpierw karabin snajperski przy brzegu budynku, potem jego, jak stoi obrócony do mnie tyłem. Skoczył sekundę potem, nawet nie zdążyłem unieść broni. Biegłem dalej, wyciskając z siebie tyle siły ile tylko potrafiłem. Dobiegłem do skraju budynku, gdy granaty eksplodowały. Podmuch pchnął mnie w plecy dodając tylko prędkości. Odbiłem się w ostatniej chwili od gzymsu i pofrunąłem przed siebie. Miałem pod sobą tylko przestrzeń. Dwadzieścia pięter przestrzeni, ograniczonej jedynie betonem na dole. Cholernie twardym betonem.
Najpierw spostrzegłem czarny dywanik. Taki pofałdowany czarny dywanik, z drobnymi fałdkami na brzegach. Dywanik leciał sobie trochę na prawo ode mnie, zataczając łuk w lewo. Sterowanie w spadaniu swobodnym to skomplikowana sprawa. Nie miałem o nim pojęcia. Na szczęście dywanik sam wleciał pode mnie. Dokładnie tak, jakby to sobie zaplanował. Ale to było jedynie złudzenie. Więcej nic nie zdążyłem zobaczyć. Wpadłem w czaszę niewielkiego spadochronu jak w pościel.
Snajper musiał wiedzieć wcześniej, że się zbliżam. Może zamontował w pobliżu drzwi czujnik ruchu, którego nie dostrzegłem? Może nawet miał tam jakąś miniaturowa kamerę? Gdy zorientował się, że ominąłem pułapkę na trzynastym i zbliżam się do dachu, po prostu porzucił karabin i skoczył ze spadochronem. Granaty na dachu miały mnie załatwić a jemu dać czas na ucieczkę. Liczył na to, że przy sprzyjających warunkach przeleci na spadochronie kilka przecznic i wyląduje poza kordonem policji. Przeliczył się.
Spadaliśmy razem w kłębowisku linek, naszych ciał i wszędobylskiej płachty czarnego materiału. Świat łopotał skrzydłami jak oszalały ptak. Gdy uderzaliśmy o ziemię on znalazł się pode mną. Niewiele to mi pomogło. Pędząca ku nam ściana ziemi dopadła nas wcześniej niż myślałem i walnęła w nas jak młot. Olbrzymi młot. Straciłem oddech.
Nie wiem czy żył. Chyba nie, ale tak naprawdę to nie wiedziałem. Nie mogłem ruszyć głową. Niczym nie mogłem ruszyć. Kątem oka zobaczyłem swoje ramię. Było na pewno moje, bo na przegubie znajdował się mój zegarek. Było, co prawda za daleko, tak mi się wydawało, że za daleko, ale przecież nie zdążyłby założyć mojego zegarka, to było moje ramie, nie jego. Nie mogłem jednak poruszyć palcami. Chciałem odetchnąć, ale w ustach miałem miazgę, chyba z zębów i połamanych kości podniebienia. Gdzieś w niej był chyba język, ale nie byłem pewien. Mógł urwać się i wypaść na zewnątrz. Nie zdziwiłbym się.
Byłem cały pogruchotany, niemal czułem, jak życie wycieka ze mnie na chodnik. Zaczynałem tracić przytomność, krew spływała mi na oczy. Oddech stawał się płytszy, chrapliwy. Umierałem.
Zobaczyłem je jak idą pustą ulicą. Trzymały się za ręce, ale Ewa nie podskakiwała jak zawsze, gdy chodziliśmy na spacery. Szła spokojnie. Miała na sobie, białą sukienkę w niebieskie groszki, tą samą, którą kupiliśmy jej na urodziny w maju. Tak bardzo chciała ją nosić od razu, ale było jeszcze za zimno. Przymierzała, więc w domu, pobiegła nawet na korytarz pokazać ją naszym sąsiadom.
Chciałem wstać, otrzepać niedbale ubranie z ulicznego kurzu, uśmiechnąć się i powiedzieć, że to nic, że to tylko drobiazg, że wszystko będzie dobrze, jak zwykle. Ale jedyne, co mogłem zrobić to patrzeć, patrzeć i myśleć jak bardzo je kocham. Martwiłem się, że będą się smucić, gdy umrę.
Podeszły i stanęły patrząc na mnie poważnie. Nawet Ewa miała w oczach coś zupełnie innego niż zazwyczaj. Jakąś zadumę, smutek, jakiś żal. Zamrugałem, bo krew sklejała mi powieki, gdy zamykałem je na moment. Chciałem coś powiedzieć, cokolwiek, ale krwawa masa wewnątrz ust tłumiła skutecznie każdy dźwięk.
- Nie martw się tatusiu, że mnie wtedy nie złapałeś – Powiedziała Ewa – Prawie ci się udało, zrobiłeś wszystko, co mogłeś. To nie twoja wina. To ja niepotrzebnie tam zaglądałam. Przepraszam, że tam wpadłam.
Łzy zmieszały się z krwią. Rozpacz rozlała się wewnątrz mnie jak niepowstrzymana fala przypływu, ogarnęła każdą komórkę mojego ciała, każdy nerw, każdy kawałek skóry. Nie byłem już człowiekiem. Byłem morzem rozpaczy, oceanem cierpienia, całym wszechświatem bólu. Szloch wstrząsnął zmasakrowanym ciałem, a serce pękło mi z suchym trzaskiem na milion kawałeczków, z których każdy bolał tak bardzo, że nie znalazłem słów by to opisać. Bo takich słów nie było. Nikt jeszcze ich nie wymyślił.
Wstrząs obudził mnie natychmiast. Otworzyłem oczy tak gwałtownie, że gdyby powieki były tylko trochę słabiej przymocowane do skóry, urwałyby się na pewno. Przez moment patrzyłem w plastyk nad głową, odległy najwyżej o trzydzieści centymetrów, tak, że z trudem zogniskowałem na nim wzrok. Zanim mi się to do końca udało, pokrywa nagle odsunęła się i pojawiła się twarz. Znajoma, ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd ją znam.
- Proszę oddychać, głęboko oddychać – powiedział z uśmiechem Frank – Koniec sesji. Za chwilę doktor Daryl i doktor Moritz przebadają pana, sprawdzą, czy wszystkie parametry życiowe są w normie i może nas pan bezpiecznie opuścić. Zapraszamy ponownie.
Dwóch facetów w białych kitlach podeszło do mnie i sprawdziło czujniki. Dopiero teraz zorientowałem się, że leżę tu tylko w spodenkach a całe ciało mam oblepione jakimiś plasterkami, z których wystają kabelki. W żyle ramiennej miałem kroplówkę, podłączono mi też cewnik. Chciałem coś zrobić, coś powiedzieć, ale ciało wciąż było nieposłuszne, jak krnąbrne dziecko albo psujący się mechanizm. W końcu usunęli mi czujniki i rurki, uśmiechnęli się do mnie i odeszli. Doktorzy Daryl i Moritz. A może tylko mi się w oczach dwoiło? Nie, przecież Frank wyraźnie mi ich przedstawił. Nie pamiętałem dokładnie.
Wstałem. Kokony po skończonej sesji przewożono do szatni, gdzie klient pozostawiał swoje rzeczy osobiste i część ubrania. Można też było wziąć prysznic. Skorzystałem. Wytarłem się białym szorstkim ręcznikiem. Odebrałem z depozytu pistolet i legitymację.
Pogoda na zewnątrz była paskudna. Wspomnienie błękitnego nieba było tak świeże, tak realne, że aż nie mogłem uwierzyć patrząc na spływające po szybach autobusu strugi deszczu. W dodatku zaczął chyba padać śnieg. Cały świat płakał.
Płakałem razem z nim.
W mieszkaniu krople bębniły o blaszaną balustradę balkonu. Pamiętam jak z Joanną leżeliśmy w łóżku, wsłuchując się w ten odgłos. Jeżeli to była sobota albo niedziela, mogliśmy tak leżeć przytuleni do siebie dotąd, aż Ewa nie obudziła się i nie przyszła do nas. Zawsze rano była głodna, więc któreś z nas musiało wstać i zrobić jej jedzenie. Ale zwykle i tak wstawaliśmy razem i wygłupialiśmy się przygotowując śniadanie. Leżałem na kanapie wspominając tamten czas. Gdybym zamknął oczy mógłbym sobie wyobrazić, że Joanna leży obok mnie a Ewa śpi sobie w swoim pokoju. Nie próbowałem. Nie miałem już tyle siły, co kiedyś. Za którąś z fałd materiału czaiła się klamka do pokoju Ewy. Pamiętam jak zawieszałem ten materiał, ale nie pamiętałem gdzie są drzwi do jej pokoju. Nie chciałem pamiętać.
Otworzyłem taras i wyszedłem na deszcz. Właściwie to już przestawało padać. Niebo lekko pojaśniało, pojawiła się złocista poświata na zachodzie, była jeszcze szansa na słońce. Na horyzoncie widziałem wysokie bloki WFD, ponure kloce bez okien, pełne śpiących trupów, nigdy już nie mających spojrzeć na ten świat. Wieczny sen czy śmierć, w końcu, co za różnica?
To był ostatni wieczór w tym miejscu. Spakowane torby i parę pudeł z drobnymi rzeczami stały w pokoju, poustawiane równo pod ścianą. Nie chciałem zabierać stąd zbyt wiele. Właściwie to nic nie chciałem stąd zabierać. Powinienem pozostawić mieszkanie nietknięte, gdyż jakakolwiek zmiana w jego kształcie zamykała drogę powrotu, tak jak biorąc zakręt tracimy z pola widzenia drogę, którą już przejechaliśmy. Nie chciałem brać tego zakrętu, z jakiś irracjonalnych przyczyn wolałem pozostawić mieszkanie takim, jakie było, gdy mieszkaliśmy w nim wszyscy razem. Czy miałem nadzieję, na cudowny powrót szczęścia, uśmiechów, miłości? Na pewno nie, czas nie cofa się, leci tylko naprzód jak oszalały, gna przed siebie, bo gdyby stanął, choć na moment, na jeden momencik, już nigdy nie umiałby ruszyć się z miejsca. Ale coś w mojej głowie, jakaś tajemna, skryta myśl, szeptała mi żebym nie zmieniał nic w mieszkaniu. Więc nie zmieniałem, nie było potrzeby. Wszystko pozostawiałem na swoich miejscach, wiszące ręczniki w łazience, perfumy Joanny na półce, jej szklankę po soku na szafce w sypialni. Zabierałem tylko rzeczy osobiste i to te, które kupiłem już po odejściu Joanny. Ten dom był dla mnie świątynią, a przynajmniej chciałem by nią został. Już tylko świątynią, niczym więcej.
Po raz ostatni włączyłem ekspres. Zaterkotał resztką sił. Niemal czułem jego nadludzki wysiłek, z jakim starał się ten jeszcze jeden raz wypełnić idealnie swoje zadanie, zmielić i zaparzyć kawę, wypchnąć ją ze swego brzucha i trafić strugą w podstawiony kubek. Ciekawy byłem, czy wiedział, że tu zostanie. Był nieodłączną częścią tamtych dni, elementem całości obrazu, jaki tworzyły wspomnienia, namalowanym, oprawionym w ramy i powieszonym na jednej ze ścian labiryntów mojej pamięci. Na wielu ścianach. Wyłączyłem go. Lampki zgasły, pompka umilkła z cichym jęknięciem, ostatni raz tłok przesunął się wewnątrz cylindra i zamarł w bezsilnej gotowości. Pogładziłem bez sensu plastykową obudowę wiernej maszyny. Umarła czy zasnęła na zawsze? Nie wiedziałem. I już się nie dowiem.
Z dymiącym kubkiem kawy wyszedłem na balkon. Deszcz był już tylko mokrym wspomnieniem na balustradzie. Usiadłem na huśtawce. Słońce znalazło sobie lukę w chmurach po to, aby po raz ostatni tego dnia oświetlić zasypiające miasto. Czerwony dysk niespiesznie pogrążał się za linią budynków, opuszczał miasto, nawet nie skinąwszy na do widzenia. Cień tylko na to czekał. Wyłaził bezczelnie z kątów, z licznych zakamarków, gdzie siedział cały dzień, ukrywając swoje wrażliwe ciało przed zabójczymi promieniami. Widziałem jak obejmuje w posiadanie całe ulice, zachłannymi pazurami zgarniając pod siebie parkingi, witryny, elewacje. Czułem dziwny żal, jakby coś kończyło się bezpowrotnie, na zawsze. Po chwili już tylko kolorowe niebo przypominało o minionym dniu. Poczułem lekkie ramię chłodu, obejmujące mnie po przyjacielsku. Puste ulice powinny lada chwila rozbłysnąć rzędami zapalanych latarń. Czekałem, ale chwila ciemności przeciągała się coraz bardziej i bardziej. Senność podstępem wkradała się do mojej głowy, ostrożnie stawiając kroki, gotowa uciec spłoszona najdrobniejszym dźwiękiem. Ale cisza sprzyjała jej skrycie, zawiązując z nią niemy sojusz, tajemne porozumienie, oparte na niewypowiedzianych słowach i niewidocznych w mroku znakach. Tymczasem światło latarń wciąż tkwiło uwięzione w mlecznych kloszach, zamknięte motyle fotonów łopotały w miejscu drobnymi skrzydełkami, jak świetliki w szklanych słojach, uwięzione przez niegrzecznych chłopców. Czyżby ktoś drażnił się ze mną? A może ostatni elektryk, ten, do którego obowiązków należało właśnie zapalenie świateł, spoczął szczęśliwy w kokonie, śniąc o świecie bez elektronów i rezystorów? W końcu lampy zabłysły jednak, a wyzwolone promienie rozbiegły się we wszystkie strony, rozpychając swoim impetem ciemność po kątach. A może to mi się już tylko przyśniło?

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
travelman · dnia 20.06.2014 20:11 · Czytań: 893 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:63
Najnowszy:wrodinam