Telefon zapiał niczym kur. Wstałam.
Nadszedł czas mycia ciała. Zmęczonego ciała. Po śnie. Sen męczył bardziej niż jawa. Żyłam w nim.
We śnie odbywały się koronacje i ścięcia, tam pokonywałam międzyplanetarne przestrzenie, tam szczytowałam, tam wreszcie leżałam w kałuży krwi postrzelona prosto w serce przez wielkomiejskiego psychopatę. Umierałam lekko, bez żalu, bez tęsknoty za przyszłymi wydarzeniami, które nie nastąpią i za przeszłymi, które były piękne. Tylko, czy naprawdę były?
Każda miłość - bo któż zaprzeczy, że miłość to najpiękniejsze, co nam się przydarza, przynajmniej na początku jej trwania - tak więc każda miłość kończyła się fiaskiem. A raczej piaskiem.
Małą symboliczną trumienkę, z pudełka pełnego wypalonych z rozpaczy petów, jak się trafiło, to i płatki zeschłej róży dodałam, zakopywałam w piaskownicy na podwórku. W nocy to robiłam, bo wiadomo - wariatka. Zapalałam świeczuszkę, nie jakąś tam zwykłą, długą świeczkę, ale właśnie świeczuszkę, ogarek, który zachowałam z romantycznych kolacji, więc taka dogorywająca świeczuszka, całe ciepło i idiotyzm w tej nazwie, dopełniała końca.
Nastawał czas zapominania.
Gryzłam palce, skórki przy paznokciach, do krwi, ciągle i wciąż. Jak gdyby ból zdzieranej skóry mógł przykryć mękę samotności. Analizowałam najdrobniejsze gesty i słowa, szukając winy własnej i cudzej. Marzyłam o zemście, marzyłam o zdradzie, lecz nie było już kogo zdradzać. W końcu zmęczona pławieniem się w emocjonalnym bagnie, otwierałam obolałe serce na nowo.
Cóż z tego, że chciałam dawać wszystko, zabrakło chęci brania, moja oferta zbyt marna. Wielkie brązowe oczy to największy atut całej twarzy i figury, poza tym nic ciekawego, może trochę inteligencji, trochę sprytu, no i trochę ciepła, tyle samo co wszyscy - trzydzieści sześć i sześć. Pewnie, że mogłam się częściej depilować, odsysać tłuszcz i wypijać dwa litry wody mineralnej dziennie. Ale jakoś tak naiwnie wierzyłam, że jeśli mówił „kocham”, to na wieki.
Tyle, że te wieki ciągle się zmieniały.
*
Można powiedzieć, że był wiek miedzi, gdy podczas szkolnej wycieczki, rudy jak wiewiórka Mazik ofiarował mi kwiat jaśminu.
- Poczuj, jakie są delikatne – zachęcałam chłopca, by muskał wargami drobne płatki, które ułożyłam na kształt serca w zagłębieniu dłoni. Zjadał je powolutku, od nadgarstka aż po opuszki palców, i co chwilę bekał imponująco, rozsiewając zapach jaśminu wokół.
Przebywając w szkole, śpieszyliśmy na przerwach do szatni, by pod osłoną kolorowych kurtek coraz odważniej dotykać zawstydzonych ciał. Cholerne dzwonki, zawsze nie w porę, poskramiały nasze miłosne zapędy, więc wracaliśmy do sali, by uwięzieni w odległych ławkach, rozprowadzać na podniebieniach smak niedokończonych pieszczot i rysować w zeszytach serca przebite strzałą.
Mazik miewał wtedy poważne trudności ze zrozumieniem nauczycielskich wykładów. Zagrożony niezdaniem ukradł, a następnie wrzucił do ognia klasowy dziennik. Opalił sobie rude rzęsy i wyrzucono go ze szkoły.
*
Wiek lnu nastał na letnim obozie, gdzie jasnowłosy druh Koberek cierpliwie uczył młode harcerki gry na gitarze.
Płonęłam rumieńcem, gdy samczym wzrokiem zdejmował ze mnie regulaminową odzież z szarego płótna i siadał, zawsze zbyt blisko, sprawiając, że nasze, zetknięte niby przypadkiem, biodra wymieniały się elektryzującym ciepłem. Drżałam wewnętrznie, kiedy zdecydowanymi dłońmi układał moje palce na strunach, przytrzymując je dłużej niż wypadało i chłonęłam dziwny, podobny do benzyny zapach jego mundurka, za nic nie mogąc skupić się na gitarowych akordach.
Byłam gotowa na wiele, jednak to piegowata druhna Celina pierwsza opanowała wszystkie chwyty, i to ona zdobyła przywilej ostentacyjnego tulenia się do mlecznobiałego torsu gitarzysty.
*
Wiek brązu to śniady i smukły Karim Abdelażiż, który tak lekko mówił i całował po francusku, że omdlewałam w jego objęciach. Zauroczony zapachem kobiecych perfum zlizywał go ze wszystkich pulsujących miejsc i rozprowadzał jedwabiście po całym ciele.
- Zatańcz we mnie – prosiłam, wbrew wewnętrznym postanowieniom. Tańczył więc swój Ouled Nail, tak długo, aż zatapialiśmy się jednocześnie we wszechogarniającej woni, gubiąc w pośpiechu minuty zbliżające nas do rozstania.
Wkrótce algierska drużyna zajęła odpowiednie miejsce w turnieju, a mój pierwszy kochanek wraz z całą szóstką gibkonogich sportowców odleciał do gorącej Afryki. Przysłał stamtąd dwa listy w szarych, pachnących kuminem kopertach, które rychło zamknęłam w pogrzebowym pudełku.
*
Wiek żelaza kojarzył się z bezpieczeństwem obszernych ramion i ud namiętnego barmana z klubu Happy Seven. Przez cały tydzień pobytu w słonecznej Bułgarii wciskałam rytmicznie jego kształtne pośladki w żółty piasek. Szczytował gwałtownie, pieszcząc zdrobnieniami moje imię i gniotąc boleśnie spalone słońcem piersi. Ten pozbawiony finezji, prymitywny erotyzm, zdający się potwierdzać wątpliwą od dawna teorię ewolucji, nie przynosił mi większej satysfakcji. Lecz później…
Wracaliśmy do pokoju, gdzie zaspokojony kochanek lubił celebrować dobry nastrój skomponowanym własnoręcznie alkoholem. Wlewał płynne składniki do szklanki, a pozostałe układał według erogennej mapy mojego ciała. Zamykałam oczy i receptorami skóry odgadywałam sypkość soli, kwaś cytryny, zimną wilgoć lodu, słodką lepkość grenadyny czy śliskość oliwki. Po każdym łyku zlizywał, wysysał, mieszał językiem smak tworzonego z namaszczeniem drinka ze smakiem skóry, twierdząc, że tylko ona ma moc uczynić napój szlachetnym i doskonałym. Po kilku szklankach wypitych przez barmana, to ja byłam bardziej pijana. Z rozkoszy.
Niedługo po powrocie z wczasów szczęśliwa siódemka przeszła w ręce blond kelnerki.
*
Wiek metali nieszlachetnych nie przynosił chluby. Sprowadzał ciężkie od męskich feromonów powietrze, twarz spływającą makijażem, łuski lakieru na tlenionych włosach i wieczorną naukę poruszania biodrami w zadziwiających pozycjach. Coraz to inny poeta wystukiwał słowo „kocham” na mojej klawiaturze z punktem G. To, co wcześniej napawało mnie obrzydzeniem, teraz okazywało się ekstremalnie podniecające. Klękałam w toaletach przed nabrzmiałymi penisami, by z rozkoszą wchłaniać w siebie biały słodkawy płyn, oparta o umywalkę pozwalałam brać się od tyłu, obserwując w lustrze zmienioną przez grymas ekstazy twarz przypadkowego partnera, wiecznie nienasycona krzyczałam upojnie w hotelach z pokojami na godziny.
W gonitwie za miłością, nie rozróżniając prawdy od fałszu, żyłam chwilowym złudzeniem szczęścia.
*
Wiek rtęci zaczął się lekkością płomienia świec i musu francuskiego szampana. Na dnie kieliszka znalazłam podarunek w postaci szlachetnej perły. Długi, biały obrus restauracyjnego stolika skrzętnie ukrywał moją wdzięczność, gdy wprawną ręką powoli rozpinałam guziki męskich Levi’sów. Chwilę później wykrochmalona na sztywno pościel hotelowego pokoju obojętnie przyjmowała tętniącą miłość równocześnie z wibracjami telefonu od zaniepokojonej żony. Turlałam językiem szlachetną perłę po najbardziej wrażliwych szlakach na ciele mężczyzny, w czasie gdy ten udawał zmęczenie i rozespanie do niecierpliwej słuchawki.
Potem już tylko trwanie w ciągłym drżeniu i tęsknocie na raz w tygodniu spotkanie. Do momentu, aż zaniepokojona zbyt długim oczekiwaniem pierwsza wybrałam nieistniejący już numer.
*
Wiek ołowiu dał żołnierzyka w stopniu oficera, wychowanego w poszanowaniu porządku na granicy pedanterii. Nienaganne maniery i moralna nieskazitelność obiecywały spokojne i pogodne życie bez porywów. Potem już tylko ślub w bieli i noce we krwi. Bił dopóki klęcząc, nie zaczynałam błagać, by mój pan zechciał mnie "rżnąć". Robił to z dziką satysfakcją. Jęczałam z bólu, potęgując jeszcze bardziej zwyrodniałe pożądanie. Po osiągnięciu spełnienia składał w kostkę biały ręczniczek i znów stawał się dobrym człowiekiem.
Odeszłam od niego po utracie płodu.
*
Wiek misternych koronek ożywił zaniedbaną przez bodźce skórę pleców. Zadrżała nagłym oczekiwaniem po wpływem delikatnych muśnięć. Smukłe palce współlokatorki wakacyjnego apartamentu przesuwały się powolutku do granicy koronkowej bielizny. Nieoczekiwany dreszcz wstrząsnął ciałem i odwzajemniłam pieszczotę z pragnieniem silniejszym niż wstyd. Zapomniałam, kim jestem i kim być powinnam. Niczym nieskrępowane usta i dłonie zatraciły się we wzajemnym poszukiwaniu i dawaniu rozkoszy, a nabrzmiałe waginy pulsowały na samą myśl o rytmicznym dotyku.
Osiem dni lepkiej od organicznych soków miłości, docierającej do najskrytszych zakamarków kobiecych pragnień, miłości bez niepotrzebnych nikomu obietnic, bez fallicznych ograniczeń, ukrytej przed społecznymi konwenansami, zakończyło się dwoma tysiącami zbędnych kilometrów.
*
A teraz?
Teraz jest czas wieczornego mycia ciała. Przed snem. Zmęczonego ciała. Po dniu pełnym oczekiwania na życie. Na spotkania pierwsze i ostatnie, na szczytowanie, na przekraczanie międzyplanetarnych przestrzeni, na wielkomiejskiego psychopatę, który postrzeli mnie prosto w serce. Na umieranie lekkie, bez żalu, bez tęsknoty za przyszłymi wydarzeniami, które nie nastąpią i za przeszłymi, które były piękne. Tylko, czy naprawdę były?
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt