Anka
Doczerowice to miniaturowy świat: miejscowość z jednym skrzyżowaniem, z jednym sklepem, remizą strażacką i jednym stawem. Mieszkańcy nie należą do nadto zamożnych, ani szczególnie pojętnych. Zabobony zakonserwowały się tu niczym najstarsze przetwory poukrywane głęboko na piwnicznych regałach przed niepożądaną ręką. Nieliczni ukończyli szkołę średnią, a do zliczenia młodych osób, które zdecydowały emigrować (co jest przecież jawną i bezwstydną zdradą ojczyzny!), by pobrać nauki wyższe, wystarczą palce jednej ręki. Tuziemcy tu przychodzą na świat, tu żyją, pracują, odpoczywają i odchodzą, przykrości i lęki lecząc niepamięcią. Ustronie zapomniane przez jutro, spokojnie pogrążone w hibernacji. Doczerowice to doskonale trzymający się skansen zeszłej generacji, który nie powinien mieć racji bytu, ale istnieje.
W samym sercu miasteczka tkwi niewzruszenie od lat nie najmniejszych gabarytów budynek na planie prostokąta pomalowany zielonkawą, zniechęcającą emalią przypominającą barwę kapelusza muchomora sromotnikowego, służący od zawsze za dom zabaw. Tradycji organizowania sobotnich imprez nigdy nie zaniechano. Stanowiła ona bowiem jedyną rozrywkę młodzieży i jedyny, coraz bardziej słyszalny, choć nadal dyszkant nowoczesności. Bez żadnych względów na to, czy za oknem szalały burze, huragany, ulewy bądź żałoba, klub zawsze stał otwarty, zawsze czekał na gości. 24-ty października był takim samym dniem, jak każdy poprzedni, i takim miał pozostać do końca. Tego dnia, w zgodzie z cotygodniowym rytuałem, zleciała się niemal cała młodzież w przedziale od 16 do 25 lat, również z pobliskich osad. Parking przed dyskoteką prędko zamienił się w korso połyskujących aut i ich szpanujących właścicieli. Przybył też Marek: jako jedyny na motocyklu. Opanowany, naturalnie przystojny, lecz niczym szczególnym nie odznaczający się dwudziestojednolatek. Na tle ferii neonów, w oparach tytoniu i dragów, między poustawianymi na baczność słupami fosforyzującymi, gdy gasną światła, prezentował się w swoich zwyczajowych, czarnych jak ziemia ortalionach nieco blado. Podbiegł do kumpli i żywo zaczął o czymś prawić. Wtedy po raz pierwszy ujrzał ją - nieznajomą twarz. Była sama. Przy zatłoczonym barze zamówiła jakiegoś tęczowego drinka i natychmiast udała się pod ścianę. Stanęła twardo, nieugięta, jakby przytwierdzono ją niedostrzegalnym korzeniem, z dumną miłością w swoich rybich źrenicach. Marek obserwował magnetyczną, obcą piękność od samego początku. Zza filaru, niby to rozmawiając, ukradkiem podziwiał jej spadziste ramiona, bursztynową karnację, jak gdyby świeżo zdjętą z posterów, oraz kurczowo zaciśnięte wargi, za którymi - i to było wiadomo - chowała się jakaś tajemnica, a której - i to było równie jasne - nigdy nie zdradzi. Dopóki nie zechce.
Po krótkotrwałym wahaniu zdobył się wreszcie na podejście do niej. Przedstawiła się jako Anka. Z miejsca przypadli sobie do gustu. Uciekając przed dyskotekową wrzawą usiedli w kącie. Mark pieścił ją słowami, które, miał takie wrażenie, odciskają się jak stempel w rozgrzanym laku jej duszy. Głęboko natchniony w duchu repetował jej imię: Anna, Anka, A n i a... Dochodził do szczytów swojej elokwencji, ona jednak nie odpowiadała mu nawet półsłówkiem. Rozpalało go pragnienie usłyszenia jej głosu; wyczuwał, że nie jest niemotą, wiedział, że to gra i tym najbardziej się ekscytował.
Śmiało i niezachwianie obejmowali się wzrokiem. Zahuczał ulubiony kawałek Marka. Dotknął jej. Zgaszono światła. Wyszli na parkiet. Opustoszał. Zrobiło się pusto i wzniośle. Pragnął, by Ania porwała go do swego świata. Pocałował ją delikatnie na środku tej sali. W zamian dostał tylko ten taniec. Człowiek rodzi się w amoku i w amoku ginie. Bezrefleksyjnie dali się porwać szaleńczo falującej retoryce zmysłów, które, zdawało się, ktoś celowo wyłączył na chwilę. Wszystko w dyskotece dzieje się równie szybko i niepostrzeżenie, co przelot muchy. W tym amoku więc tańczyli, tańczyli, tańczyli, tań...
Było już po trzeciej nad ranem, gdy roznamiętnieni odczuli w końcu zmęczenie owym roznamiętnieniem. Rozbawione, upite do nieświadomości towarzystwo kisło w skórzanych boksach i na barowych hokerach, w kadzidlanym półmroku zapominając o bożym świecie. Nikomu, nikomu nie przyszło na myśl, by wywiedzieć się, kim nieznajoma piękność jest, dokąd zmierza, ani skąd pochodzi. Czy ona sama wiedziała? Krążyły natomiast drwiące plotki, które aż wstyd przytaczać. Gdy wszyscy zaczęli się zbierać, Marek zaproponował Ance, że odwiezie ją do domu. Wyszli na zewnątrz, wsiedli na motor, a chłopak czekał, aż Anka wreszcie wydobędzie z siebie upragniony głos i powie, dokąd ma jechać, lecz ona, nie zważywszy na te oczekiwania, tylko wyprostowała ramię wskazując drogę prowadzącą do lasu. Marek odgadł, że dziewczyna musi mieszkać za nim. Tak, słyszał o chatce, w której mieszka para staruszków, nie przypuszczał jednak, że mogą mieć córkę. "A może to dziadkowie?", pytał się w myślach. "Pewnie jest tu tylko przejazdem i niebawem wyjedzie..." gryzł się, ale nie zdradził się w żaden sposób.
Ten las, ten powieściowy ciemny las o tej porze nie pozostawiał najmniejszego wyboru - wprawiał jedynie w nieodwołalny przestrach. Bez wyjątku. Nie można było go pokonać nie pokonawszy wpierw lęku. Marek nie zastanawiał się ani chwili i po prostu dodał gazu. Pomknęli na podobieństwo promienia wysłanego przez słońce w daleką, międzygalaktyczną podróż. Kilkukilometrowy mur sosen i świerków zatopionych w ciemnościach nieprzerwanie sunął za nimi i ze stoicką godnością przypatrywał się nastolatkom. Ktokolwiek przejeżdżał przez ów las doznawał specyficznego, przejmującego od każdej strony uczucia niepokoju, ziejącej autentycznym zagrożeniem ciemnozielonej ciszy, języka drzew. Marka nie opuszczało wrażenie, że ściga się z tymi drzewami, że gonią go. Szczęściem dostrzegł już kres przerażającego toru: las kończył się, a tuż za nim stał dom. Wyglądał na opuszczony. Przystanęli pod nim. Ania rozluźniła ręce, którymi jeszcze do niedawna mocno oplatała ciało chłopaka, i zeszła. Wybiła godzina pożegnania. Marek usiłował jeszcze coś powiedzieć, chciał zapytać, czy zobaczą się jutro, ale wtem, zaskoczony, poczuł muśnięcie jej warg. Uśmiechnęła się na do widzenia i wdrapała po schodach pozostawiając zdezorientowanego adoratora. Marek spojrzał na nią raz jeszcze ze zdumieniem, fascynacją i pożądaniem, by w końcu zapalić silnik i odjechać. "Dziwna jest ta noc".
Nazajutrz, około 15-tej, postanowił odwiedzić niezwykłą dziewczynę, która nie dawała jego sercu ani minuty wytchnienia. Przemierzył tę samą drogę leśną, już nie tak straszną za dnia, jednakże z tą samą niemą grozą pomiędzy drzewami. Dom z dużymi oknami i ogrodem stał tak samo jak ubiegłej nocy. Zapukał. Nie musiał długo czekać, gdyż po chwili drzwi uchyliła starsza, mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta, a za nią, zapewne, jej mąż.
- Dzień dobry. Jestem Marek, mieszkam niedaleko, w Doczerowicach. Wczoraj poznałem chyba państwa córkę, Anię. Czy zastałem ją dziś?
Zdrewniali. Na brzmienie słów młodocianego gościa zareagowali najprawdziwszym lękiem, jaki Marek kiedykolwiek widział i jaki mógł sobie wyobrazić. Niemniej w lęku tym, tak doskonale odmalowanym w fizjonomii, dostrzegalny był również niejaki smutek. Starszy pan spojrzał na żonę z odwzajemnionym niedowierzaniem i rzekł tylko, a raczej ciężko wydusił z siebie:
- Ale nasza córka nie żyje od trzynastu lat...
Marek przyjął wiadomość tak, jakby ujrzał ducha. Zachwiał się. Jego oczy zrobiły się ogromne niby okna katedry. Zmieszany, porażony trwogą niepewnie zszedł ze schodów na wzór lunatyka przeżywającego najgorszy z koszmarów i zdecydował się opuścić to miejsce najprędzej, jak tylko potrafił, nie chcąc już słyszeć próbujących coś wykrzyczeć rodziców Anki. Wybiła godzina zwątpienia. Intensywnie zastanawiał się, czy w ogóle spotkał tę dziewczynę, czy też śnił? Sądził, że to musiało wydarzyć się gdzieś poza życiem, że powstała jakaś wyrwa w biegnącym czasie, że ktoś odnalazł niewielki nawias w istnieniu i wrzucił go tam razem z nią, z Anią, tą, której nigdy nie było. Wracając przez las ponownie dopadło go przekonanie, że wszystko wokół chce go zastraszyć. Ale. Zdecydował zawrócić. Przedarł się przez cały ten zielony ocean, a na brzegu lasu, w otoczeniu konarów i przy akompaniamencie pustki, odkrył nieco zaniedbany, osaczony cieniem grób Anki, a na nim ledwo widoczne znaki wyryte w szarym kamieniu: 24 października 19...