Jeszcze kilka zakrętów i według wskazań GPS będziemy na miejscu. Poczułam ulgę. Kierowanie minibusem to jednak coś innego niż prowadzenie samochodu osobowego.
– Dojeżdżamy! – powiedziałam i uśmiechnęłam się do siedzącego obok drugiego wiceprezesa. Cichy, niepozorny mężczyzna bez słowa przejechał setki kilometrów wyręczając mnie na trudniejszych odcinkach. Mogłam wtedy zamknąć oczy i rozprostować nogi na tylnym siedzeniu. Byłam mu wdzięczna. Sama nie dałabym rady. Doba podróży pozwoliła mi lepiej poznać tego człowieka niż kilka lat pracy w firmie.
– Niech pan obudzi Sonię – poprosiłam.
– Mówmy sobie po imieniu. Nienaturalne jest to „panowanie” – zaproponował. Uśmiechnęłam się z aprobatą.
Nasza księgowa przez wiele godzin niestrudzenie wygłaszała monologi na wszystkie możliwe tematy i fotografowała widoki. Była samowystarczalna i pogodna. Na szczęście nie zrażał jej nasz anemiczny wkład w życie towarzyskie.
Szeroki podjazd przed kompleksem budynków „Svety Vlaho”# był dobrze utrzymany. Zadbana zieleń, widoczny obok mały amfiteatr oraz dość duże zabudowania sprawiały przyjazne wrażenie. Wysiedliśmy z samochodu. Trochę oślepiona porannym słońcem próbowałam zlokalizować pod arkadami główne wejście. Zobaczyłam zmierzających ku nam trzech młodych mężczyzn. „Pewnie komitet powitalny”- pomyślałam.
„ Dobro došli!”## – powitał nas pierwszy. Drugi odezwał się po włosku. Trafił. Mogłam się w tym języku porozumieć.
Nasza delegacja została zakwaterowana w pokojach gościnnych. Dostałyśmy z Sonią wspólny, perfekcyjnie czysty, pokój z łazienką. Po odświeżeniu się zeszliśmy do jadalni. Duża, jasna, wręcz surowo urządzona sala bardziej przypominała refektarz niż jadalnię. Na krótszej ścianie wisiał krzyż i ikona matki Bożej. Śniadanie było skromne, lecz smaczne. Zorientowałam się, że sama zachłannie wypiłam ponad pół dzbanka naparu z mięty. Na szczęście nikomu oprócz mnie taka „herbata” nie smakowała.
Sympatyczny przewodnik zaprowadził nas do biura.
Chyba czterdziestoletni, przystojny mężczyzna przedstawił siebie i sporo młodszego towarzysza jako członków zarządu. Mówił po angielsku, więc nie musiałam tłumaczyć. Objaśnił, że początki wspólnoty narkomanów były spontaniczne, ale po niemal dwudziestu latach muszą spełniać wymogi prawne, aby móc legalnie działać. Nie mają dyrekcji, ale wybierany co trzy lata zarząd, który administruje trzema już teraz budynkami, sklepikiem, pracownią pamiątek i budową kolejnych pomieszczeń tym razem dla dziewcząt, no i przede wszystkim dba o utrzymanie członków grupy. Zaczynało kilkunastu chłopców, w większości Włochów. Sami zbudowali pierwszy dom i kaplicę. Modlili się, pracowali i liczyli na dobre serce odwiedzających ich ludzi. Teraz mieszka tu ponad setka młodych mężczyzn różnych narodowości i wyznań, a w najnowszym budynku kilkanaście dziewcząt.
– Jak to różnych wyznań, przecież to kraj katolicki? – nieoczekiwanie zainteresował się wiceprezes.
– Tu, w Hercegowinie, mieszka enklawa franciszkańskich katolików, przeważnie Chorwatów. Bośniacy to wyznawcy islamu. Sam jestem muzułmaninem – odpowiedział młodszy mężczyzna. Michał z niedowierzaniem pokręcił głową.
Starszy rozmówca wyraźnie nie chciał kontynuować podjętego tematu i zdecydowanie przeszedł do konkretów.
– Państwo przebyli długą drogę w konkretnym celu - zagaił.
– Tak, tak - zaszczebiotała Sonia wyciągając teczkę z dokumentami.
– Nasza firma chce przekazać wspólnocie narkomanów „Svety Vlaho” darowiznę w postaci citroena Jumpera, którym przyjechaliśmy, i kwoty 1000 euro na początek eksploatacji – jasno sprecyzował wiceprezes.
–Chodzi o udokumentowaną darowiznę – kompetentnie przejęła prowadzenie Sonia szczupłym paluszkiem wskazując miejsca złożenia podpisów na przygotowanych umowach.
Sprawnie udało się dopełnić niezbędnych formalności. Młodszy członek zarządu okazał się odpowiednikiem naszej księgowej, co ułatwiło sprawę. Na koniec padło nieodzowne pytanie: „Dlaczego właśnie ta wspólnota została obdarowana?”
– Średnia wieku w naszej firmie to trzydzieści pięć lat. Ludzie młodzi często popełniają błędy, ale trzeba im dać szansę powrotu do społeczeństwa – gładko wybrnął wiceprezes.
Widziałam, że coś mu nie daje spokoju.
Wzajemnymi uściskami dłoni pieczętowaliśmy sfinalizowanie spawy. Michał przytrzymał w swojej dłoń starszego członka zarządu i cicho zapytał:
– Zrozumiałem, że zarząd wybierany jest spośród członków wspólnoty, więc co pan tu robi? Służy pomocą prawną?
– To proste. Jestem narkomanem – odpowiedział.
– Nie rozumiem – bezbrzeżne zdumienie wyrażała nie tylko twarz Michała. To już nie była mowa, ale krzyk ciała.
– Należę do pierwszej grupy, która dość nieumiejętnie stawiała pierwszy dom. Trafiłem tu jako dwudziestoletni narkoman. Nie miał ze mną lekko przydzielony mi „anioł stróż”. Najtrudniejszy jest dla wszystkich pierwszy rok. Po trzech latach uznajemy, że proces wychodzenia z nałogu został zakończony. Wtedy trzeba zdecydować, co dalej. Można wrócić do rodziny lub samodzielnie zacząć nowe życie. Ja w czwartym roku odszedłem. Znalazłem pracę w Zadarze, bo tam przyjęto mnie na studia. Po półtora roku wróciłem nie chcąc skończyć na chodniku. Nie byłem gotowy, by żyć w świecie. Tylko tu czuję się u siebie. Skończyłem prawo administracyjne zaocznie i prowadzę małe biuro rachunkowo- podatkowe na rzecz wspólnoty.
– A życie prywatne, rodzina? – drążył Michał.
– Jestem sam. To mój wybór. Niektórzy zakładają rodziny i wracają do normalnego życia, ale udaje się to nielicznym. Większość wraca albo nawet nie próbuje się stąd ruszyć. Odkąd mamy w pobliżu dom dla dziewcząt zaczęliśmy myśleć nad pomieszczeniami dla rodzin, ale to na razie plany.
Po tych słowach zapadła niezręczna cisza.
Przerwał ją tutejszy księgowy podając rozkład dnia:
– Teraz zapraszam państwa do obejrzenia obiektów i terenu naszej wspólnoty. Obiad o 17.00 w jadalni. No i najważniejsza informacja. W związku z świętem naszego patrona św. Błażeja o 20.00 w amfiteatrze odbędzie się premiera przedstawienia przygotowanego przez członków wspólnoty. Są państwo naszymi honorowymi gośćmi.
Wieczorem w amfiteatrze zostaliśmy uroczyście powitani i posadzeni w pierwszym rzędzie tuż przy przedstawicielach lokalnych władz samorządowych i kościelnych. Orientując się po stroju siedziałam przy biskupie.
Młodzież ze wspólnoty przygotowała musical. Niezła muzyka i z uczuciem wykonywane piosenki nadały nowe życie opowieści o Jonaszu. Efektowna była uzyskana prostymi środkami scenografia, a oświetleniowcy przechodzili sami siebie. Sonia była w swoim żywiole. Fotografowała i scenę, i widownię. Starałam się śledzić nie tylko występy aktorów, ale i poczynania o wiele mniej widocznej ekipy technicznej. Moją uwagę przykuł obsługujący górny reflektor niewysoki chłopiec.
Poczułam ucisk w klatce piersiowej i duszność, wiedziałam, że muszę wyjść.
– Soniu, daj mi klucz od naszego pokoju! – poprosiłam nachylając się do ucha księgowej.
– Nie wypada, wszyscy zobaczą! Co, źle się czujesz? Jest przecież świetnie jak na taką dziurę – plątała się Sonia.
Nie obchodziło mnie, co inni powiedzą. Michał poderwał się z miejsca i bez słowa zaczął torować mi drogę. Tak szybko jak mogłam przepychałam się za jego placami między trochę zdziwionymi ludźmi. Nie przypuszczałam, że tylu widzów stoi. Przyszło chyba całe pobliskie miasteczko. Zatrzymaliśmy się dopiero przed budynkiem, w którym nas zakwaterowano.
– Dziękuję Michał, ale chcę być przez chwilę sama. Przejdzie mi. Pilnuj Soni - odesłałam go dość szorstko, ale nie miałam siły na uprzejmości.
Resztką sił dopadłam pokoju. Zamknęłam się w łazience. Teraz mogłam się wypłakać. Niekontrolowane łzy obficie płynęły mi z oczu.
„Przecież to był Marek – mój syn” – myślałam gorączkowo.
Przebywał w ośrodku od ponad roku.
Na początku nauki w liceum odkryłam, że bierze, ale błędnie założyłam, że to początki. Niestety nie pomagały perswazje ani rozmowy z zaprzyjaźnioną psycholog. Z domu zaczęły ginąc pieniądze i co cenniejsze przedmioty. Klasyka. Ledwie zdał maturę. W ciągu kilku lat doprowadził się do stanu ulicznego kloszarda, żyjącego w odorze własnych fekaliów. Sięgnął dna i może to sprawiło, że otrzeźwiał. Adres wspólnoty narkomanów dostał od streetworkera. Przyszedł do domu i po raz pierwszy sam chciał coś ze sobą zrobić. Załatwiłam mu przejazd z pielgrzymką na miejsce. Pieniądze zdeponowałam u pilotującego grupę księdza, który obiecał przekazać mu je na miejscu, a przede wszystkim wysadzić przy wiosce wspólnoty.
Łkałam coraz głośniej. To była moja wina, że Marek nie potrafił znaleźć się w otaczającym świecie. Nie miał siły zawalczyć o swoje miejsce… pewnie czuł się niekochany.
Byłam na pierwszym roku studiów, gdy się urodził. Jerzy kończył medycynę. Wcześniej był pośpieszny cichy ślub w urzędzie. Na kolacji poślubnej nikt z bliskich nawet nie odważył się skłamać, że będzie dobrze. Plusem było to, że Jerzy miał małe mieszkanko kupione przez rodziców po dostaniu się na studia. Ale i tak życie naszej trójki toczyło się na koszt rodziców. Stale uczący się Jerzy mieszkał w kuchni, a ja z płaczącym i chorowitym synkiem w pokoju. Później było lepiej. Jerzy odbył staż i dostał etat. Ja też znalazłam pracę i studiowałam zaocznie. Mój czas dla dziecka skurczył się niepomiernie. Zamieniliśmy mieszkanie na dwupokojowe. Jerzy zrobił specjalizację, wyjechał za granicę i nie wrócił. Nie zdążył pochodzić z synem na mecze siatkówki i męskie wyprawy w góry…
Pomału zaczynało brakować mi łez. Podeszłam do umywalki. W lustrze zobaczyłam spuchniętego potwora z czarnymi koleinami rozpuszczonego tuszu na policzkach .
Obudził się we mnie sarkazm. Darowizna? Absorbująca praca w korporacji podkopywała moje siły. Żeby odetchnąć musiałam wzmocnić swoją pozycję w firmie. Sprzedałam swojego trzyletniego citroena C4, ale zdawałam sobie sprawę, że wspólnocie narkomanów bardziej potrzebny jest pojemniejszy samochód. Na nowego Jumpera brakło mi kilkunastu tysięcy. Przemyślałam sprawę i poszłam do mojego szefa. Zaprezentowałam mu swój plan:
– Panie prezesie, doskonale pan wie, że tworzenie wizerunku firmy wymaga misternej pracy?
– Hmm – zamruczał enigmatycznie prezes.
– Rynek jest coraz trudniejszy i nie wystarczy już dobry produkt i zadowolenie klienta. Trzeba jeszcze pokazać się na innych, niekoniecznie zawodowych, polach. Teraz duży nacisk kładziony jest na etykę. Dlatego inni biorą udział balach charytatywnych, sponsorują inicjatywy sportowe i zdrowotne.
– Do rzeczy, co pani proponuje – ponaglił.
– Darowiznę dla ośrodka leczącego narkomanów. Tamtejsza terapia jest prosta: módl się i pracuj. Żaden metadon ani inna chemia. Do zaakceptowania przez wszystkich, a szczególnie w kraju katolickim. Jest jeszcze jeden plus – to ośrodek międzynarodowy i ekumeniczny.
– Co mielibyśmy podarować – zapytał.
– Mikrobus. Sprzedałam mojego citroena C4, po dołożeniu kilkunastu tysięcy można zamienić go na nowego citroena Jumpera. Dzięki odpisowi podatkowemu udokumentowanej darowizny firma odzyska swój wkład. Ryzyko straty nie istnieje.
– A co pani z tego będzie mieć? – zapytał znienacka.
– To sprawa osobista, ale chcę tę sytuację wykorzystać dla dobra firmy.
– Pani odpowiada za wizerunek firmy, choć ostatnio nie widzę fajerwerków.
Dobrze, dołożę brakującą kwotę, ale oczekuję obiecanych korzyści. W przeciwnym razie to pani poniesie konsekwencje błędnej decyzji – zamknął sprawę prezes.
Długo myłam zimną wodą opuchnięta od płaczu twarz. Zgasiłam światło i weszłam do łóżka. Nikt nie powinien nic wiedzieć.
Przyjadę tu za pół roku. Wtedy pozwolą mi się spotkać z synem.
Wierzę, że po trzech latach Marek znajdzie swoje miejsce w życiu, ale nawet jeśli całym jego światem pozostanie wioska wspólnoty, to i tak cieszę się, że do niej trafił.
Wróciliśmy dokooptowani do pielgrzymki z naszego miasta, której organizator sensownie zaplanował niedrogi nocleg na Słowenii. Była jeszcze atrakcja – zwiedzanie jaskini Postojna. Rozszczebiotana księgowa z nieodłącznym aparatem fotograficznym podyrdała na obcasikach za grupą ciągnąc za łokieć nie do końca przekonanego drugiego wiceprezesa. Na cały głos bajdała o kręconych tu zdjęciach do filmu „Winnetou”.
„Jakim cudem może pamiętać tak zamierzchle czasy? -zastanowiłam się - chyba że obejrzała pięćdziesiątą powtórkę w telewizji”.
Nie miałam ochoty na zwiedzanie, chciałam zostać choć na chwilę sama.
Zgodnie z planem władze miejskie zostały poinformowane o szlachetnej darowiźnie, co zaowocowało przyznaniem odznaki Honoris Gratia naszemu prezesowi. Uznał to za splendor, więc w najbliższym czasie mogłam nie obawiać się redukcji etatu.
________
# Święty Błażej.
## Witajcie!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt