Pozłacana kochanka
Brzask wyskakiwał powoli z ciemnych zaułków przemysłowego miasta. Gdzieniegdzie niecierpliwie zaszurały opony, obok wróbel miejski śpiewał swoim zepsutym spalinami głosikiem, nieopodal ceglany komin wypluwał w niebiosa nieco czarnego powietrza fabryki.
Poranek był zimny. Krzesiński otrzepał się ze snu, zdmuchnął z brody resztę skacowanej śliny. Zapoznał się na nowo ze swoją drewnianą fajką. Dym, który wydmuchiwał był bielszy niż ten kominowy, a i tak wydmuchując go czuł się, jakby krzywdził czyste powietrze. Był to błąd logiczny – w pokoju Krzesińskiego powietrza świeżego nie było w ogóle.
Wykąpał się, ogolił i założył służbowe ciuchy. Dziś w robocie powinno być nieco spokojniej, ale pewności nie było. Kierownik latał ostatnio jak ze sraczką po to tylko, żeby sprawdzić, kogo można wyrzucić na niższe stanowisko, albo wylać za „braki zaangażowania”. Jego przydupas, niejaki Maliński, to kolejna z mend – donosicieli, których zawsze paru się znajdzie wśród kilkudziesięciu ludzi pracujących w jednym miejscu. Krzesiński go nienawidził. Nie dość, że ten nosił imię jego ojca – alkoholika (Witold), to jeszcze miał dokładnie taką samą, purpurową mordę. Ciemnożółte zęby i rzadkie, siwawe włosy też przypominały Krzesińskiemu wszystkie koszmary dzieciństwa.
Witoldów nienawidził z natury.
Starał się nie myśleć. Myślenie dobre jest za dnia. Rano i wieczorem bywa bardzo szkodliwe.
* * *
Wtoczył się do firmy jak zepsuty walec – wolniej niż zwykle.
- Cześć pracy!
- Witaj, Karol – portier wyciągnął rękę na powitanie. – Co tak wcześnie?
- Muszę pogadać ze starym – potrząsnął ręką staruszka od kluczy.
- Tak. Czasami to wskazane.
- Niby kiedy?
- Nie wiem… Jak jest szansa?
- Na co?
- Na cokolwiek?
- Na cokolwiek to działał silnik Junaka – uśmiechnął się portier.
Krzemiński wpełzł do szefa krokiem defiladowym. Chyba zrobił wrażenie, bo stary Molenda sam podniósł się zza swojego starego biurka.
- Witam panie Karolu! – wyciągnął sękowatą dłoń.
- Dzień dobry, szefie – z obłudnym szacunkiem odpowiedział Krzesiński.
- W czymś pomóc?
- Tak. Chodzi o moją zmianę.
- Co? – stary nienawidził zmian w grafiku.
- Chciałbym się zamienić z Zielonym, on się zgodził.
- Panie Karolu – zaczął szef, by dokończyć słowami, które każdy jego pracownik znał na pamięć – Zmiany w grafiku dopuszczamy tylko w przypadku zawału, agonii bądź śmierci!
- Wiem, ale bardzo mi zależy… Chodzi o kobietę, wie pan…
- Naprawdę? – szef bywał sentymentalny. – Ładną chociaż?
- Szefie, czy ja bym się zadawał z brzydkimi?
- No faktycznie – prawie się uśmiechnął. – Raczej nie.
Zaśmiali się obaj. Była szansa, że Krzesiński coś ugra.
- Dobrze, panie Karolu – stary usiadł spowrotem. To oznaczało decyzję. – Niech pan się zamieni. Zielony nic przeciwko nie ma?
- Nie, wie o wszystkim – Krzesiński starał się nie brzmieć zbyt wesoło.
- No to załatwione.
- Dzięki!
Gabinet prezesa jeszcze nigdy nie wydał się Karolowi tak cudownym miejscem.
* * *
Zaśmiewając się w głos nad myślą, że szef naprawdę uwierzył w tę bujdę z randką, Krzesiński przeliczył wszystkie żetony. Usiadł przy stoliku, na lewo od krupiera. Dźwięk kręcącego się koła ruletki wprawiał go w duchowy spazm za każdym razem. Tu czuł się jak u siebie w domu. Sztucznym, kłamliwym i niszczącym domu.
Karol Krzesiński nie był nałogowcem. Nie mógł nim zostać. Miał za mało pieniędzy, żeby kasyno zabiegało o niego aż do tego stopnia, poza tym posiadał inne nałogi. Jeden z nich, czyli tytoń, towarzyszył mu nawet teraz.
Karol Krzesiński był fanatykiem. Fanatykiem rulety. Znajomi zza koła mówili na niego „ćpun”, bo nieraz przesiadywał przy żetonach od późnych godzin wieczornych, zasypiając dopiero nad ranem kolejnego dnia. Uwielbiał chrobot koła, klekot plastikowych kółek z wypisanymi kwotami, szmer głosów, śmiechów i przekleństw, który zawsze tworzyli mniej lub bardziej zamożni i mniej lub bardziej uzależnieni gracze. Pora ruszyć do gry.
- No more bets! – krzyknęła krupierka. Samczy umysł Krzemińskiego nigdy nie przyzwyczaił się sytuacji, w której tę magiczną sentencję wypowiadał kobiecy, wysoki głos. Może to seksizm, ale co zrobić.
Chrobot, metaliczny dźwięk, chwila prawdy…
- Czternaście, czerwone!
Tak! Zgarnął żetony, które postawił wcześniej na kolor. Zaczynało się dobrze. Jak się skończy? Krzemiński starał się nie myśleć o tym.
Bo skończy się pewnie tak samo jak zawsze.
* * *
Wiele godzin później, o kolejnym chłodnym brzasku, Karol wytoczył się z gmachu kasyna. Czuł się… Jak się czuł? Chyba obojętnie. Nie towarzyszyła mu radość wygranej, ale przynajmniej wyszedł na zero. Do pierwszego starczy.
Od wielu lat miewał takie pełne wzlotów i upadków noce. Raz było lepiej, a raz gorzej, ale adrenalina była zawsze. To chyba ją lubił najbardziej. Ruletka była tylko środkiem, wstępem do ciekawego przeżycia, preludium klęski czy tryumfu. Była jego kochanką, toksyczną muzą, okrągłym narzędziem losu. Lubił ją. Ale adrenalinę lubił bardziej.
* * *
Jego duszne mieszkanie przywitało go równie ozięble, jak natura po wyjściu z kasyna. Zdjął buty i położył się do łóżka, jak stał, w ubraniu. Był zmęczony, więc nie było czasu na zbędne działania. Żony nie miał, więc nikt nie mówił mu, w czym wypada spać, a w czym nie, zresztą był sam też dlatego, że mało go obchodziło to, co sądzą inni.
Zasypiając pomyślał o swej pozłacanej kochance. Tak ostatni raz, na dobry sen. Odpłynął szybko i płynnie, niczym kulka wpadająca w jedno z znaczących zagłębień. Jak nie trudno się domyśleć, ruletka została z nim też we śnie.
Co z tego, że już za kilka godzin musiał być w pracy? Ostatnie dwie doby były niesamowicie przyjemne.
To historia bez puenty. W hazardzie nie ma puent.
W hazardzie jak w życiu – albo fart, albo pech.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt