Cyk, klik, zgrzyt i buch. Potem jeszcze krótkie psyt i smużka dymu faluje już w górę. Margie zatrzaskuje srebrną Zippo, jedyną pamiątkę, która została jej po mężu. Zsuwa kapcie i podkula nogi na skórzanej sofie. Zaciąga się głęboko. W końcu odkłada zapalniczkę, przysuwa pękatą szklankę, a drugą ręką sięga po pilota. Jest gotowa, by przetrwać kolejny wieczór. I wtedy to się dzieje. Słychać wyraźnie. Najpierw bum, potem trach. Na końcu korytarza zgrzyt i brzęk, a w sercu łup.
Suspens.
Margie analizuje, co się stało.
Nie trwa to długo, góra dwie sekundy. Wystarcza chwila zawieszenia, skupienia i już ma pewność. To z łazienki. O Boże! Czy tak brzmi dźwięk wybijanej szyby?
Prędzej czy później, ta noc musiała nadejść. Mieszka na Hillbrow, wiadomo. Po tym, jak jej mąż padł trupem, sprzedała farmę i przeprowadziła się do miasta. Bliżej ludzi najbezpieczniej. Przez jakiś czas panował jeszcze ład, rzeczywiście, ale w końcu te cholerne czarnuchy dotarły i tutaj. Pieprzony Mandela i jego pieprzone reformy. Po upadku apartheidu czarni całymi chmarami nadciągali do Jo'burga, jak nazywali to miasto między sobą, aby szukać pracy, może coś ukraść, czasem kogoś zabić, a czasem tylko zgwałcić. Szybko okazało się, że pracy tu nie ma i priorytety uległy jednak odwróceniu. Dzień po dniu miejscem coraz bardziej wynaturzonych kaźni stawały się przede wszystkim podziemne parkingi centrów handlowych, ale także prywatne mieszkania. Biali w ostatnich miesiącach cierpieli na przypadłość, którą lokalne dzienniki zdążyły już ochrzcić "burskim szafotem". Sposób był prosty i bestialsko skuteczny. Napastnik wczołgiwał się z naostrzoną brzytwą pod wysokie podwozia zaparkowanych SUV-ów, którymi Afrykanerzy chętnie jeździli na zakupy, a kiedy biały wracał do samochodu obładowany torbami, te zwierzęta wysuwały swoje czarne łapska i jednym posuwistym ruchem brzytwy chlastały przy samej ziemi, przecinając stalowym ostrzem oba ścięgna, poniżej łydki, tuż nad piętami. Od takiego cięcia człowiek momentalnie traci przytomność, nie wie co się dzieje, nie zdąży nawet krzyknąć, wezwać pomocy. Napięte ścięgna puszczają i w ułamku sekundy biedak osuwa się na ziemię, wypuszczając z ręki kluczyki do samochodu. Jeśli kierowcą jest kobieta i jeśli czas pozwala... Stop! Margie, stop! Skup się, do cholery, masz czarnucha w łazience!
Margie otrząsa się i przytomnieje. Ciska pilota na sofę i boso biegnie do komody, w której trzyma szpargały po mężu. Klęka, oglądając się jeszcze w kierunku łazienki, ale drzwi pozostają zamknięte. Słychać tylko chrobotanie szkła. Przekręca więc kluczyk i otwiera szafkę. Grzebie w niej chaotycznie. W końcu zrzuca na ziemię kilka mniejszych rupieci, odsuwa na bok oprawiony w skórę egzemplarz biblii i odnajduje tekturowe pudełko z napisem "Cal. 16/70".
Margie nigdy nie lubiła broni, ale umiała ją obsługiwać. Wychowała się na farmie niedaleko Johannesburga, w rodzinie burskich osadników, którzy przez całe pokolenia zmuszeni byli przed kimś się bronić, najpierw przed Anglikami, potem przed tymi cholernymi negrami, dlatego w domu oręża zawsze było pod dostatkiem. Ostatni raz strzelbę trzymała kilka lat temu, kiedy murzyńscy robotnicy rzucili się z maczetami na jej męża, bo ten nie wypłacił im pełnej tygodniówki. Margie wycelowała wtedy pordzewiałego już nieco Merkla i zagroziła, że jeśli robotnicy nie odłożą maczet, to odstrzeli im te czarne łby, jeden po drugim. Tamtym razem poskutkowało. Początek końca apartheidu dopiero nadchodził. Czarni nie byli jeszcze tak odważni. Jednak kilka lat później władze wypuściły Mandelę i wszystko się zmieniło. Margie robiła akurat zakupy w mieście, kiedy na odległej farmie jej stary wdał się w kolejną kłótnię ze swoimi pracownikami. Tym razem nie miał mu kto przyjść z pomocą.
Dość! Trzeba się wziąć do kupy! Margie trzaska więc drzwiczkami szafki i z nabojami upchniętymi w kieszeni szlafroka rusza do przedpokoju, gdzie trzyma starą dubeltówkę, z rodzaju tych, jakich farmerzy używali do polowań na lisy pustoszące pola. Zdejmuje ją ze ściany, łamie wpół i drobnymi rękami wsuwa dwa naboje. Zatrzaskuje lufę, odgarnia włosy ze spoconej twarzy i rusza w kierunku korytarza. Po chwili staje uzbrojona naprzeciwko drzwi do łazienki. Przez moment nasłuchuje, ale w środku jakby cisza. Ma otworzyć? Jak? Jedną ręką nie utrzyma przecież strzelby. A jeśli tamten wyrwie jej broń? To możliwe. W takim razie trzeba kopnąć. Silnie i szybko. Chociaż nie, jest przecież bosa. Zresztą, czy wystarczy siły? Do diabła! Nie ma co rozprawiać w nieskończoność, bo... Trzask! Zza drzwi dobiega dźwięk. Bach! Margie odpowiada strzałem.
Amunicja tego typu podczas wystrzału tworzy szeroką na kilkadziesiąt centymetrów chmurę śmiercionośnych metalowych kul. Z lufy, w zależności od kalibru, wypada ich od dwunastu do dwudziestu. W pierwszej fazie wystrzału wszystkie fruną z prędkością ośmiuset metrów na sekundę w zbitej grupie, a w miarę zwiększania się dystansu, który pokonują, niszczycielska chmura poszerza swój promień rażenia. Przy tak małych odległościach właściwie nie ma potrzeby celować. Wystarczy gruchnąć w odpowiednim kierunku i zamknąć oczy. Rozpędzony ołów zrobi resztę.
Margie dobrze o tym wie. Stoi więc pewna siebie z dymiącą lufą i wytęża zmysły. Ma nadzieję nie usłyszeć już niczego. Po chwili jednak z łazienki dobiega ją słabe rzężenie. Schyla się i zagląda przez półmetrową dziurę. Zaklinował się! Zaklinował! Ten czarnuch się zaklinował! Włamywacz utknął w rozbitym lufciku, skulony, z głową zwisającą w dół, z nogami jeszcze na zewnątrz. Margie otwiera więc drzwi i dopiero teraz dostrzega w jego brzuchu potężną wyrwę, prawdopodobnie pełną śrutu, z której krew skapuje do śnieżnobiałej wanny stojącej pod oknem. Przypatruje się temu oniemiała i za moment biegnie już do sypialni, gdzie stoi telefon. Wykręca 10111, numer lokalnej policji.
— Mam tu włamywacza! — krzyczy do słuchawki.
— Spokojnie, proszę się uspokoić, czy jest pani bezpieczna?
— Tak, strzeliłam mu w brzuch, jest w łazience!
— Proszę powtórzyć, tylko spokojnie, czy strzeliła pani do włamywacza?
— Tak, do cholery! Trafiłam go w brzuch!
— Czy napastnik żyje?
— Żyje, ale już niedługo, zabierzcie go stąd!
— Dobrze, w porządku, gdzie pani mieszka?
— Na Hillbrow, na rogu...
— Na Hillbrow?
— Tak, na rogu...
— Czy napastnik jest kolorowy?
— Co? Tak, chyba tak, to czarnuch. Zabierzcie go!
— Włamywacz jest kolorowy i leży ranny w pani łazience?
— Właśnie tak mówię!
— W porządku. Jak pani ma na imię?
— Margie.
— Margie, posłuchaj mnie.
— Zabierzecie go stąd!
— Margie, Margie! Uspokój się i posłuchaj mnie. Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Czy jesteś pewna, że człowiek w twojej łazience jeszcze żyje?
— Tak, słyszę go!
— W porządku, Margie, skoncentruj się. Wysyłam teraz patrol, który dotrze do ciebie za piętnaście minut. Za piętnaście minut, słyszysz mnie?
— Słyszę, ale co ja mam robić przez piętnaście minut?
— Margie, patrol będzie za piętnaście minut. Lepiej, gdyby ten człowiek był już sztywny, słyszysz? Gdyby nie wytrzymał, tak będzie lepiej, słyszysz?
— Co? Jak sztywny?
— Margie, musisz to przyspieszyć, rozumiesz?
— Przyspieszyć? Co przyspieszyć?!
— Musisz do niego strzelić, Margie, to jest moja rada.
— Co? Po co? Tylko go stąd zabierzcie!
— To kolorowy, prawda?
— Tak, to czarnuch.
— Wie, gdzie mieszkasz, prawda?
— Leży w mojej łazience!
— Posłuchaj, Margie, do diabła! Jeśli ten czarnuch przeżyje, to wróci do ciebie. Rozumiesz? Strzeliłaś do niego. On zna twój adres, wróci do ciebie.
— To go aresztujcie!
— Przyjdą do ciebie jego bracia, sąsiedzi. On powie im, gdzie mieszkasz, będą się mścili, rozumiesz?
— To co ja mam zrobić?
— Została ci jeszcze amunicja?
— Tak.
— Margie, patrol będzie za piętnaście minut. Masz piętnaście minut.
— Mam piętnaście minut...
Margie odkłada słuchawkę i idzie do salonu. Przysiada na oparciu sofy. Podnosi ze stolika paczkę papierosów. Wytrząsa jednego i wkłada do ust. Cyk, klik, zgrzyt i buch. Zaciąga się i szybko wypuszcza dym. Podchodzi do barku, w jednej ręce trzymając papierosa, w drugiej ciągle ciepłą dubeltówkę. Do pękatej szklanki nalewa koniaku i przynosi drinka, stawiając go na stoliku. Siada. Zaciąga się. Strzepuje popiół. Odwraca głowę w kierunku korytarza. Słyszy kwilenie. W rogu sofy odnajduje pilota, włącza telewizor. Dalej to słyszy. Pokazują wiadomości. Robi głośniej. Zerka w stronę łazienki. Nasłuchuje. W końcu wyłącza telewizor. Znowu nasłuchuje. Jęki nie ustają. Piętnaście minut, będą za piętnaście minut. Margie, jeśli ten czarnuch przeżyje... Jego bracia, rodzina... Margie, on zna twój adres... Patrol będzie za piętnaście minut, lepiej, gdyby do tego czasu... Margie, rozumiesz, co do ciebie mówię? Jeśli ten czarnuch przeżyje...
Margie zdusza papierosa w popielniczce, dopija koniak i podnosi się z sofy. Przez chwilę patrzy w ciemne okno, jakby na coś czekała. Zaraz jednak rusza z bronią w kierunku łazienki. Po paru krokach staje. Z czymś walczy. Wraca po szklankę i zamiast do łazienki, idzie do barku. Nalewa sobie jeszcze jednego, przepełniając przy tym szkło i plamiąc dywan, a potem z drinkiem w dłoni ciężko opada na skórzaną kanapę. I znowu to samo. Cyk, klik, zgrzyt i buch. Zapala kolejnego papierosa. Próbuje wyrównać oddech. Pomagają w tym regularne zaciągnięcia. W końcu trochę się uspokaja i wypuszczając ostatnią strużkę dymu, spogląda w stronę łazienki, a potem pozwala sobie na krótki uśmiech.
Kiedy rankiem policja przesłuchiwać będzie okolicznych sąsiadów, wszyscy zeznają, że tej nocy słyszeli nie jeden, lecz dwa wystrzały na Hillbrow.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt