Uśmiech Chelsea
Deszcz bębni w błyszczące karoserie samochodów. Brodzimy po kostki w wodzie. Wleczemy Kubę za sobą. Jego sztruksy są całkiem przemoczone. Próbuje nam się wyrwać, ale nie ma wystarczająco siły. Zaciągamy go za blok i przyciskamy do ściany. W świetle uśmiechniętego księżyca widzimy jego przerażoną twarz.
Nikogo nie ma w zasięgu wzroku. Nikogo.
*
Świnia poszła do chlewu, bo tam mieszka wraz z familią. Poszła zjeść brata na obiad. Będzie chrumkać przy tym wesoło. Patrzeć będzie mu w oczy. Nie rozumiem, jak tak można.
– No, idziesz Mamejo. Lodziki, lodziki, lodziki. Druga kolejka. Raz raz – dyryguje Bic.
– Nie mam już forsy.
– A co mnie to gówno obchodzi. W te pędy do domu, do mamusi, po banknocik najlepiej.
– Czekaj, czekaj. Stary dał mi kartę.
– Słyszeliście chłopacy. Robimy imprezę. Dawaj tę kartę.
Żal patrzeć, jak nim pomiata, ale pomagać się nie chce odmieńcowi, co to go na żetony lub monety płodzili staruszkowie w budce fonowej czy pod. Nie warto rąk sobie brudzić i fatygować.
Na miejscu Mamei zabiłbym Bicka. Gdyby ten się odrodził, wiedziałby, że Mamei nie ma co podskakiwać. Może nawet przechrzcilibyśmy Mameję na Królumójtyzłoty. Chuja jednak on wie o życiu, chuja potrafi i miętkim chujem jest zapewne, bo nie robi nic, by zdzielić mięśniaka przez ryj, któremu się należy, jakby nie patrzeć.
Bicek podchodzi do lady. Za ladą stoi piękna inaczej pani z fryzurą a la sterczące gówno na głowie.
– Dwie duże paczki crunchipsów proszę. Cebulka yyy prażona? Albo nie, albo nie. Czaka… czaka… czakalaka.
– Coś jeszcze?
– Gumy orbit i colę dużą. Zaszalejemy.
– To będzie razem dziewiętnaście pięćdziesiąt.
Bicek błyska ze szczękościska. Trzyma w prawicy narzędzie zagłady. Pieści je czule. Wyciąga powoli rękę, zaciskając JE w dłoni. Stara pizda rozdziawia wymalowane ohydnie wardzele. Spodziewała się gmerania w portfelu i wyłuskiwania z niego zaskórniaków, a tu suko psikus.
Karta płynie, rozcina przestrzeń pomiędzy dłonią Bica, a tą paczuszką z ekranikiem, która cię nie wpuści bez podania kodu. Gębę Bicka ogarnia szok. Godzinami odwraca się w naszym kierunku. Kręci z niedowierzaniem głową, kępami wyrywa z niej włosy. Wygląda strasznie. Jak jego brat na spirytusowym kacu. ABS na niego wołają. Fajowo, mówimy.
Życzę Bickowi dobrze i nic do niego nie mam. Czasem tylko mam ochotę wydłubać mu oczy i nadziać na widelec, jak w tej grze albo filmie, gdzieś. Fajnie by patrzył na mnie taki szaszłyk, ale nie podskakuję mu i Mamei mówiłem to samo. Obgaduje Bicka blondynek i w końcu oberwie, a mnie przy nim nie będzie. Jak będę, udam po prostu, że nie widzę, bo Bicka nie znacie, wielki jest i potężny, a brat jego, to zgniótłby was dwoma palcami. U stopy, w dodatku. Nie poradzi się nic. Bicek, ja, Świnia, Kuba… nie, nie Kuba – Mameja – taka jest kolejność, inaczej nie będzie, choćby słońce zwaliło nam się na łby.
– Cztery, trzy, dwa, jeden – wygłasza blondynek, a ja rozglądam się nerwowo i szukam bomby, która wymiecie nas lada moment, lada dzień.
Mięśniak wciska klawisze i zamiera w oczekiwaniu na szczęśliwe zakończenie. „Zielonym go!”, chcę krzyknąć, ale ze szpary zwanej przełykiem wylatuje tylko śmietankowe powietrze. A może waniliowe?
On jest przerażony – taka myśl strzela mnie między oczy. Nagle wychodzi na wierzch stwór, którego ukrywał. Widzę, jaki jest naprawdę i chce mi się śmiać. Wiem, że nie mogę, nie powinienem, będę tego żałował, ale eksploduję. Trzepię się cały i wierzgam histerycznie. To nie przypomina niewinnego chichotu. To przebrzydły rechot zrozumienia.
Nienawiść rodzi się w Bicusia ślepkach. Czuję, jak uśmiech rzednie mi na facjacie. Bic jest wielki, czerwony i znowu mnie przeraża. Zabije mnie, bo wie, że wiem.
– Zielony, głąbie. – Ratunek przybywa w postaci Mamei. Fala nienawiści wędruje teraz na blondynka. Zalewa go od koślawych kulasów aż po kaczy ryj i dziwnym wydaje się, że nie robi on pod siebie. Chyba powinien. To mogłoby rozładować napięcie.
– Wciśnij zielony, półgłówku.
Mameja jest martwy.
Bicek na chwilę koncentruje się. Przetwarza. Przetwarza. Bingo.
*
– Trzymajcie go chłopaki.
Świnia wróciła już napasiona i rusza się natychmiast. Ja stoję. Równie dobrze mógłbym podpisać wyrok śmierci, ale to stanie jest piękne. Stoję okazale, dumnie, choć za ułamek czasu pewnie upadnę. Nakarmię przynajmniej swoim buntem wrony i kruki, które pochłoną me szczątki ze smakiem. Odmienię może życie kilku wychudzonych kundli. Nadbiegną one, gdy same kości zostaną ze mnie i wyssą mój bunt z uśmiechem i szpikiem.
Karta kredytowa brutalnie wpycha się do ust Mamei. Widziałem to, on to widział, wszyscy to widzieliśmy. To uśmiech Chelsea. Uśmiech Bicka. Mameja wyrywa się prosięciu i biegnie przed siebie w strugach deszczu. Zaciskam dłonie w pięści.
Jezdnia rozbłyska neonami.
– Uciekaj Kuba – szepczę. On zwalnia. Nie wierzę własnym oczom. On się zatrzymuje. Przecież to nie Kuba. To Mameja. On nie wie, że Kuba już się nie śmieje.
Jezdnię zalewa morze gwiazd.
*
Świnia zaplata swe tłuste racice wokół klatki Kuby. Ja już go puściłem. Bicek się uśmiecha. Kuba uśmiecha się… krwawo – do końca życia będzie się śmiał – i płacze jednocześnie.
Deszcz smaga nasze twarze. Wiatr ugina korony drzew.
*
– Odsuń się od niego ty pierdolony psychopato. – Bicek wykrzywia twarz w grymasie niedowierzania. – Puść go skurwysynu. Zabiłeś Kubę. Mało ci jeszcze?
– Nieprawda. On sam się zabił… skoczył… wszyscy to wiedzą. Ja byłem wtedy w domu z… z bratem, ja…
– Zabiłeś go dużo wcześniej. Zajebałeś Kubę. Zabiłeś go. Zabiłeś…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt