Okno życia - sergiusz45
Proza » Długie Opowiadania » Okno życia
A A A
Od autora: Historia dla sentymentalnych. Im się też coś od życia należy.
Klasyfikacja wiekowa: +18
Okno życia 

Opowieść ta jest oparta na faktach. Większość wydarzeń miała miejsce w niedalekiej przeszłości. Zebrałem je i ułożyłem tak, aby można było dostrzec ich wzajemne więzi. Główne postacie żyły lub żyją, chociaż przedstawiłem je w sposób pozwalający na łatwe poznanie charakterów. Każdy z nas jest bowiem i trochę dobry i trochę zły. Jest to przyrodzone naszej naturze. Dlatego tak trudno poznać człowieka. 
Jeśli opisane wydarzenia wydadzą się przesadzone lub odbiegają jaskrawo od znanej nam na ogół rzeczywistości, to daję słowo, że jaskrawości złagodziłem, a sprawy obsceniczne starałem się wyeliminować. 

Rozdział 1. 

Kościół “Arka Pana” w Nowej Hucie to jedno z miejsc sakralnych, w których człowiek łatwiej dostrzega własną duszę. Skłania do tego architektura oraz nagromadzone we wnętrzu, przyciągające uwagę elementy. Już sam ołtarz, w formie wyciągniętej dłoni, symbolizuje dobro i miłość. W tabernakulum znajduje się kamień przywieziony z księżyca przez statek Apollo11, a w podziemiach, wśród wielu zachwycających dzieł sztuki, znajduje się niewielka figura Matki Bożej Pancernej. Została wykonana z kul, wydobytych z ran żołnierzy II Korpusu, walczących o klasztor pod Monte Cassino. 
Był marzec 2006 roku. W pustawym ze względu na porę dnia kościele, siedziały w ławce dwie kobiety. Jedna młoda, w mocno zaawansowanej ciąży, która dodawała jej tylko wspaniałej urody i druga, nieco starsza, szczupła, z surową twarzą. Młodsza, wyobcowana, musiała być myślą gdzieś daleko, a myśli jej nie były wesołe, bo z trudem powstrzymywała łzy. Starsza widocznie dostrzegła jej duchową nieobecność, bo dotknąwszy ramienia dziewczyny, zachęciła ją do wyjścia. Po opuszczeniu kościoła, skierowały się do stojącego niedaleko samochodu. Szły powoli, jednak można było dostrzec, że starsza lekko utyka. Podjechały pod jeden z okolicznych robotniczych bloków i wyjąwszy zrobione wcześniej zakupy, poszły do wejścia. 
Wszedłszy do niewielkiego mieszkania młodsza, Dorota, wyjęła z płaszcza wyciszony w kościele telefon komórkowy, w którym widniały dwie nieodebrane rozmowy. 
- Popatrz, Weronika, szukała nas nasza stara. A przecież dzisiaj miała dać nam spokój. 
- Masz rację, Dorotko. Do mnie widzę też dzwoniła, ale nie nagrała żadnej wiadomości. 
- Wiesz co! Na pewno dzwoniła i na mój domowy, może zostawiła jakąś wiadomość. 
Dorota podeszła do stolika, na którym stał telefon i nacisnęła automatyczną sekretarkę. Z małego głośnika usłyszały pretensjonalny głos dojrzałej kobiety. 
- Dolores! Do ciężkiej cholery! Ile razy mam mówić żebyś nosiła telefon komórkowy! Po to ci go dałam! Przyjechał z Wiednia twój reżyser, Damian. Dostał jakąś nagrodę. Wszystkim stawia szampana i czeka na ciebie niecierpliwie. Masz szansę dziewczyno na niezły zarobek. Zbieraj swój tyłek i przyjeżdżaj natychmiast albo lepiej daj znać, że jesteś, to Boluś po ciebie pojedzie. Może wiesz, gdzie się podziewa Vanessa. Ma bogatego Bawarczyka, który dowiedział się o niej od mecenasa i koniecznie chce ją poznać. Będzie o siedemnastej. Powiedz Vanessie, że jak się jej nie podoba, to może sobie ze swoim Hektorem występować na Krakowskim Rynku. Jeszcze jeden taki numer i ją wywalę na zbity pysk. Ciekawe kto ją przyjmie i kto jej da jeść. A do mamra może się ze swoimi umiejętnościami dostać bardzo łatwo. 
Obie kobiety wysłuchały komunikatu, jakby nie było to nic nadzwyczajnego. Pierwsza odezwała się Weronika, którą głos w telefonie wyraźnie nazywał Vanessą. 
- Posłuchaj Dorotko. Zadzwoń do starej i powiedz, że przyjedziemy razem, moim samochodem. Przygotuj się, a ja szybko skoczę po Hektora i zaraz wrócę po ciebie. 
- Tak, to dobry pomysł, Dorotko. Chociaż muszę ci powiedzieć, że czuję się tak jakbym miała zaraz urodzić. Ale zarobek od mojego Damiana będzie na pewno duży. Tylko, że nie mniejsza jest jego męska duma. Zawsze po dłuższej nieobecności męczy mnie tak, że jestem dwa dni obolała ze wszystkich stron. A jak ty wytrzymujesz swojego Hektora? Zawsze chciałam cię o to zapytać, bo ja to umarłabym z odrazy. 
- Wierz mi, to nic takiego. A nawet jest to lepsze od wiecznie wydziwiających i niezadowolonych klientów. I dostaję za to trzy razy, cztery razy więcej forsy. Ta stara zdzira wie, że przeze mnie ma kupę gości. Tak naprawdę, to prawdziwymi psami są nasi klienci, a mój Hektor jest lepszy od człowieka. 
Po godzinie Weronika zadzwoniła z dołu, że już jest. Dorota siedziała w fotelu ubrana i teraz wspierając się o poręcze, ciężko podniosła na nogi. W samochodzie, za kratką bagażnika, siedział na kocu czarny rottweiler. Popiskiwał po psiemu i drżał jak w febrze. Dorota z trudem umieściła się w fotelu obok Weroniki, lecz kiedy z ulgą wyprostowała nogi, coś mocno i gniewnie kopnęło ją raz i drugi w brzuch. 

Rozdział 2. 

Od roku 1989 w interesach każdy robił co chciał. Zasada “co nie jest zabronione, jest dozwolone” zawładnęła wieloma umysłami. A któż to do końca wiedział, co jest zabronione? Więc “wszystko“ było dozwolone. Kogo przyłapano, to przyłapano, ale reszta cwaniaków robiła fortuny w kilka miesięcy lub ustawiała się na całe życie. Korupcja królowała w terenie i na najwyższych szczeblach. Młoda władza była zaś jeszcze ślepa i głucha albo zajmowała się czymś zgoła innym. 
Wtedy to właśnie, jeden z krakowskich cinkciarzy, szlifujący dotąd bruk przed bankiem i handlujący głównie dolarami, dorobił się błyskawicznie na dzikim imporcie spirytusu “Royal”, sprowadzanym dziesiątkami olbrzymich ciężarówek do Polski. Zarobione miliony dolarów pan Zenobiusz, bo tak się teraz do niego mówiło, inwestował już ostrożnie. A kiedy stał się już statecznym biznesmenem, kupił pod Krakowem posiadłość. Był to pałacyk, do którego przylegał rozległy park, a całość była ogrodzona starym murem. Pałac wyremontował, dobudował piękne pawilony oraz obszerny, podziemny garaż. I zaczął nową działalność, której nigdy nie zarejestrował. Na początku delikatnie, a potem już ze śmiałością, którą daje doświadczenie, prowadził dom dla chętnych pań i wtajemniczonych, bogatych panów. U pana Zenobiusza można było zamówić wszystko i wszystko było zrealizowane jak trzeba. I można było się nie martwić, że dowie się o tym jakiś wścibski redaktor czy policjant. Toż to tacy sami potrzebowscy jak wszyscy inni, którzy u pana Zenobiusza mieli spokojną przystań. Cichy i luksusowy przybytek funkcjonował od lat, a starannie dobierana klientela nie mogła się go nachwalić. 
Dochodziła siedemnasta i pod stylową bramę rezydencji podjechał tani samochód Weroniki. Oczy trzech ukrytych kamer starannie obejrzały przybyłe panie i brama rozsunęła się bezszelestnie. Samochód przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów wewnętrzną, starannie utrzymaną drogą i wjechał do podziemnego garażu. W garażu stało już dziewięć luksusowych limuzyn co oznaczało, że goście byli już prawie w komplecie. Dziewczyny, ze względu na Dorotę, zaparkowały tuż przy windzie. Po chwili ciężarna dziewczyna, już jako Dolores, wysiadła z windy i weszła wprost do obszernego salonu. Tymczasem Weronika, zmieniona już także w Vanessę, prowadziła swego rottweilera za obrożę do pawilonu położonego w głębi parku. 
- Dolores! Kochanie, tak długo na ciebie czekałem. Jesteś jeszcze piękniejsza niż zwykle. 
Z jednej z kanap podniósł się lekko szpakowaty mężczyzna i prawie podbiegł do wchodzącej. 
- Witaj, Damian. Słyszałam, że święcisz zawodowy sukces. Cieszę się razem z tobą. 
Damian objął delikatnie dziewczynę i wziąwszy ją za rękę, wyprowadził z salonu do pokoju w głębi korytarza. 
Tymczasem Vanessa przygotowywała się do pokazu. Od czekającego już na nią Bawarczyka, dostała z góry taką kwotę, że poczuła się oszołomiona. Niemiec dał przy tym do zrozumienia, że jest już rozliczony z szefową. Nawet nie zmartwiło jej to, że klient chciał czynnie uczestniczyć w pokazie. Postanowiła, że tym razem da z siebie wszystko. 
W pałacu wieczór biegł utartym trybem. Na dwóch rurach tańczyły kolejne dziewczyny, lustrowane fachowo przez gości pijących drinki przy barze. Wolnych pokoi było coraz mniej i wkrótce ostatnia para poszła w głąb korytarza. Mijała dwudziesta pierwsza i Vanessa czekała już na Dolores w samochodzie przy windzie, gdy nagle doszły ją szumy i krzyki dobiegające z salonu. Z windy wypadł z krzykiem pan Zenobiusz. 
- Ta krowa, Dolores, zaczęła właśnie rodzić! Trzeba ją natychmiast wywieźć ze sto metrów za bramę, bo tam zostało wezwane pogotowie! 
Znowu otworzyła się winda i kierowca, pan Boluś, wraz z szefową, dowlekli Dolores do samochodu nie bacząc, że kobieta zostawia za sobą obfite mokre ślady. Pan Zenobiusz gwałtem domagał się, aby Vanessa już ruszała, ale ona zdążyła jeszcze wyjąć z zaciśniętej dłoni Dolores spory zwitek banknotów, który ta przyciskała bezwiednie do brzucha. Niemal zaraz po przejechaniu bramy, Weronika usłyszała syrenę karetki pogotowia. Wysiadła z samochodu i machając rękami, zatrzymała ambulans. Wyjaśniła, że właśnie wiozła rodzącą do szpitala. Sanitariusz spisał dokumenty oraz numer samochodu Weroniki i karetka szybko zniknęła za zakrętem. Weronika wróciła do samochodu. Wyjęła z torebki zwitek banknotów przejęty od Doroty i dołożyła do pliku, który otrzymała od Niemca. Było tego razem trzy i pół tysiąca euro. 

Rozdział 3. 

Weronika odwiedziła Dorotę w szpitalu i omijając swoimi sposobami czujne pielęgniarki, wywołała ją do hallu. Zastała ją w dobrym nastroju, tym bardziej, że wręczyła jej osiemset euro, o których młoda matka zupełnie zapomniała. Nie przyznała się przy tym, że okradła przyjaciółkę na tysiąc siedemset euro, które sobie bezczelnie przywłaszczyła. Dorota urodziła chłopczyka i martwiło ją tylko jedno, że jej narzeczony, z którym była od ponad roku, do tej pory się z nią nie skontaktował. 
Była ambitną dziewczyną. Mimo rozmaitych przeszkód, miała prawie zakończony czwarty rok studiów i była pewna, że zaliczy ostatnią sesję oraz opracuje i przedstawi pracę magisterską. Jeśli kłopoty jej na to nie pozwolą, zrobi sobie roczną przerwę, biorąc urlop dziekański, aby później, przy odchowanym dziecku, zakończyć edukację upragnionym dyplomem. 
Do drugiego roku studiów była grzeczną dziewczynką, ale potem szczęście ją opuściło. Zmarł ukochany ojciec, a kredyty zaciągnięte w latach dziewięćdziesiątych, zwielokrotnione szalejącą inflacją, spadły na matkę. Komornik zajął co się dało. Pozostała na wymarzonych studiach tylko dzięki temu, że odwiedzała od czasu do czasu w domach hojnych, starszych panów. Zawsze w największej dyskrecji. Starsi panowie byli na ogół bardzo mili i zupełnie niedokuczliwi. Przekazywali ją sobie z uśmiechem z rąk do rąk. Później poznała Weronikę czyli Vanessę i tak weszła w regularną profesję. Z biegiem czasu zaczęła świadczyć coraz wymyślniejsze usługi. Aż wreszcie zaczęła się godzić na wszystko. Wiedziała, że nie na długo. Do czasu aż się usamodzielni. 
Od kiedy poznała Marcina, jej plany zaczęły nabierać coraz konkretniejszego kształtu. Jeszcze rok, półtora i wyjadą po ślubie z Krakowa, aby wieść gdzieś spokojne życie. Kochała go naprawdę i miała za co. Dlatego, z nieznaną sobie do tej pory pasją, zbierała pieniądze na przyszłość. 
I wtedy ta ciąża. Wiedziała, że to z Marcinem, bo tylko z nim pozwalała sobie w bezpiecznych dniach na seks bez osłonek. Tym bardziej, że Marcin o to błagał i nie mogła mu odmówić. Chyba popełniła błąd z tymi dniami, bo żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło jej do głowy. Marcin przyjął informację o ciąży spokojnie i pochwalił decyzję o jej utrzymaniu. Ale teraz go nie było, gdzieś przepadł. Pewnie oblewa z kolegami ojcostwo. 
Weronika pomogła młodej matce dotrzeć z dzieckiem ze szpitala do domu. Kiedy Dorota położyła już synka w zaimprowizowanym łóżeczku i zrobiła herbatę, wcisnęła z przyzwyczajenia telefoniczną sekretarkę. Wysłuchała wiadomości i troskliwych uwag matki, która nigdy nie dzwoniła na komórkę i pogróżek telekomunikacji o odłączeniu telefonu za nieuregulowany terminowo rachunek. Już myślała, że to wszystko, gdy nagle rozpoznała głos Marcina. Był podpity, lecz mówił głośno i wyraźnie. 
- Dolores! Dolores! Umarłem i nie ma mnie dla ciebie. Swojego bękarta wychowaj sama. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Zbrukałaś moje życie, kłamliwa suko! 
To był grom z jasnego nieba. Weronika po swojemu próbowała jej jakoś pomóc, więc dla świętego spokoju udała, że nie uległa szokowi i zachowuje równowagę. Kiedy jednak przyjaciółka wyszła, padła na kanapę i utonęła w strasznym, rozrywającym piersi szlochu. 
Weronika później trochę jej pomagała, jednak ona odnosiła niemiłe wrażenie, że przyjaciółka cieszy się z nieszczęścia, które ją spotkało. Miała jeszcze sporo zaoszczędzonych pieniędzy i w jej życiu zagościła nowa nieznośna myśl, o potrzebie zerwania ze wszystkim co było. Wiedziała, że albo to zrobi, albo popełni samobójstwo. 
Po kilku tygodniach podjęła decyzję i bojąc się, że może zmienić zdanie, przygotowała wszystko w ostatniej chwili. Wykąpała i nakarmiła synka. Zawinęła pieluszkę i ubrała go w nowiutkie śpioszki. Napisała też karteczkę: Marcinek, urodzony 30 marca 2006 roku. Przedarła na połowę banknot stuzłotowy i razem z karteczką ukryła w śpioszku. Włożyła śpiące dziecko do dużej torby turystycznej i kazała taksówkarzowi zawieźć się w pobliże ul. Przybyszewskiego. 
Była już późna noc, kiedy tam dotarła i ulice Krakowa były wyludnione. Szybko podeszła do działającego tu od niedawna “okna życia”, w budynku należącym do klasztoru sióstr nazaretanek. Zagryzając do krwi wargi, włożyła Marcinka za szybę i nie oglądając się za siebie uciekła. 
Wtedy z ciemności wyszedł szybkim krokiem mężczyzna. Otworzył okno, wyjął dziecko razem z becikiem i zniknął w mroku nocy. Po chwili w oknie otworzono wewnętrzne drzwiczki i zamajaczyła tam postać zakonnicy, sprawdzającej dlaczego uruchomił się dzwonek. Jednak puste miejsce w oknie świadczyło, że raczej był to czyjś głupi żart i zakonnica odeszła. 
W pięć minut później pod okno wróciła biegiem Dorota, targana strasznymi wyrzutami sumienia. Ponieważ okno było puste, zaczęła alarmować okiennym dzwonkiem i stukać wewnątrz okna. Później, kiedy jej alarmy nie dały rezultatu, schwyciła leżącą nieopodal cegłę i zaczęła nią walić w pobliskie drzwi, krzycząc ze wszystkich sił. 
- Oddajcie moje dziecko! 
Jej rozpaczliwy alarm doczekał się reakcji i dziewczynę wpuszczono do klasztornego domu opieki. Jednak jej desperackie interwencje nie dały żadnego rezultatu. Zakonnice ze zdumieniem i współczuciem patrzyły na piękną, młodą kobietę i jej rozpacz. Dziecko bowiem zniknęło. 

Rozdział 4. 

Kraków był w niedalekiej przeszłości wolnym, niezależnym miastem. Tak postanowił Kongres Wiedeński. Wtedy to do Krakowa przybył z Budapesztu, jako dyplomata, oficer cesarza Austro - Węgier. Kraków i Polacy zrobili na nim tak korzystne wrażenie, że ożenił się tutaj i osiadł na stałe. Z biegiem czasu w rodzinie powstała tradycja historyczno - kolekcjonerska i już jego syn otworzył sklep, sprzedający i kupujący starocie oraz dzieła sztuki. Interes szedł tak dobrze, że w okresie prosperity jaką przechodził Kraków za czasów cesarza Franciszka Józefa, rodzina wybudowała jedną z piękniejszych kamienic. 
W roku 2006 piękny stary zegar z kurantem od kilku tygodni odmierzał szczęśliwe godziny w mieszkaniu antykwariusza. On był doktorantem w zakresie historii sztuki. Ona była absolwentką Akademii Sztuk Pięknych i malowała obrazy, których wartość rynkowa rosła z roku na rok. Antykwariat mieścił się na parterze kamienicy. Resztę parteru wynajmowała agenda zagranicznego banku. Para małżeńska zajmowała obszerne pomieszczenia, zajmujące całe pierwsze piętro. Pozostałe dwie kondygnacje wynajmowali lokatorzy. 
Ona niedawno urodziła wytęsknione dziecko. Było to dla nich niezmiernie radosne wydarzenie, gdyż poprzednie dwie ciąże były stracone. Podczas ostatniej ciąży, w trosce o donoszenie dziecka, malarka blisko sześć miesięcy przeleżała w łóżku. Jej cierpliwość została jednak nagrodzona, bo na świat wydała zdrowego chłopca. On stał się najtroskliwszym tatą i niemal pod niebiosa wychwalał matkę i dziecko. Wreszcie doczekał się potomka. W dziejach jego rodziny, jak wynikało z gromadzonych od niepamiętnych czasów dokumentów, zawsze pierwszy rodził się chłopiec. 
W pogodny, kwietniowy wieczór, nic nie zapowiadało nieszczęścia. On przeglądał w swoim pokoju kupione niedawno w Niemczech starodruki, a ona wróciwszy nareszcie do malarstwa, pracowała nad nowym obrazem, będącym radosnym świadectwem jej duszy. Artystka zaglądała co jakiś czas do śpiącego obok synka, ale dziecko spało spokojnie. 
Nagle nocną ciszę rozdarł rozpaczliwy krzyk matki. Dziecko, jej dziecko nie żyło. Po prostu przestało oddychać. Rozpacz rodziców była trudna do opisania. Ona wyczerpawszy wszystkie sposoby przywrócenia niemowlęcia do życia, rzuciła się na męża z pięściami, w nim szukając, w obłąkaniu, przyczyny nieszczęścia. On w szoku, bez zmysłów, wybiegł na ulicę i błąkał się po mieście. Tak dotarł na ulicę Przybyszewskiego. 
Zobaczył tam, jak z mroku nocy wyszła dziewczyna, dźwigająca zawiniątko. Podeszła do umieszczonego nad samym prawie chodnikiem okna, otworzyła je zdecydowanym ruchem, przytuliła zawiniątko do twarzy i włożyła je do środka. Po zamknięciu okna szybko się oddaliła. W pierwszym odruchu, nie myśląc, mężczyzna podbiegł do okna, porwał zawiniątko i równie szybko się oddalił. Tak doszedł wprost do domu. 
W samą porę. Swoją żonę zastał bowiem nieprzytomną, obok kuchenki gazowej, której kurki były otwarte. Ratując dom przed wybuchem, zamknął wypływ gazu, otworzył natychmiast wszystkie okna i dopiero wtedy zajął się żoną. Kiedy zaczęła dawać oznaki życia, zajął się maleństwem. Przebrał je szybko w rzeczy swojego nieżyjącego synka i ułożył w łóżeczku. Dziecko spało spokojnie. Teraz z największą czcią, ucałowawszy zimne już ciałko pierworodnego, zawinął je w kołderkę i położył na półce w składziku. 
Już śpieszył do żony, którą wcześniej zaniósł na rękach do sypialni, gdy z dziecięcego pokoju dobiegło kwilenie. W korytarzu zderzył się z matką, która biegła jak oszalała do dziecka. Porwała je na ręce i zanosząc się płaczem, nosiła w kółko po pokoju. Nagle położyła dziecko na stole i wyjęła je z zawiniątka. Obejrzała niemowlę dokładnie i kiedy całowała mały wystający dzyndzelek, nagle wystrzeliła z niego wąska strużka i oblała jej całą twarz. Ale ona wcale się nie broniła. Przeciwnie, wytarła malca dokładnie i do sucha. Widząc, że kręci główką i szuka czegoś ustami, wzięła go z powrotem na ręce i przysiadłszy w fotelu, wyjęła jędrną, pełną mleka pierś i podsunęła mu brązowy sutek. 
Mąż patrzył zdumiony, ale kiedy podniósł nieco oczy, jego wzrok dostrzegł wiszący na ścianie, nad fotelem znany obraz Wyspiańskiego, przedstawiający taką samą scenę, jaką widział przed sekundą naprawdę. I gwałtowny spazm płaczu władczo chwycił go za gardło. 

Rozdział 5. 

Cmentarz Rakowicki w Krakowie to znana szeroko stara nekropolia. Rodzina antykwariusza, od ponad stu lat chowała tu swoich zmarłych w rodzinnym grobowcu. Właśnie na pobliski parking podjechała czarna limuzyna i wysiedli z niej mąż i żona. 
Wyjęli z tylnego siedzenia dwa duże kosze z kwiatami oraz lampami nagrobnymi i ruszyli w głąb cmentarza. Po dotarciu na miejsce, on otworzył starym kluczem zamek i szeroko rozchylił metalowe drzwi grobowca. Wszedłszy do środka po trzech stromych stopniach, oczyścił z kurzu i pajęczyn niewielką wnękę. Później żona podała mu pierwszy kosz. Mężczyzna wyjął z niego kwiaty leżące na wierzchu, a następnie niewielki pakunek owinięty kirem. Włożył go do wnęki i poprosił żonę o drugi kosz. Była w nim gotowa zaprawa murarska i styropian, których użył do zasklepienia wnęki. Chwilę odpoczął i znowu sięgnął do kosza. Wyjął z niego puszkę z farbą w kolorze wnętrza grobowca i zamalował dokładnie świeżo położoną zaprawę. Teraz ułożył na specjalnym podeście przyniesione kwiaty i umył ręce zwilżoną gąbką. Wytarł je przyniesionym ręcznikiem i oczyścił starannie ubranie. Kiedy wyszedł z grobowca, ustawił na płycie zapalone znicze. Obydwoje z żoną uklękli i długo modlili się w milczeniu. Potem drzwi grobowca na powrót zamknięto i para ruszyła w stronę wyjścia. Zostawiwszy kosze w cmentarnym kontenerze, do samochodu wsiedli już z pustymi rękami. 

Kiedy wzruszony antykwariusz patrzył, jak jego żona zaczęła karmić malca zrozumiał, że mu wszystko wybaczono i że zdumiewający, straszny ciąg wypadków tej nocy, zmierza do jakiegoś wyjścia. Przez całą noc nie spał i dopiero rano zapadł w krótką drzemkę. Żona krzątała się już po mieszkaniu i przywitała go z uśmiechem. Również podczas śniadania rozmawiali pogodnie o zwyczajnych sprawach. Dziecko zostało znowu nakarmione piersią i położone do łóżeczka. Mąż przez chwilę nie mógł uwierzyć, ale jego żona coś cichutko śpiewała. Było to tak niewiarygodne, że podszedł na palcach do drzwi dziecięcego pokoju i podejrzał co robi żona. Ona zaś widząc, że malec nie śpi i marudzi, wyjęła go z łóżeczka i kołysała lekko na rękach nucąc starą kołysankę. 
Zrozumiał wtedy, że trauma jaką przeżyła w nocy była zbyt przerażająca, aby jej pamięć chciała ją przechowywać na zwykłych zasadach. Żona nie chciała o niczym pamiętać i o niczym wiedzieć i dlatego kazała swej świadomości zamknąć furtkę do ogrodu rzeczy strasznych. Na jak długo? Nie wiedział. Ale chciał żonie pomóc i całkowicie podporządkował się tej konwencji. 
Sam przygotował ciało zmarłego synka i owinął je kirem. Poczynił również pozostałe przygotowania w całkowitej tajemnicy. Później poinformował żonę, że właśnie przypada piąta rocznica śmierci jego ojca i poprosił ją, aby mu towarzyszyła w odwiedzinach na cmentarzu. Żona chętnie się zgodziła i nawet poprosiła swoją siostrę, która służyła w jednym z krakowskich klasztorów, aby zaopiekowała się dzieckiem podczas ich nieobecności. Tak więc wszystko wróciło do normy. Jedynym niewielkim śladem, który świadczył że niedawna przeszłość to nie sen, była niewielka karteczka z napisem: Marcinek, urodzony 30 marca 2006 roku i dziwny skrawek stuzłotowego banknotu. Antykwariusz zamknął te niezwykłe dokumenty w zalakowanej kopercie i włożył do schowka w starej pancernej kasie sklepu. 
Przez następne tygodnie bacznie obserwował żonę, ale nie widział niczego niepokojącego. Tylko raz, podczas wizyty u lekarza pediatry, poczuł ciarki na plecach. Otóż młody lekarz profilaktycznie uprzedzał jego żonę, aby nie przegrzewała dziecka i starannie wietrzyła mieszkanie. Sugerował też, aby dziecko zawsze leżało na plecach, a poduszeczka i becik nie były zbyt miękkie i nie miały tasiemek i sznureczków. Wszystko dlatego, że według najświeższych badań aż 0,04 niemowląt w Polsce, z każdego tysiąca zdrowo urodzonych, umiera nagle z niewiadomych przyczyn na tzw. bezdech. Matka poczuła się wtedy urażona tymi uwagami, przerwała lekarzowi niegrzecznie i wziąwszy dziecko na rękę wyszła z gabinetu. On, z oczywistych formalnych przyczyn, zachował dla dziecka imię zmarłego synka, lecz z biegiem czasu przyzwyczaił żonę do drugiego, codziennego imienia - Marcinek. 
Wiedziony instynktem, postanowił jednak podjąć ważną decyzję. Po konsultacji z żoną, która zgodziła się na wszystkie jego propozycje, sprzedali korzystnie kamienicę w Krakowie i w oparciu o zawodowe koneksje własne i ojca w Republice Federalnej Niemiec, przenieśli się do przepięknej miejscowości Wurzburg, położonej nad Menem. 

Rozdział 6. 

Tymczasem Dorota była w stanie graniczącym z obłędem. Nie rozumiała niczego z tego, co ją spotkało. Bo też i nie było sensownego wytłumaczenia okoliczności, w których jej dziecko rozpłynęło się w nicości. Do równowagi doprowadziły ją dopiero bezduszne pytania policji, która bezczelnie podejrzewała ją o dzieciobójstwo. 
Policję powiadomiły siostry nazaretanki, poruszone do głębi nocnym zachowaniem dziewczyny. One widziały jej rozpacz i były pewne, że dziewczyna nie kłamie. Tej nocy dyżur czuwania w ubraniu miała siostra Cherubina, znana z oddania i obowiązkowości. Mimo, że usłyszawszy dzwonek wstała bardzo szybko i udała się do okna, nie znalazła tam dziecka. Pomyślała, że był to czyjś głupi żart, co niekiedy niestety się zdarzało 
Niemniej policja zabroniła Dorocie opuszczania Krakowa. I tak, młoda studentka - nie studentka, matka - nie matka, utopiona po szyję w życiowym bagnie, niezwykle atrakcyjna dziewczyna, spędzała noce i dnie, siedząc na kanapie i popijając alkohol. Czasem odwiedzała ją Weronika, a czasem odzywał się telefon od wiedźmy pana Zenobiusza. Dorota była jednak dla jednej i dla drugiej tak ostentacyjnie oschła, że telefon przestał dzwonić, a Weronika zaprzestała odwiedzin. 
Po blisko trzech miesiącach prokurator umorzył śledztwo, ale nawet to w niczym nie zmieniło postępującej degeneracji młodej kobiety. Opatrzność nie opuściła jej jednak do końca. Pewnego dnia, zaniepokojona milczeniem córki, stanęła w drzwiach matka. To dziwny sen oraz brak jakiegokolwiek kontaktu z dzieckiem spowodowały, że przejechała mimo biedy pół Polski, aby zobaczyć się z córką. Stan w jakim zastała ukochaną Dorotkę przeraził ją. Ale od czego są matki. Dla nich nie ma przeszkód, których nie można pokonać, aby ratować własną, nawet najbardziej marnotrawną córkę. Cierpliwością, troską i zupełnym oddaniem doprowadziła do przełomu. Z wnętrza Doroty wypłynęła nagle ogromna fala, jak z przerwanej powodzią tamy i spadła na matkę. Ale ona wytrzymała wszystko. Z jej ust nie padło ani jedno słowo potępienia czy wyrzutu. Kiedy po trudnej rozmowie obydwie płakały, tuląc się do siebie, matka nagle powiedziała twardo. 
- Uciekaj dziecko! Uciekaj z tego mieszkania i od tych ludzi. Weź resztę pieniędzy i jedź najdalej, jak się tylko da. Do Szczecina albo za granicę. Gdzieś muszą być dobrzy ludzie. Tam znajdziesz szczęście.
Dorota stanęła na nogi. Wystarała się o przeniesienie do Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie zaliczono jej wiele egzaminów z Uniwersytetu w Krakowie. Musiała co prawda zdać kilka eksternistycznie, ale rzuciła się do nauki z taką pasją, że nie stanowiło to dla niej żadnej przeszkody. Dbała o siebie i jej dawna uroda błyszczała teraz nowym blaskiem. Studenci wodzili za nią zamglonym wzrokiem, lecz ona była niedostępna dla najbardziej nawet pomysłowych zalotników. Promotorem jej pracy magisterskiej był teraz doktor prawa międzynarodowego Holender, który wybrał Polskę do swej naukowej kariery. Z podziwem patrzył na piękną studentkę, która w naukę wkładała całą duszę. Toteż w ramach surowych procedur, których pedantycznie przestrzegał, pomagał jej jak potrafił. Musiałby mieć przy tym serce z kamienia, gdyby nie drgnęło ono kiedyś w miłosnym porywie. Po zdanym wybornie egzaminie dyplomowym przez panią magister Dorotę, oświadczył się jej - i został przyjęty. 
Dopiero wtedy przyszły mąż przyznał się do tego, że jest jednym z bliskich potomków słynnego Holendra, który sto pięćdziesiąt lat wcześniej uruchomił w Amsterdamie najbardziej znaną w świecie fabrykę czekolady. Rodzice pana Petera, przenieśli się w ślad za rozwijającą się firmą do Polski, gdzie on sam znalazł interesującą go pracę. Pozostał jednak człowiekiem skromnym, mimo że był dziedzicem ogromnej fortuny. 

Rozdział 7. 

Wurzburg to piękne miasto o bogatej historii. Kiedyś było perłą średniowiecznych zabytków, ale doświadczyło boleśnie bezmyślności i okrucieństwa. Ocalałe przez całą wojnę, zostało jedyny raz zbombardowane przez angielskie bombowce, w marcu1945 roku i zamienione w całości w perzynę. Ocalały tylko obrzeża miasta i domki nad rzeką. Wurzburg został pieczołowicie odrestaurowany, ale nie odzyskał już dawnej, historycznej świetności. 
Miasto leży nad Menem, który jest drogą wodną łączącą Ren z Dunajem. Jest to rzeka doskonale uregulowana i przybysze patrzą ze zdziwieniem na wielkie barki, a nawet statki, które płyną przez środek miasta tak, jak autobusy jeżdżą po ulicach. Lecz kiedyś powodzie były przekleństwem tej okolicy. Do dzisiaj na ścianach niektórych budowli widnieją grube krechy z datami. 
Daty upamiętniają poziom, do którego dotarły wody kolejnych powodzi w zamierzchłej historii. W takim właśnie starym, pięknie odrestaurowanym domu, zamieszkała para, która przyjechała tutaj z Polski z maleńkim synkiem. On otrzymał pracę w miejscowym słynnym muzeum historycznym i bibliotece bogatej w starodruki. Jego żona opiekowała się troskliwie synkiem, a jednocześnie pogłębiała wiedzę z zakresu konserwacji dzieł sztuki. Obydwoje znali dobrze niemiecki i angielski, a mąż jeszcze dodatkowo francuski. To oraz znakomite kwalifikacje obydwojga małżonków, zapewniły im łagodne wejście w nowe środowisko i nadzieję na spokojną przyszłość. 
On, jak dawniej troskliwie dbał o całą rodzinę. Nie tylko ubezpieczył całą trójkę, ale poza obowiązującym w Niemczech minimum informacji o obywatelach, wpisał dane wszystkich do rejestru, umożliwiającego natychmiastową pomoc w potrzebie transfuzji krwi lub przeszczepu. 
Miejskich urzędników nie zdziwiło, że dziecko ma dane immunologiczne inne niż jego rodzice. Adopcja jest bowiem w Niemczech równie powszechna, jak pary żyjące długo i zgodnie bez ślubu. 
Synek był zdolnym dzieckiem i w piątym roku życia umiał już czytać i pisać, czym wzbudzał powszechny podziw. Rodzice dbali o jego zdrowie i charakter, myśląc o wszystkich aspektach rozwoju dziecka. Pewnego dnia pojechali całą rodziną do pobliskiego Frankfurtu. Tam po zwiedzeniu wielkiego zoo, odwiedzili słynną gotycką katedrę DOM. 
Ta wspaniała strzelista budowla, ma ogromne, lecz bardzo surowo wyposażone wnętrze. Oprócz ławek dla wiernych, stoi tam pod ścianami wiele drewnianych tablic, na których widnieją przyklejone karteczki z prośbami osób odwiedzających świątynię. 
- Ja też mam prośbę i chcę ją tutaj zostawić - powiedziało, w pewnej chwili, dziecko. 
- Daj Marcinkowi kartkę z notesu i ołówek i niech próbuje coś sam napisać - zareagowała natychmiast matka. 
Kartka została napisana w tajemnicy i przymocowana do tablicy. Kiedy jednak wyszli z posępnego wnętrza kościoła na zalany słońcem plac ona, ulegając ciekawości, cofnęła się do świątyni. Wróciła roztrzęsiona, ze śladami łez na policzkach. Synek bowiem napisał na karteczce koślawymi trochę literkami: “proszę Cię Boże o zdrowie i szczęście dla mojej jedynej, kochanej Mamy!” 
Któż mógłby przypuszczać, że prośba dziecka zostanie wysłuchana natychmiast i przyniesie, w tej samej chwili, otuchę i nadzieję drugiej kobiecie. W Polsce. 

Rozdział 8. 

Tymczasem los, który do tej pory nie szczędził Dorocie nie zawsze zawinionych życiowych kataklizmów, starał się jej to wynagrodzić. Peter okazał się po prostu dobrym człowiekiem. Ona wiedząc, jak okrutne potrafi być życie i jak jedna zła chwila może zmienić je w piekło, pielęgnowała jak mogła szczęście, które ogrzało ją nareszcie swoim ciepłem. Dawała swojemu mężowi wszystko, co może ofiarować kochająca i kochana kobieta. On zaś był dla niej spełnieniem marzeń każdej żony. 
Od trzech lat cieszyli się córeczką, którą obdarował ich los. Justynka była ślicznym dzieckiem i rodzice kochali ją z całych sił. Podczas kolejnej wizyty kontrolnej u lekarza dowiedzieli się jednak, że dziecko ma obniżoną sprawność układu odpornościowego i że najskuteczniejszym sposobem uniknięcia komplikacji w przyszłości, będzie przeszczep szpiku. 
Operacja przeszczepu szpiku kostnego, sama w sobie nieskomplikowana i nie będąca szokiem dla pacjenta, ma inny stopień trudności. Stanowi ją odnalezienie dawcy, jeśli szpik osób najbliższych, z jakichkolwiek powodów do tego się nie nadaje. I tak było właśnie ze szpikiem rodziców. 
Rozpoczęto poszukiwania na szeroką skalę. Od blisko roku, nie żałując czasu i pieniędzy, przeszukiwano polskie zasoby, coraz to przecież uzupełniane o nowych dawców. Bez rezultatu. Stopień zgodności, dający gwarancję przyjęcia przeszczepu, okazywał się ciągle zbyt niski. Peter uruchomił swoje szerokie międzynarodowe koneksje i rozszerzył poszukiwania na całą niemal Europę. I oto po sześciomiesięcznych poszukiwaniach, błysnęła iskierka nadziei. Organizacja pozarządowa, współpracująca z Ministerstwem Zdrowia Republiki Federalnej Niemiec poinformowała, że w rejonie Frankfurtu znaleziono w rejestrach dawcę, którego zgodność immunologiczna wynosi, rzecz nieprawdopodobna, sto procent. Pozostało tylko sprawdzić czy dawca żyje i czy nie ma przeszkód pozamedycznych w doprowadzeniu do przeszczepu. 
Dorota i Peter nie czekali ani chwili. Po otrzymaniu informacji, że dawca żyje, ale jest dzieckiem i trzeba uzyskać zgodę rodziców lub potwierdzenie wcześniej złożonej deklaracji, postanowili pojechać bezzwłocznie do RFN. Nazwisko tych rodziców nie było niemieckie i miało w sobie jak gdyby węgierski ślad. Nie mając innego pomysłu i dysponując tylko adresem pocztowym, wysłali tradycyjny telegram z gorącą prośbą o umożliwienie im spotkania w interesach. Podali przy tym swój adres internetowy i pozytywna odpowiedź wkrótce nadeszła. Spotkanie umówiono w twierdzy Marienberg, górującej nad Wurzburgiem, która poza funkcją muzeum, mieści w swym przepastnym wnętrzu stylową restaurację i hotel. 
Zaraz na początku spotkania, które prowadzono bez przeszkód po niemiecku, doszło do nieprzyjemnego zgrzytu. Para przyjmująca gości była zaskoczona, kiedy wyjawiono prawdziwy cel przyjazdu. Matka chłopczyka, który miał zostać dawcą, nie wycofywała się co prawda z deklaracji złożonej kilka lat wcześniej do niemieckiego rejestru, ale twierdziła, że zrobili to na wypadek gdyby to ich syn potrzebował przeszczepu. Ponadto stwierdziła, że muszą razem z mężem sprawdzić dokładnie wszelkie negatywne skutki i ryzyko, jakie dla ich dziecka może przynieść operacja. Atmosfera robiła się coraz bardziej sztywna i w pewnej chwili Dorota, bardziej do siebie niż do męża, powiedziała półgłosem, po polsku: “Matko Boska! Niech ona się zgodzi! Błagam!” 
To jedno zdanie spowodowało, że gospodarze spojrzeli po sobie i na zakończenie rozmowy zaprosili gości na jutrzejszy obiad, do własnego domu. 

Rozdział 9. 

Podczas spotkania w Marienbergu, Peter zwrócił uwagę, na zmianę postawy gospodarzy spotkania, gdy usłyszeli polskie słowa, wypowiedziane emocjonalnie przez Dorotę i podzielił się tym spostrzeżeniem z żoną. Postanowili, że w trakcie jutrzejszego obiadu będą do siebie mówić po polsku, a do gospodarzy po niemiecku. Doszli bowiem do wniosku, że i oni znają polski bardzo dobrze. Dlatego powinni potraktować ich wymieniane po polsku uwagi jako bardziej szczere, spontaniczne i skłaniające do zgody na operację. Postanowili także, że na wstępie uprzedzą o tym i przeproszą gospodarzy za polskie rozmowy między sobą. 
Jak postanowili, tak zrobili. Następnego dnia zostali przyjęci bardzo życzliwie. Ich przygotowania i subtelne plany okazały się jednak całkowicie niepotrzebne, gdyż sprawy rozwiązały się same. Kiedy gospodyni podała wazę z zupą i napełniała synkowi talerz, gorące krople przypadkiem spadły na jego nóżkę. 
- Mamusiu! - zawołało po polsku dziecko - to mnie parzy! 
Zanim Dorota zdołała ochłonąć, usłyszawszy lament chłopca, znacznie bardziej zaskoczyło ją co innego. Gospodyni przepraszając gości, wzięła malca za rączkę i powiedziała również po polsku: 
- Chodź Marcinku! Zaraz zmienimy porteczki. 
Usłyszawszy to Dorota pobladła, ale całą siłą woli zmusiła się do zachowania spokoju. Przebrawszy synka, gospodyni wróciła do gości i dalsza rozmowa toczyła się po niemiecku. Po obiedzie wszyscy przeszli do biblioteki i gospodarz, bez jakichkolwiek wstępów, oświadczył po polsku. 
- Szanowni państwo! Jesteśmy uczciwymi i jednocześnie szczęśliwymi ludźmi. Przyjechaliśmy do Niemiec kilka lat temu, dążąc do zapewnienia naszemu dziecku możliwie najlepszych warunków do rozwoju i nauki. Nasz syn, Paweł, jest dobrym, mądrym i zdrowym dzieckiem. Mamy szczególne powody, by go kochać i nie narażać na żadne ryzyko. Jednak widząc państwa determinację i rozpacz, zostaliśmy tym poruszeni. Już wczoraj dzwoniliśmy do naszych znajomych w Polsce. Dowiedzieliśmy się, że najlepiej przygotowanym do przeprowadzenia przeszczepu szpitalem, jest placówka we Wrocławiu. Pytaliśmy również o zagrożenia jakie może nieść ze sobą taka operacja i zostaliśmy całkowicie uspokojeni. Tym bardziej, że cudownym zbiegiem okoliczności, istnieje między dziećmi pełna zgodność immunologiczna. Rozmawialiśmy także z naszym Marcinkiem, który bardzo chce poznać Justynkę i chce jej pomóc z całego serca. 
Radość przepełniła serca Doroty i Petera. Dalsza rozmowa przebiegała bowiem w serdecznej atmosferze. Panowie uzgodnili między sobą szczegóły i procedury, które muszą poprzedzić operację, a panie opowiadały sobie wzajemnie o swoich pociechach. W pewnej chwili, Dorota, opanowując drżenie rąk, zapytała dlaczego gospodarze zwracają się do synka przemiennie dwoma imionami. Ale gospodyni odparła z uśmiechem, że przed narodzeniem synka różnili się żartobliwie z mężem co do imienia dziecka i ona postawiła na swoim. Chłopiec ma w dokumentach zapisane, jako pierwsze imię Pawełek, a jako drugie, Marcinek. Częściej jednak używane jest drugie imię. 
Po powrocie do Polski, sprawy potoczyły się już bardzo szybko. Rodzice Marcinka przyjechali do Wrocławia i zatrzymali się tutaj na kilka tygodni, potrzebnych do przeprowadzenia badań poprzedzających przeszczep. W tym czasie więzi między obydwiema rodzinami bardzo się umocniły. Panowie znaleźli wiele wspólnych tematów, a panie nie mogły się ze sobą nagadać. Dzieci polubiły się bardzo i Marcinek traktował Justynkę jak siostrzyczkę i opiekował się nią jak starszy brat. 

Rozdział 10 


Operacja przeszczepu przebiegła bez żadnych komplikacji i rokowania co do całkowitego wyzdrowienia Justynki były bardzo dobre. Również u Marcinka operacja nie zostawiła złych śladów. Nowi, niemieccy znajomi zbierali się już do wyjazdu. Obydwie rodziny spotkały się na pożegnalnej kolacji. Peter przygotował dla dobroczyńców swojej córeczki pożegnalne prezenty. Spotkało ich jednak miłe zaskoczenie, bo goście także przyszli z prezentami. Dorota otrzymała piękny medalion. 
- Widzę, że lubisz takie ozdoby - powiedziała jej malarka. 
- Zauważyłam to już podczas naszej pierwszej rozmowy. Czy mogę obejrzeć z bliska, bo widzę, że włożyłaś go także dzisiaj. 
Dorota zdjęła medalion, lecz przed wręczeniem go malarce otworzyła wieczko i pokazała ciekawe wnętrze. Ze środka wypadł przy tym ciasno zwinięty, kolorowy papierek. Antykwariusz grzecznie uprzedził Dorotę i podniósł zwitek z podłogi. Skamieniały, nie zwrócił go młodej kobiecie, lecz drżąc, rozwinął go i wyprostował. Była to połowa stuzłotowego banknotu. Dorota pośpieszyła z wyjaśnieniem, że włożyła go do medalionu na szczęście, lecz on przyjął to wyjaśnienie z wyraźnym niedowierzaniem. 
Kiedy następnego ranka Dorota i Peter żegnali odjeżdżającą parę, ojciec synka, niepostrzeżenie włożył do ręki Doroty miniaturową kopertę. Nikt poza Dorotą nie zwrócił na ten gest uwagi. Po powrocie do domu Dorota położyła na toaletce, w sypialni, swój medalion i wyjęła jego zawartość. Otworzyła także kopertkę, którą otrzymała od antykwariusza. Była pewna co stamtąd wyjmie i nie pomyliła się wcale. Dwie połówki banknotu, rozdzielone przed pięcioma laty, pasowały do siebie idealnie. 
Dorota zrozumiała powody, dla których sposób w jaki otrzymała kopertę był dziwny. Jej niemiecki partner nie chciał i nie mógł postąpić inaczej. Los bowiem wyprostował kręte i tragiczne ścieżki, które ich kiedyś połączyły w środku nocy w krakowskim zaułku. Jakże mogła mieć żal do tego mężczyzny, który uratował życie jej córeczce i był najtroskliwszym ojcem jej synka. Czy mogłaby wyrządzić większą krzywdę Marcinkowi, odsłaniając brudy przeszłości? 
I nagle przypomniała sobie, o co prosiła Najwyższego przed laty w nowohuckiej świątyni. Była to żarliwa prośba o to, aby jej dziecko nigdy nie dowiedziało się o ciemnej stronie jej życiorysu. I prośba ta została wysłuchana. 

Rozdział 11. 

Spokój i szczęście wróciło do domu Petera i Doroty. Justynka rozwijała się wspaniale i wkrótce zapomniała o operacji. Rodzice profilaktycznie kontaktowali się jednak z lekarzem, a dziecko brało jeszcze lekarstwa związane z adaptacją przeszczepu. Zgodność immunologiczna okazała się tak doskonała, że lekarstwa miały się wkrótce okazać niepotrzebne. 
- To się do tej pory zdarzało tylko między rodzeństwem, zrodzonym przez tę samą matkę, proszę pani - powiedział profesor przeprowadzający operację. 
Ponieważ byli sami w gabinecie mówił, patrząc jej prosto w oczy. 
- Tak było i tym razem, proszę pani. Ale niech pani będzie spokojna. Tajemnica lekarska jest dla mnie sprawą świętą. 
Dorota bezwiednie podeszła i pocałowała go w rękę. Postanowiła, że namówi męża, aby z wdzięczności uczynił darowiznę na rzecz szpitala. 
Wspaniałomyślność i uczciwość oraz szacunek dla drugiego człowieka, które Dorota znalazła u profesora, to piękne cechy, ale rzadko spotykane razem. Niekiedy życie nie szczędzi nam przykładów cech nie licujących z godnością człowieka. 
Otóż pewnego dnia, przed furtką domu Doroty zatrzymał się stary samochód. Ze środka wysiadła szczupła kobieta i utykając, zrobiła z trudem kilka kroków. Włożyła do skrzynki pocztowej jasną kopertę, wróciła do samochodu i odjechała. 
Peter wyjmując pocztę spostrzegł kopertę bez znaczka, adresowaną do żony i oddając ją zażartował, że poczta obciąży Dorotę za taką przesyłkę. 
Dziewczyna z niepokojem przebiegła wzrokiem zawartość i zgodnie z prawdą przekazała mężowi, że dawna znajoma prosi ją o rozmowę na telefon. 
Sprawa nie była jednak tak prozaiczna i Dorota poczuła kłucie serca. 
Nadawcą, który prosił o telefon była Weronika, zwana Vanessą. 
Dorota zadzwoniła do niej następnego dnia korzystając z tego, że robiła samodzielne zakupy w supermarkecie. Weronika poinformowała ją oschle, że dotarła do jej adresu zobaczywszy zdjęcie w kolorowym czasopiśmie. Tygodnik informował bowiem o tym, że państwo Dorota i Peter są szczęśliwymi rodzicami, których córka była leczona we wrocławskim szpitalu i że szpital ten otrzymał od nich w darze specjalistyczny, drogi sprzęt, ratujący życie dzieciom. A ona, Vanessa, też potrzebuje pomocy i sądzi, że Dolores jej nie odmówi. Zażądała dwustu pięćdziesięciu tysięcy złotych. 
Dorota wróciła do domu zdruzgotana. A jednak ciemna przeszłość ją dopadła. Jak mogła marzyć, że tak się nie stanie. Nie wytłumaczy przecież mężowi, na co przeznaczy tak dużą kwotę. 
Weronika podała jej adres. Był to podrzędny hotelik na skraju miasta. Nie czekając do końca tygodnia, bo taki termin wyznaczyła jej Weronika, Dorota pojechała do niej po trzech dniach. Bez pieniędzy. 

Rozdział 12. 

Weronika przywitała ją w leżąc w łóżku. Gdyby się nie odezwała w ich dawnym żargonie, Dorota nigdy nie poznałaby w leżącej swojej dobrej znajomej. Przyszła żeby prosić o zwłokę w zapłaceniu żądanej kwoty i zyskać na czasie, zanim spadnie na nią nieuchronne nieszczęście. Nie zamierzała bowiem płacić Weronice, lecz wyznać mężowi wszystko i przyjąć cios, jaki zgotowała sobie sama. Zanim jednak zdołała się odezwać, Weronika wskazała jej krzesło i gestem poprosiła o milczenie. 
Później mówiła już tylko sama, lekko zachrypniętym głosem. 
- To ja, Vanessa zrobiłam z ciebie Dolores. To ja uspokajałam twoje sumienie i zachęcałam do zarabiania brudnych pieniędzy. To ja okradłam cię kilka razy, również wtedy, gdy zaczęłaś rodzić u Zenka. Rzucił cię Marcin, bo to ja powiedziałam mu czym się zajmujesz. Byłaś młoda i ładna, a ja starsza, brzydka i kulawa. Wszystko przychodziło ci łatwo. Nawet w ciążę zaszłaś jak z nut, podczas gdy ja byłam od początku bezpłodna. Później cieszyłam się z twojego nieszczęścia. 
Przerwała na chwilę i oddychała ciężko. 
- Wkrótce po twoim odejściu, mój Hektorek został otruty. Stara wyrzuciła mnie za drzwi. Wtedy poszłam na całego. Moje mieszkanie zamieniło się w chlew. Coraz twardsze narkotyki zrujnowały mnie już doszczętnie i nie mogę jeść, nie mogę chodzić. Tutaj ledwo przyjechałam moim starym gratem. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon, wiedziałam, że nie dostanę tych pieniędzy. Chciałam tylko jeszcze raz poczuć, że mam cię w garści i usłyszeć twój strach. Wielkie pieniądze nie są mi już jednak potrzebne, a satysfakcji z twojego nieszczęścia nie odczułam i odczuć już nie chcę. Chciałam żebyś tu przyszła, bo mam dla ciebie prezent. 
Sięgnęła pod poduszkę i wyjęła małe pudełko zapałek. 
- Ukradłam to starej na odchodne. Okazuje się, że razem z Zenkiem, zrobili nam zdjęcia z klientami, ukrytym aparatem. W pudełku są elektroniczne zapisy tych zdjęć. Takie małe, mniejsze od połowy paznokcia. I to by było twoje ostatnie zmartwienie, Dorotko. Masz je w swoich rękach. Nie zgub. Może zostanie mi to kiedyś policzone. Jesteś lepsza i uczciwsza ode mnie. Życzę ci szczęścia. Idź już, bo zaraz ktoś tu przyjdzie i przyniesie mi trochę koksu. Nerwowy jest i boję się, żeby cię przy okazji nie uszkodził. Jestem mu trochę winna i pewnie nie da mi całej działki. No chyba, że ty Dorotko, pożyczysz mi parę stów. Dziękuję. A teraz już idź i błagam cię nic nie mów. 
Po godzinie, Weronika, podgrzała w brudnej łyżce nad świecą brunatny płyn i wciągnęła go do strzykawki. Odwinęła rękaw i zacisnęła na ręce pasek od sukienki, przytrzymując go zębami. Z trudem trafiła na żyłę, kłując rękę prawie na oślep. Wreszcie poczuła, że igła trafiła i wycisnęła z ulgą do żyły całą zawartość strzykawki. Po chwili zasnęła. I nie przebudziła się już nigdy.
 
  

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
sergiusz45 · dnia 11.07.2014 18:21 · Czytań: 560 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 3
Komentarze
al-szamanka dnia 11.07.2014 20:38 Ocena: Bardzo dobre
Dłuuuuuuuuuuuuuuuugi tekst.
Po paru zdaniach przeraziłam się, że nie dotrwam, ale tak mocno mnie wciągnął, że dotrwałam.
Gdybyś nie napisał, że oparte na faktach, to uznałabym całość za opowieść o najbardziej niewyobrażalnych przypadkach jakie tylko mogą się zdarzyć.
Historia zasługująca na poszerzenie jej do rozmiarów przynajmniej pięciuset stronicowej książki.
Dlatego narrację odebrałam za nieco pospieszną.
Tyle informacji, taki natłok dziania się.
Fakt, pokazałeś to bardzo interesująco i pomimo potknięć interpunkcji czytało się płynnie.
Zajmująca opowieść z ciekawymi zwrotami sytuacji i zakończeniem typu zło, które się nawróciło.

Pozdrawiam:)
Poke Kieszonka dnia 12.07.2014 06:04
przeczytałam i bardzo mnie zaintrygowało :) każde słowo tu do przeżycia i odczucia - fakt AL-SZAMANKA słuszną daje propozycję - może warto rozbudować to do twardej okładki? - szkoda byłoby aby uciekło gdzieś w potoku innych tekstów ale to już musi być wola autora. Serdeczności ślę z mojej kieszonki :)
sergiusz45 dnia 12.07.2014 07:45
ś.p. Siostra Zofia Cherubina Bokota.
- odeszła do Domu Pana dnia 24 maja 2014 r. w Krakowie, w wieku 79 lat.
Niech dobry Pan Bóg przyjmie Ją do Swojego Królestwa.
S. Cherubina całe życie poświęciła "tym najmniejszym". Od 1974 r. prowadziła Dom Samotnej Matki w Krakowie, najpierw przy ul. Warszawskiej 13, a następnie przy ul. Przybyszewskiego 39. W 2012 r. przeszła na emeryturę.
Pracę w Domu Samotnej Matki, a potem przy Oknie Życia łączyła z pracą w Sądzie Biskupim Kurii Metropolitalnej w Krakowie.
Odznaczona przez księdza kardynała Stanisława Dziwisza, Złotym Medalem św. Jana Pawła II za zasługi dla Archidiecezji Krakowskiej.
W 2009 r. otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty