W pogoni za utraconym czasem - margom
Proza » Obyczajowe » W pogoni za utraconym czasem
A A A

 

I. „W pogoni za utraconym czasem”

 

Znowu to się stało. Spóźniłam się. A przecież powinno być inaczej. Miałam już być punktualna. Od wczoraj. Tak to sobie wymyśliłam. To trochę tak, jak z noworocznymi postanowieniami. Spisujesz nową siebie na kartce papieru, a potem natychmiast ją gubisz. Ja mam zwyczaj robić sobie taką listę życzeń i zażaleń na swoje urodziny. Dwadzieścia cztery lata. Teraz to już podobno z górki. Człowiek nawet nie zauważa jak się starzeje, dostaje zmarszczek i rozstępów.

 

- Jesteś zdecydowanie za młoda na zmarszczki – powtarza mi bez przerwy mój przyjaciel Ben o nieokreślonej tożsamości płciowej i emocjonalnej. Zawsze mnie zastanawiało dlaczego mężczyźni mają taki problem z podjęciem tak podstawowych decyzji życiowych. Za to zawsze rano wiedzą które spodnie założyć albo skarpetki. Te same co wczoraj.

- Uważam, że mam jeszcze na to czas – tłumaczył się, ale jakoś nigdy mnie do końca nie przekonał. Chociaż faktycznie, po dwudziestym trzecim powtórzeniu zaczynało brzmieć to bardziej znajomo. A po czterdziestym czwartym byłam skłonna przyznać mu rację, byle tylko przestał.

- Po prostu jeszcze nie dojrzałem do takich deklaracji – ciągnął dalej.

- Życia ci nie starczy na samo życie. Teraz wszystko dzieje się sto razy szybciej niż na przykład w takim średniowieczu. Wyobraź sobie, bez telewizji, internetu czy galerii handlowej. Jak taki z epoki gotyku wysłał list do kumpla z sąsiedniej wioski to trzy lata czekał na odpowiedź. Wtedy człowiek nie miał nic do roboty, to się mógł zastanawiać nad sobą. Ale teraz? Umierasz szybciej niż myślisz. Myślałeś już o tym, gdzie złożą twoje prochy? Ja to bym chciała taką małą kwaterkę na Wólce, najlepiej dwukomorową z dobrą izolacją od spodu. I wtedy można już spokojnie obracać się w proch. Już zresztą jakby mnie coś strzykało w prawym kolanie. Może to reumatyzm? Albo lumbago? Jak myślisz?

- Nikt nie umiera w tym wieku na lumbago! Polecę ci mojego nowego terapeutę od stanów lękowych, jest rewelacyjnie niesamowity! - zdenerwował się Ben – A poza tym przez twoją paranoidalną eschatologię spóźnię się na seminarium!

- A ja na wykład o motywach starochrześcijańskich na renesansowej ambonie! - też się zdenerwowałam. Takie uczucia są zaraźliwe jak cholera albo rzeżączka. Dlaczego nikt nie wymyślił do tej pory szczepionki na takie stany emocjonalne? Nie mówiąc już o stanach lękowych i wszelkich innych obawach przed życiem? A lek na spóźnianie? Dałabym pół życia za taką tabletkę. Tylko które pół? To, które już było, czy to które nadejdzie? To które już było przynajmniej znam....

 

Z moją niepunktualnością to zresztą jest tak, że im więcej mam czasu, tym bardziej się spóźniam. Był, a już go nie ma. Przepadł. Zgubił się w metrze, a może ktoś mi go ukradł tak jak klucze do mieszkania czy zjadliwie czerwoną szminkę, którą dostałam na mikołajki. Położyłam i zapomniałam gdzie. Nie wiem co się z nim stało i nie mogę go nigdzie znaleźć. A nie mam już czasu na szukanie. Zawsze wydaje mi się, że jeszcze zdążę, a potem jest już za późno. Jakby czas był z luźnej gumy i skracał się i wydłużał wedle swojego własnego widzimisię. Jakby mi specjalnie robił na złość.

 

- Ja to dopiero mam kłopoty z czasem – zwierzyła mi się kiedyś moja przyjaciółka Upiorna Mona – u mnie w pracy wszystko jest na wczoraj. Deadline. To ulubione słowo mojego szefa. Co to właściwe znaczy? Czyżby czas zaczął nagle i niespodziewanie pędzić w odwrotnym kierunku? Coś się zmieniło, a ja nie zauważyłam, bo właśnie siedziałam wpatrzona w szklany ekran komputera i pisałam kolejne nic nie znaczące raporty? W dodatku przeterminowane?

 

No właśnie. Brak czasu jest powszechny w dzisiejszych czasach. Moje spóźnialstwo też. Wszyscy już się do tego przyzwyczaili, ale raz, jeszcze w liceum, umówiłam się na randkę z super przystojnym blondynem z równoległej klasy i czas mi się skurczył raptem o niecałe pół godziny. Blondyna rzecz jasna już nie zastałam na umówionej ławce w parku, choć w panice obleciałam wszystkie okoliczne ławki, w nadziei że to może kwestia miejsca, a nie czasu. I w ten sposób być może przegapiłam najważniejszą miłość swojego życia. Choć z drugiej strony jeśli to była najważniejsza miłość mojego życia, to mogła chyba w sumie poczekać te pół godziny, czyż nie? Co to bowiem jest pół godziny w stosunku do wiecznej miłości?

 

Nazywam się Zuza Kowalska. Wiem, że nazwisko mam pospolite, zawsze słyszałam że Kowalskich jak psów po deszczu, ale nie myślę o tym, więc się nie przejmuję. Zresztą nazwisko zawsze można zmienić. O ile się znajdzie odpowiedniego kandydata z odpowiednim nazwiskiem naturalnie. Ludzie zakochują się w końcu z różnych powodów. Na przykład Upiorna Mona zakochuje się zawsze w zaobrączkowanych narcyzach z deficytem odpowiedzialności i zdrowego rozsądku, a moja przyjaciółka Jaga co hoduje kameleona Zdzisia, przeszmuglowanego z Maroka, w chudych popaprańcach o nieustabilizowanej emocjonalnie psychice. To ja chyba mogę zakochać się w nazwisku? Zresztą czy ja kiedykolwiek znajdę swoją wielką miłość i wyjdę za mąż? Mój ostatni narzeczony, Lucek mianowicie, wyemigrował właśnie za wielką wodę w poszukiwaniu śladów twórczości artystycznej u pierwotnego człowieka z czasów prehistorycznych i ambitnym zadaniem doktoryzowania się z wyżej wspomnianego tematu.

 

- To się nazywa archeologia obrazu - pouczył mnie.

Czy kiedykolwiek w Ameryce wykopał ktoś jakiś obraz? Albo inną twórczość artystyczną? Prędzej cała wyłysieję, nawet pod pachami i na nogach, niż on wykopie jakiś paleolityczny obraz namalowany ręką australopiteka czy innego neandertalczyka. Przynajmniej nie będę się musiała depilować.

- Potrzebuję zmiany – oznajmił mi jeszcze na do widzenia.

Zawsze był parszywie koszmarnym egoistą. Jeśli w ogóle myślał to tylko o sobie. A i to zdarzało mu się tylko czasami. I co ja w nim widziałam? Przystojnego, dobrze zbudowanego bruneta z gęstą, zmierzwioną czupryną. Takiego trochę jak z obrazów Caravaggia. Lub późnego Zurbarana. Uśmiech pełen zębów jak z reklamy pasy Colgate. I to jego głębokie, pociągnięte werniksem spojrzenie. Skryte częściowo w półmrocznym sfumato. Niczym czarna dziura, co wszystko wsysa i pochłania. Albo elektroluks. Moja mama ma taki już od prawie dwudziestu lat. I działa. A Caravaggio nie. I w tym tkwi różnica między życiem doczesnym, a nowoczesną techniką. Już wiadomo na kim można polegać. Mam nadzieję że wyschnie niczym skamielina szukając tych neandertalskich piktogramów. Wyłysieje i ususzy na kamień, na taki posążek z bezdennie czarnymi otworami zamiast oczu. I będą go pokazywać w muzeum za szklaną szybą dla bezpieczeństwa. Najlepiej kuloodporną. Niech się tam pokrywa kurzem zapomnienia. Zupełnie jak te krzemienie, którymi fascynuje się Jaga. Z epoki kredy.

 

- Ty zawsze znajdziesz sobie jakiegoś oszołoma z goblinami w głowie zamiast mózgu – to usłyszałam od Bena. Nie ma to jak mieć oddanych w dobre ręce przyjaciół.

- Jakie diaboliczne spojrzenie! Astygmatyzm miał co najwyżej i tyle.

- Faceci są jak motyle – dodała swoje Upiorna Mona – trzeba złapać w siatkę, a potem przyszpilić i schować w gablotce. Od czasu do czasu wyciągać by pochwalić się koleżankom.

- A ja myślałam, że jak krzemienie – mruknęłam – wystarczy omieść miotełką w ramach wiosennych porządków.

- To też. Chociaż polecam płyn do szyb, miotełka za bardzo się kurzy. Nie wiedziałaś o tym?

 

Widać nie wiem jeszcze wielu rzeczy o świecie. Jak by nie patrzeć – motyl czy krzemień - to jednak zniknął niczym podarty żagiel na dalekim horyzoncie, a ja zostałam jak ta samotna przystań, z wywieszką nieczynne do odwołania i rozdartym nadbrzeżem. W bagażu przykrych doświadczeń mam też niedokończone studia, zamęt w głowie i rozgrzebaną pracę magisterską na temat motywów ornamentalnych na nagrobku niejakiego pana Kołtusińskiego z Kołtunowa. Nie muszę nadmieniać, że temat ten jest niczym w porównaniu z wykopaliskami malowideł na dzikim zachodzie czy w wielkim kanionie. Zostałam zatem samotna w wielkim mieście. Porzucona dla marnych szczątków prehistorycznych przodków. Przegrałam w konkurencji z kupą kości. To było bardzo przygnębiające doświadczenie, ale postanowiłam mimo wszystko żyć z tym dalej.

 

 

II. „Nagrobne zwoje akantu”

 

- Pani Zuzanno, znów się pani spóźniła de facto, na moje seminarium.

To mój promotor. Dobrze skrojony staruszek z kozią, wypielęgnowaną bródką i laseczką podpierającą jego trzyrzędowy garnitur.

- Chyba nie muszę de facto, pani przypominać doniosłości znaczenia pracy nad nagrobkiem kołtunowskim, jego ornamentyka ma zdecydowany wpływ na rozwój małopolskiej odmiany ornamentu akantowego, te listki, jak pani zapewne pamięta, w sposób par excellence dosłowny nawiązują do listków na nagrobku pana Zabranieckiego z Zabranic, w powiecie nowosiedleckim..........

- Tak, naturalnie panie profesorze, poczyniłam nawet pewne ustalenia....

- To cieszę się bardzo, de facto, ciekaw jestem par excellence szalenie, zapraszam do mojego gabinetu, zapraszam.......

 

Ornamenty na nagrobku imć pana Kołtusińskiego z Kołtunowa, w powiecie nowosądeckim, gdzie pies z kulawą nogą nie zajrzał od ponad pół wieku, albo i dłużej zapewne, zważywszy na stan zaniedbania w jakim znajduje się ów nagrobek. Mój promotor, de facto, jednak wierzy, że będzie to hit na miarę odkrycia nowej drogi do Indii i całe szacowne grono zasuszonych badaczy renesansu po prostu zwali się z piedestałów i oszaleje z podniecenia. Dla samego tego widoku można by się zająć taką pracą. Zatem zajmuję się nią już od dobrego roku. Kataloguję, klasyfikuję, obserwuję i wyciągam wnioski. Daleko idące wnioski. One nawet dalej zajdą niż ta cała moja praca. Mój promotor szczypie swoją siwą bródkę w zadowoleniu gdy wygłaszam kolejne fragmenty swoich wypocin eschatologicznych i przymyka z lubością oczy. Pewnie wiją mu się przed nimi ornamenty akantowe szusując w dzikim tempie przez kolejne epoki stylów historycznych. Gdyby jeszcze nie moje ustawiczne spóźnienia na jego seminaria, mogłabym przypuszczać, że zrobię karierę naukową i wyspecjalizuję się w nagrobnym ornamencie. Ja jednak wybrałam życie doczesne i nieustającą walkę z przemijającym czasem.

 

- Po co ty się w ogóle zabierasz za to średniowiecze? - nie może zrozumieć Ben

- Przecież twoim powołaniem jest sztuka współczesna, to co nas otacza. Ja tam nie rozumiem po co w ogóle zagłębiać się w przebrzmiałe echa przeszłości. Liczy się to co tu i teraz. Sztuka zaangażowana społecznie. Joseph Beuys twierdził, że każdy może być artystą. W ten sposób kształtuje świadomość nowego świata - Ben jest pragmatycznym socjalistą z zamiłowania i ambitnym socjologiem z wykształcenia. Na co dzień skupia się na życiu doczesnym, a czas spędza na manifestacjach politycznych, wizytach u terapeutów i poszukiwaniach swojej tożsamości płciowej. Jak na razie bez rezultatu. Co znajdzie, to zgubi. I szuka dalej. Uważa, że ma jeszcze na to czas. I tutaj się różnimy, bo ja czasu nie mam. Nigdy.

- Osobiście wolę Pollocka – wtrącam się w jego monolog.

- Jackson Pollock to już zamierzchła przeszłość – stwierdza kategorycznie Ben, który nie znosi abstrakcji, bo jej nie rozumie. Wierzy za to w zdrowy rozsądek i badania ilościowe – chlapanie farbą w dzikim szale już się zużyło.

- To surrealistyczne podejście by odsłonić archetypiczną podświadomość artysty – tłumaczę po raz nie wiadomo który.

- Ale mnie jako członka zbiorowości ludzkiej nie interesuje podświadomość jakiegoś niezaspokojonego życiowo faceta. Kładł płachtę płótna na ziemi i rozlewał na niego farbę....

- To jest dla ciebie zbyt abstrakcyjne by to pojąć – ucinam.

- Tak, jasne. Sztuka dla wtajemniczonych po kursie dla zaawansowanych.....

- Ty nic nie rozumiesz!

- Tak samo jak ten średniowieczny nagrobek. Przecież on nie ma żadnej wartości artystycznej! - Ben wrócił do głównego wątku.

- To już prawie renesans - tłumaczę cierpliwie – A co do wartości to profesor jest nim zachwycony.....

- Z tego co wiem to on się zachwyca każdym nagrobkiem w tym powiecie....

- A zresztą dostałam taki temat, co miałam robić? - zdenerwowałam się na Bena. Miał trochę racji, a to nie było przyjemne - Nie jest tak źle, a pamiętasz jak doktor M. chciał mnie wrobić w coś o wiele gorszego? - przypomniałam by ratować sytuację i resztki godności osobistej.

 

To było na trzecim roku, wydawałoby się że tak dawno temu, całe wieki i epoki. Mieliśmy zajęcia z tradycji antyku w kulturze chrześcijańskiej, który to przedmiot wymagał zaliczenia stosownym referatem. W tym celu trzeba było udać się do doktora, jeszcze nie habilitowanego by ustalić temat owego referatu. Doktor jeszcze nie habilitowany zwykł spóźniać się jeszcze bardziej niż ja, o ile w ogóle pojawiał się na swoim dyżurze. Wreszcie kiedyś nam się udało. Nagle, po długim i nudnym oczekiwaniu ujrzeliśmy spóźnionego, acz pełnego radosnej i niespożytej energii wbiegającego po schodach instytutu doktora M. Powiedział nam, że czekał na 111 ale nie przyjechało, ale on, to znaczy doktor M uparty jest i mimo to czekał nadal. Zmókł i więcej 111 jeździć nie będzie. Na moją propozycje referatu o średniowiecznych przedstawieniach wizerunków smoka na katedrach basenu morza śródziemnego odparł że w życiu smoka nie widział, ale to nie szkodzi, można zrobić wpływ antyku na sztukę włoskiego renesansu i ewolucję tego motywu po wiek XX, a w ogóle to może przedstawienia prac Herkulesa na tronie papieskim, który ktoś wykopał w Ratyzbonie. Jest na ten temat jeden mały artykuł w bibliotece watykańskiej w suahili albo w staroangielskim, ale on, doktor M gotów jest go dla mnie zdobyć, jeśli tylko wyrażę chęć zajęcia się niniejszym tematem. Nie dał mi dojść do głosu przez pół godziny, ani sobie przerwać, więc na koniec uznał moje milczenie za zgodę i zostawił mnie na pastwę losu i suahili, które na szczęście okazało się zamerykanizowaną angielszczyzną i moja przyjaciółka Upiorna Mona dość szybko sobie z nim poradziła. Nie to jednak okazało się najgorsze. Po wygłoszeniu referatu wyszło bowiem na jaw, że doktor M owego artykułu na oczy nigdy wcześniej nie widział i nie miał pojęcia co on zawiera. A zawierał dość rewolucyjne tezy związane z interpretacją symboliki przedstawień wyrzeźbionych na owym tronie. Wyrzeźbionych nota bene z kości słoniowej.

- A co to za herezje! – zawył doktor M, zanim jeszcze dobrnęłam do końca swego wywodu i złapał się za głowę.

- Ja tylko przytaczam cytaty.... – broniłam się słabo, napadnięta tak podstępnie i z zaskoczenia. Wszyscy zebrani wpatrywali się w tą scenę z bezdennym przerażeniem na wytrzeszczonych oczach, a w sali panowała grobowa cisza. Nawet autobusy zza oknem umilkły strwożone. Będę mieć traumę do końca życia pomyślałam sobie. On musi być opętany.

- Za to kiedyś palono na stosie! – podniósł głos o oktawę lub o coś innego, ale równie okropnego. Nigdy nie byłam w stanie rozróżnić tak subtelnych dźwięków i z dyktanda ze słuchu, które pani od muzyki klaskała nam w podstawówce miałam zawsze kiepskie oceny. Chyba że udało mi się ściągnąć. W każdym razie jego głos brzmiał potwornie piskliwie, jakby ktoś drapał obgryzionymi do krwi placami po spróchniałej, zielonej tablicy. Włoski na jego krzaczastej brodzie drgały nerwowo z każdym jego kolejnym słowem, a potężny nos nabrzmiał czerwienią popękanych naczynek. Poczułam jak oblewa mnie fala zimnego koszmaru i ściska mi serce w kosmatych łapach. Wyżyma jak gąbkę po kąpieli. Zaraz się uduszę pomyślałam.

Będę musiał to sam przeczytać – skwitował doktor na zakończenie.

 

- Tak, pamiętam to, kwituje Ben – ale w końcu przyznał ci rację?

- No tak – odpowiadam – powiedział wymijająco, że faktycznie ten autor to takie śmiałe tezy postawił w tym artykule, że kto by się spodziewał, no doprawdy.....

- Ale widzisz, powinnaś być bardziej asertywna i sama dbać o swoje prawa – pouczał mnie dalej Ben – żądać szacunku i zrozumienia....

- Postawił mi celujący

- Ale jak cię potraktował, a poza tym nie o to mi chodzi.....

- A o co? - udaję, że nie wiem że zmierza do swojego ulubionego przyszłościowego tematu wyboru drogi życiowej.

- Uważam że powinnaś się zająć czymś bardziej współczesnym, a nie chować się w zmurszałą skorupę....

- Ale ja się nie chowam!

- A co robisz? Dlaczego przestałaś malować? - to było podłe z jego strony. Czasami mam wrażenie, że nasi przyjaciele są zarazem naszymi najgorszymi wrogami. Gorszymi nawet od nas samych. Znają nas na wylot, wiedzą wszystko o tym co schowane głęboko w czarnym kącie i zdarza im się wywlec to na światło dzienne i zburzyć naszą z trudem budowaną świątynię spokoju i zadowolenia z samego siebie. Przewrócić jak szklaną wieżę, z której usunięto fundamenty. A rozpryskujące się odłamki są ostre.

- Nie mam czasu – odpowiadam coraz bardziej zła.

- Moim zdaniem to są wymówki – naciska dalej.

- Denerwujesz mnie

- Bo mówię prawdę?

- Bo gadasz głupoty

- Tak sądzisz?

- Tak, a poza tym sam jesteś hipokrytą. Zakłamanym w dodatku – najlepsza obroną jest atak powtarzał mi zawsze mój trener od krav magi. Mówił jeszcze wiele innych drogocennych rzeczy, ale to akurat stosuję najczęściej.

- A czemu się mnie czepiasz?

- Tak propagujesz życie w prawdzie w i zgodzie z samym sobą, a tymczasem sam co robisz?

- Nie zmieniaj tematu – zdenerwował się tym razem Ben, ale ja już poczułam przewagę. I nie zamierzałam odpuścić.

- Ależ nie zmieniam, udajesz przed wszystkimi że jesteś kimś innym niż w rzeczywistości, żyjesz w fikcji

- To zupełnie co innego

- Ach tak?

- Tak

- A ja ci powiem że to zwykle tchórzostwo i obłuda. Sam nie chcesz wyjść z ukrycia, pokazać swojego prawdziwego ja, ale innym to umiesz wypominać że coś z nimi nie tak. Może zaczniesz najpierw od siebie, co?

- Dobra, ja tylko chciałem ci pomóc, ale jak nie to nie - obraża się i wychodzi. I dobrze, niech sobie idzie. Też się obrażę. A co.

 

Czasami mam wrażenie że wszyscy faceci są tacy sami. Nic do nich nie dociera. Ben miał trochę racji, ale nie znoszę gdy ktoś inny ma rację. I jeszcze mówi to głośno. A problem polega na czymś zupełnie innym. Ja mianowicie sama nie wiem co powinnam zrobić ze swoją przyszłością. A raczej wiem, tylko nie chcę się do tego przyznać. Z obawy przed porażką. Zwykłego strachu czy może jeszcze kilku innych emocji. A wszystko to przez jedno wydarzenie, które miało miejsce kilka lat temu. Dlatego zastanawiam się nad tematem zastępczym. Czy zająć się współczesnością, życiem doczesnym czy pozagrobowym? Iść na prawo czy na lewo? W końcu jak się ma dowód tożsamości w kieszeni.... Zaraz, zaraz, czy ja go na pewno mam? Wczoraj jeszcze tam był. Sprawdzę, tak, jest jeszcze go nie zgubiłam. Ale czy to na pewno mój? Kiedyś, jeszcze przed maturą przypadkiem zabrałam dowód mojej matki. W stresie człowiek robi różne dziwne rzeczy. A ponieważ moja matka nie uaktualniała swego zdjęcia od dziesięcioleci, nikt się nie zorientował w pomyłce. Zatem mając stosowne dokumenty powinno się wiedzieć takie rzeczy na temat swojego celu w życiu doczesnym? Wszyscy wokół mnie chyba wiedzą, tylko ja jedna stoję na rozstaju autostrad i mam mętlik w głowie? Aż mi głupio się przyznać do tego przed innymi. Może oni też udają że są tacy poukładani i wszechwiedzący? Czy tylko ja robię zasieki z nagrobków i udaję coś czego nie ma? Chowam się za płytą kamienną z Kołtunowa, zagłębiam w zwoje liści akantu by nie myśleć co robić dalej. Uciekam przed wyborem życiowym i myślami o przyszłości. Ale w końcu kiedyś będę musiała zabrać się i za to. Tylko co wtedy?

 

 

III. „Zagubiona podświadomość”

 

- Nie widziałaś gdzieś mojej podświadomości? Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Od rana. Albo nawet od wczoraj. Jak mam teraz bez niej żyć? - to Jaga, moja współlokatorka. Wynajmujemy razem małe mieszkanko na warszawskim Powiślu. Namiastka samodzielności za połowę stypendium naukowego, jakie dostaję za moje przykładanie się do egzaminów na studiach. Na pełną samodzielność niestety mnie nie stać. Razem z nami mieszka jeszcze jej kameleon Zdzisiek. Imię Zdzisiek odziedziczył podobno po stryjecznym dziadku Jagi, która uważa, że kameleon jest jego wierną kopią, zwłaszcza jeśli chodzi o wyłupiaste oczy patrzące na raz w różnych kierunkach i nazwała go tak na jego cześć. Na szczęście stryjeczny dziadek już dawno nie żyje i chyba nie wiele go rusza, kto odziedziczył po nim imię. Jaga przywiozła w ogóle Zdzicha [nie dziadka stryjecznego tylko kameleona naturalnie] z Maroka, z wycieczki studenckiej. Przemyciła go podobno pod siedzeniem w autokarze. Jakoś udało jej się go zaaklimatyzować po serii naświetlań lampą kwarcową i wizycie w solarium. To w ogóle bzdura, mit i propaganda, że kameleony zmieniają kolor w zależności od tła i otoczenia. Zdzich nie zmienia. Jest zawsze monotematycznie zielony. I zadumany. Stawiałam go w ramach eksperymentu na różnych tapetach i nic. Jak był zielony taki pozostał. Może to daltonista? Czy kameleon może być daltonistą? Musieli jej w tym Maroku wcisnąć jakiś wybrakowany egzemplarz.

Poza tym Zdzich trawi czas na łypaniu okiem i przysypianiu. Zwłaszcza upodobał sobie moją historię średniowiecznej sztuki nagrobnej, w twardej oprawie i nieco wymiętej okładce. Uwielbia zwłaszcza ilustracje nagrobków mistrza Lutherta. Może to i daltonista, ale na sztuce średniowiecznej zna się jak mało kto, w końcu mistrz Luthert był znany na całą Norymbergię. I poświęcili mu w opisie aż pół rozdziału.

- Znowu gdzieś ją wsadziłam i nie mogę znaleźć – jęczała tymczasem Jaga, miotając się w różne strony i przerzucając stosy ubrań z jednej kupki na drugą. Dlaczego właściwie nie potrafimy zachować porządku? Wydawałoby się, że na tak niewielkiej przestrzeni nie powinno stanowić to problemu. Nasza mikroskopijna maszyna do mieszkania to klitka składające się z dwóch maleńkich pokoików i jeszcze mniejszej kuchni, nie mówiąc już o łazience, gdzie po umieszczeniu prysznica i umywalki nie można się obrócić wokoło by nie potknąć się o kran czy sedes. Nawet niegdysiejszy biały kolor płytek, który miał pewnie za zadanie powiększyć optycznie tę celę, nie na wiele się tu przydał. Zwłaszcza, że płytki układane były chyba w epoce gierka łupanego, czy wczesnego gomółki i teraz wyglądają niczym wykopaliska. Zawsze sądziłam, że im mniejsza przestrzeń, tym łatwiej zapanować nad chaosem rzeczy. Zresztą ile można zmieścić na kilku metrach kwadratowych? To w końcu wielka płyta, a nie guma arabska. A jednak jest odwrotnie. Tych kilka ciuchów, jakie każda z nas przywiozła i wniosła jako wkład i majątek osobisty nie może sobie znaleźć miejsca i pełza po całej wolnej przestrzeni, gubiąc się w najmniej oczekiwanych i spodziewanych momentach. Całość przypomina nieco Guernicę Picassa, ten sam zamęt, chaos i przerażenie. Albo barokowe martwe natury mistrzów flamandzkich.

 

- Ten bajzel to odzwierciedlenie śmietnika w waszych głowach – skrytykował nas kiedyś Ben – tam też wszystko jest nie na swoim miejscu.

- To twórcze podejście do zagadnienia aranżacji przestrzeni – powiedziałam mu wtedy – Jego nowatorstwo polega na tym, że mimo pozoru zakłócenia harmonii wszystko jest dokładnie skomponowane i poukładane we właściwych miejscach. Wszystko mamy pod kontrolą.

Ale to nie była prawda.

 

- Szukałaś w łazience? - spytałam.

- A skąd? - spojrzała na mnie z niemym oburzeniem, jakby sama sugestia przebywania jej podświadomości w takim miejscu mogła ją splamić i pohańbić.

- O jest! - zawołała jednak radośnie po chwili i wyłoniła się z klitki taszcząc opasłe tomisko pod pachą. „Twoja podświadomość i jej ewolucja w drodze ku światłu. Podręcznik do medytacji.” autorstwa Yogi Ramacharaka – Lecę bo jestem już spóźniona – zawołała cmokając powietrze nad moją głową. Zarzuciła na szyję wyblakle szafirową chustę i zatrzęsła drzwiami. Zdzich łypnął jednym okiem i wrócił do kontemplacji zacieku na ścianie. Mam wrażenie że jeszcze wczoraj go tam nie było.

 

Jaga jest moją przyjaciółką. Jeszcze z liceum. Odkąd pamiętam fascynowała się jogą, mistycyzmem i kulturą dalekiego wschodu. Załamanym bogobojnym rodzicom oświadczyła, że zrywa tradycyjne katolickie więzy, jakie łączą ją z chrześcijańskim kościołem i odtąd będzie chodziła w sari i oddawała cześć tańczącemu Sziwie, bogu o stu rękach oraz Ganeszy, który zamiast nosa ma trąbę słonia. Przerażeni rodzice gotowi byli wezwać nawet egzorcystę, byle ich ukochana córeczka się opamiętała, ale Jaga zdała maturę, wyjechała z Ówczesnym ukochanym w podróż po Azji autostopem i zaczęła uprawiać jogę. Na hinduistykę się niestety nie dostała, ale przeżyła kolejne objawienie życiowe i już niedługo będzie panią magister archeologii ze specjalnością krzemień łupany w okresie dolnej kredy. Jaga w ogóle przeżywa objawienia jak inni napady czkawki lub kaszlu. Nagłe i przemijające. Nadal jednak marzy o kolejnej podróży do Indii. I nadal pozostała moją najlepszą przyjaciółką. Sari na szczęście nie nosi, bo uznała że codzienne owijanie się dziewięcioma metrami tkaniny jest zwykłą stratą czasu i wymaga wyższej specjalizacji, nie mówiąc już o latach praktyki. Na swoje niesamowicie kościste ciało zakłada więc upolowane w lumpeksach luźne, kolorowe ciuchy, a burzę kręconych włosów w kolorze orzecha laskowego okręca chustką. Piwne oczy pozostawia saute, tylko w oprawie gęstych, choć krótkich rzęs. W ogóle Jaga wierzy w nieuniknioną karmę i bardziej skupia się na rozwoju duchowym niż na wyglądzie zewnętrznym. Nawet gdy w grę wchodzi poszukiwanie swojego przeznaczenia, czyli drugiej połówki, która by wyznawała te same ideały i wzorce. Nie muszę dodawać, że Jaga jeszcze nikogo takiego nie znalazła, Ówczesny ukochany z którym wyjechała stopem do Azji kończy teraz prawo i chodzi w garniturze od Hugo Bossa, z aktówką z krokodylej skóry pod pachą. I wysyła jej jeszcze czasem smsa z okazji świąt. Po nim była jeszcze Wielka miłość, Moje przeznaczenie, Pierwszy narzeczony i Konował. Jaga jednak nie ustaje w poszukiwaniach. Chyba, że robi sobie przerwę na medytację.

 

Razem z Benem są moimi wiernymi towarzyszami w zmierzaniu do własnego M4 na Wólce. To znaczy że towarzyszą mi odkąd pamiętam, a pamięć mam dobrą, ale krótkotrwałą. I krótkowzroczną. Bena poznałyśmy na koloniach na napromieniowanym radioaktywnym słońcem wybrzeżu Costa Brava w Hiszpanii. Ach te czasy gdy na wakacje jeździło się po Europie i dostawało raka skóry leżąc jak niedosmażony naleśnik na nadmorskiej plaży. Teraz najmodniejsze kierunki to stopem do Indii koniecznie przez najbardziej zagrożone świętą wojną rejony tamtejszego islamskiego świata czy wpław drogą morską do Chin, albo ewentualnie kucykami po stepach Mongolii. Pojechanie do trzygwiazdkowego hotelu ze SPA na Costa del Sol graniczy obecnie z obciachem i brakiem ogłady. I tylko Upiornej Monie to nie przeszkadza i wybiera zawsze wersję all inclusive. Potem gnije na leżaku nad krystalicznym basenem i upija się drinkami z parasolką. I ma gdzieś wazy z epoki Ming albo posążki Buddy z terakoty z XII wieku ale nie naszej ery.

- Jak przetrwały tyle wieków to mogą poczekać jeszcze trochę, aż sama będę tak samo stara jak one – powiedziała mi kiedyś – wtedy pojadę i je wszystkie zobaczę.

- Będziesz miała raka skóry i marskość wątroby, oraz głodowa emeryturę. A pewnie i kataraktę na obu oczach. Jak w tych warunkach chcesz coś obejrzeć? - spytałam ją.

- Coś ty. Ja na starość zamierzam mieć stado dorosłych wnucząt, młodego kochanka i lifting pośladków – odparła zdecydowanie. No tak, Upiorna Mona zawsze wie czego chce.

 

W każdym razie Bena poznałyśmy jeszcze w tamtych starych, dobrych czasach. Był strasznie szczupły niczym tyczka podpierająca groszek lub inne potrzebujące podpory zielsko i miał długie, jasne, falujące włosy. W pierwszej chwili byłam pewna, że to jakaś koślawa laska. W dodatku modnie zachudzona, ale z krzywymi nogami, jakby całe noce spała przytrzymując między nimi beczkę po pilsnerze. Taka drewniana marionetka z patyczków. Ale to był Ben. Wszystko wiedział o miejscu gdzie jedziemy. Gęstość zaludnienia, jakość zanieczyszczenia, zużycie wody na metr kwadratowy i liczbę mieszkańców. Najważniejsze wydarzenia historyczne i ich wpływ na umysły poszczególnych przedstawicieli grup społecznych nie miały przed nim tajemnic. Zaczytywał się w encyklopediach i przewodnikach po życiu. I wzbudził nawet zainteresowanie Jagi. Chwilowe, bo w domu zostawiła swoją aktualną Wielką miłość i bardzo za nią tęskniła, o której to zresztą tęsknocie przypomniała sobie po tygodniu przypalania żywymi promieniami słonecznymi na kamienistej plaży. Ja tam zaś nigdy nie przepadałam za koślawymi patykami. Czułam się przy nich strasznie gruba. Subiektywne spojrzenie na siebie to w końcu kwestia proporcji i dystansu do otoczenia. Zresztą na miejscu było tylu przystojnych, dobrze zbudowanych, czarnookich Hiszpanów, że wielkie miłości mego życia zmieniały się jak w kalejdoskopie – szybko i kolorowo. Ben zaś przyczepił się do nas taśmą klejącej sympatii i pozostał już na zawsze w naszym życiu jako jego nieodłączny element. Tak jak ekspres do kawy czy suszarka do włosów. Wtopił w krajobraz i zapuścił korzenie. Połączyła nas fascynacja Gaudim i tequilą.

 

 

IV. „Nierozwiązany problem głodu na świecie”

 

Telefon. Odebrać, nie odebrać? Każdy ma w sobie coś z Hamleta. Odbiorę. Tylko gdzie on jest? Czasami się zastanawiam, że z telefonami to podobnie jak z facetami - nigdy ich nie ma kiedy ich potrzebujesz. A potem dostajesz rachunek do zapłacenia. O, mam go nareszcie. Mamusia.

  • Masz co jeść? - to jej stałe pytanie. Najważniejsza kwestia i cel w życiu. Uchronić swą jedyną córkę od śmierci głodowej.

  • Tak

  • Nic ci nie potrzeba?

  • Nie, dziękuję

  • Na pewno głodujesz! - nie wiem skąd się bierze jej przekonanie o mojej kondycji pokarmowej, ale zawsze jest przekonana, że dramatycznie zaniedbuję ten element swojego życia.

  • Ależ skąd – zapewniam mechanicznie jak nieco rozregulowana już od częstego zużycia, maszyna.

  • Uważaj, żebyś się tylko nie rozchorowała z tego niejedzenia!

  • Nie martw się o mnie

  • Do grobu mnie wpędzisz swoim zachowaniem!

  • Nie przesadzaj

  • Ciśnienie mi zaraz skacze jak o tobie pomyślę – „To nie myśl” wpycha mi się siła przez głowę, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili.

  • Nie masz powodu do niepokoju

  • Co ty tam wiesz, życia jeszcze nie znasz.......

 

No właśnie. Nikt nie wie o życiu tyle co rodzice. I nikt nie potrafi tak go zniszczyć i podeptać. Dlatego z nimi nie mieszkam. Papa prowadzi firmę, a mama siedzi w domu. Firma to dla papy teatr marionetek, w którym on jest reżyserem i pociąga za wszystkie sznurki. Jego styl prowadzenia rozmowy niezmiennie kojarzy mi się z przesłuchaniem więźnia podejrzanego o najcięższe zbrodnie na ludzkości. Marsowa mina, dociekliwe skrzywienie ust i wzrok świdrujący jakby ktoś przejechał stuwatową lampą po oczach. Kto, gdzie, kiedy i dlaczego. Wielki śledczy. Zawsze chciałby wszystko wiedzieć i trzymać rękę na pulsie wydarzeń. Co nie przeszkadza w tym, że o większości rzeczy dowiaduje się z reguły jako ostatni. Ale w końcu podobno ostatni będą pierwszymi. Choć ja w to nie wierzę. To naprawdę szczęśliwe zrządzenie losu, że nie muszę dzielić z nimi wspólnej przestrzeni terytorialnej. Codziennie odpowiadać na pytanie:

- Co zamierzasz dalej zrobić ze swoim życiem?

Jakby życie było klockami lego do budowania nierealnych konstrukcji architektonicznych. Mamusia skarży się na nadciśnienie, wierzy w przeznaczenie i parzy meliskę na uspokojenie. Atakując mnie przez telefon ogranicza się głównie do strefy pokarmowej:

- Masz co jeść?

A w naszej maszynce do mieszkania i tak nie ma miejsca na wielkie wyczyny kulinarne. Jaga wcina na okrągło soję z warzywami, ja raczej jadam coś na mieście. I bez przerwy nawiedza mnie paranoja że jadam za dużo. Łapie mnie nagle na środku ulicy i każde natychmiast przejrzeć się w najbliższej witrynie. Czy już przypadkiem nie puchnę? Nie rosną mi wałki tłuszczu na brzuchu, a podstępne, złośliwe kalorie nie zamieniają się chytrze w dodatkowe zbędne zupełnie, kilogramy i nie osadzają gdzieś na moich udach? Po zjedzeniu sałatki z sałaty wyobrażam sobie, że zamieniam się w potwornego giganta, taką bezkształtną masę przelewającą się z jednej strony na druga przy każdym kroku. Jak bardzo chciałabym być takim suchym szkieletem z trzepoczącymi na wietrze romantycznie kośćmi. Zupełnie jak Jaga. Nie wiem jak ona to robi że wystają jej wszystkie gnaty. I to tak zwyczajnie, bez żadnego wysiłku.

 

- Taka karma – wyjaśniła mi kiedyś, doprowadzając tym samym mój nastrój do chwilowego załamania i depresji.

- Ja jestem obecnie na diecie kalafiorowej – powiedziała wtedy Upiorna Mona wcinając ciacho z kremem - i powiem wam, że mam jej zupełnie dość. Już trzeci dzień nic innego nie jem, a nie widzę żadnych efektów. Tylko wpadłam w nerwicę. Na widok kalafiora zbiera mi się na wymioty.

- Kobiety to histeryczki, zawsze przesadzacie, że jesteście za grube, za stare albo źle uczesane – skwitował Ben – chociaż czasami niektóre mają rację – mruknął patrząc na pożerającą okruszki po ciastku Upiorną Monę. Potem wylizała dokładnie łyżeczkę i westchnęła z żalem nad pustym talerzykiem.

Może jeszcze po jednym? - zaproponowała. Niczym alkoholik, który poszedł w długą. Od jedzenia też można się uzależnić.

 

Ja jednak nie tracę wiary, że kiedyś zmieszczę się w każdą sukienkę, nawet tą o rozmiarze zero i tą z wystawy w H&M. A na razie zadowalam się czarnymi bojówkami i bluzą kangurką z kapturem, wszystko w rozmiarze 38.

- Twój obraz samej siebie jest moim zdaniem zupełnie nieadekwatny do istniejącej rzeczywistości. Nie wspominając już o twojej obsesji na temat śmierci – powiedział mi kiedyś Ben. Ale faceci się na niczym nie znają. A już zupełnie nie na kobiecym pojęciu piękna i zgrabnej sylwetki. Chociaż Lucek powiedział mi kiedyś to samo, tylko w bardziej uproszczonej wersji. No ale jednak wyjechał. Zatem nie liczy się. I nie mam żadnej obsesji. Śmierć to w końcu zdroworozsądkowe podejście do życia.

 

- Twój ojciec jest nie do wytrzymania! – po części oficjalnej moja matka przechodzi do kolejnego wątku. Niezmiennego od lat. Co najmniej dwudziestu.

- Tak? - udaję zainteresowanie. Drugą ręką przerzucam kartki podręcznika do sztuki nowoczesnej. Co artysta miał na myśli zamalowując cały obraz na czerwone kwadraty i żółte trójkąty? Czy to wyraz jego podświadomości czy może frustracji po kłótni z byłą narzeczoną? Albo facet miał po prostu kaca? Bardziej jednak nurtuje mnie zagadnienie czy doktor P pokaże to na egzaminie? To już ostatni, jaki został mi do zaliczenia przed obroną pracy. I nie mam tu na myśli zaliczenia doktora P. Bynajmniej.

- Od rana do nocy stawia te swoje cegiełki, chodzi wokół nich jak kogut wokół kurnika! Nie wiem na co on liczy. Pilnuje, rachuje, czy czasem jednej nie zabraknie, czy nikt mu nie zabrał, nie ukradł. A na co to komu, te jego schrony z gazobetonu? Jakby przyszła wojna atomowa, to ta kupa desek pierwsza by się rozleciała w drobny mak! - kontynuuje tymczasem ta co mnie wydała na świat.

- To co on tym razem powiedział? - pytam bez przekonania. Dochodzę też do wniosku, że kwadraty im dłużej im się przyglądam, tym bardziej zaczynają zamieniać się w trójkąty. Może patrzę pod złym kątem?

- Nie mam pojęcia! Zresztą nie mówmy już o tym. On mnie do grobu wpędził i zakopał za życia! Mam już serdecznie dosyć tego wszystkiego, tylko meliska jeszcze mnie trzyma, bo cała chodzę i się rozkładam jak zdechłe robaki. Powieka mi się trzęsie. Lewa.

- To straszne – zgadzam się z nią, bo nie widzę innego wyjścia. Trójkąty zaczynają falować i migotać, jakby wybierały się na sabat czarownic. Albo na studniówkę. Może to jakaś nowa forma op-artu?

- A żebyś wiedziała! I tak całe życie się z nim męczę! Co za życie. A co tam u ciebie dobrego słychać? - zmienia nagle temat.

- Wszystko w porządku.

- Czy ty na pewno masz co jeść? - kończy rozmowę rytualnym pożegnaniem. Zamykam podręcznik i przecieram obolałe oczy. Pod powiekami nadal wirują mi czerwone trójkąty, teraz jeszcze wykrzywione w złośliwym uśmiechu. Może też powinnam się czegoś napić?

 

 

V. „Wpływ sztuki późnośredniowiecznej na mój nastrój”

 

Zajrzałam dzisiaj do skrzynki mailowej w nadziei, że może jednak znajdę tam choć cień listu od tego obecnie byłego neandertalczyka. Ale nawet cienia nie było. Niby już dawno przestałam się łudzić i traktować go jako potencjalnego rycerza w zardzewiałej zbroi na białej szkapie, który by przygalopował z dziką żądzą w oczach i porwał mnie na koniec świata, bo już dawno przestałam wierzyć w bajki i świętego mikołaja. Nie mówiąc o wróżce zębuszce. Ale mimo wszystko czułam się jednak nieco rozczarowana. I samotna.

 

Każda z nas w sumie czeka przecież na takiego rycerza. Moja koleżanka ze studiów, Beacia, też czekała. Przez całe wykłady wpatrywała się w doktora P, który miał krzywe zęby i błękitne oczy. I wzdychała potępieńczo nad moim uchem.

- Życie jest podłe – szeptała mi czasami gdy doktor P podwijał rękawy, rozluźniał krawat i się zabierał się do zgłębiania półmroku w obrazach Rembrandta, którego był fanatycznym wprost wielbicielem. Raz jednym zbyt zamaszystym ruchem rzucił lampę ze stołu, tak daleko dał się ponieść swojej malarskiej fascynacji.

- Wielka sztuka stacza się w proch komercji i pył upowszechnienia – zwykł mawiać gdy był w dobrym humorze, a nie zdarzało się to często – odchodzi w przeszłość zapomnienia.

- On też kiedyś odejdzie – pocieszyłam półszeptem zaślepioną i zaślinioną Beatkę – zetrze się na proszek, a jego błękitne oczka zblakną, wypadną i potoczą się po zabłoconym bruku jak dwie tenisowe piłeczki....

- Twoja eschatologia przyprawia mnie o wymioty – syknęła Beacia nadal nie spuszczając oczu z doktora, który teraz pstrykał nerwowo długopisem, zaznaczając nim co bardziej smakowite fragmenty śladów pędzla na portrecie starca wyświetlanym z rzutnika.

- Ben opowiadał mi kiedyś, że jego babcia trzyma dziadka w formalinie. A dokładniej jego wyrostek robaczkowy, który mu wycięli tuż przed jego śmiercią. Tak na pamiątkę, jak fetysz zalakowany w słoiku. Myślisz że po śmierci doktora dadzą ci część jego ciała w słoju? Albo chociaż nadgniły ząb?

Ale Beacia nie odpowiedziała, zbierała notatki i wygrzebywała się z ciemności sali wykładowej, potrącając w oszołomieniu i podnieceniu rzutnik i rozsypując slajdy z drogocennym Rembrandtem. Oj chyba nici z tego sformalizowanego kawałka doktora.

 

Dogoniłam ją w bibliotece. Czas egzaminów. Mała salka zapchana po sufit książkami ze sztuką z całego świata i poupychanymi między nimi jej fascynatykami, napychającymi się wiedzą w nerwowym popłochu. Czy zdążą to wszystko zapamiętać. Tyle obrazków kolorowych do wkucia. Tu relikwiarz z Poitiers, a tam starogotycka rycina z norymberskiego psałterza. Kasia wyszła za mąż co nie przeszkadzało jej czytać o Rubensie, a Marysia dostawała histerii. Beacia przycupnęła między nimi. Dla mnie nie zostało już miejsca. Może jakbym tydzień głodowała to udałoby mi się wcisnąć pomiędzy traktat średniowieczny a ryżego Zbyszka w wiecznie zaparowanych okularach. Ale z drugiej strony zaraz by się ze mną pokłócił twierdząc, że sztuka wymarła w epoce baroku na suchoty i pozostały po niej tylko kręcone kolumny i złote, pulchne aniołki na ołtarzu w kościele farnym św krzyża w Poznaniu, a Jackson Pollock to pijak i szaleniec, który swój brak talentu maskuje udając szamana nawiedzonego przez duchy przodków. Czując jak mi skacze ciśnienie wycofuję się na wąski i mroczny korytarz. U nas w instytucie wszystko jest ciasne i mroczne. Mijam profesora K niesionego przez swoją asystentkę w walizeczce z sali wykładowej, gdzie już drugi rok z rzędu opowiada o tej samej ambonie w Bolonii, na reanimacje kawą w pokoju nauczycielskim. Jego zasuszona gotycka postura zaczęła mnie przerażać od czasu gdy Beacia podczas zajęć zapytała go czy może otworzyć okno.

- Na wszystkie pytania odpowiem po wykładzie – odparł jej kategorycznym tonem. Beacia wyglądała jakby miała zaraz zemdleć, nie wiem czy z braku powietrza czy podobnego uczucia przerażenia.

Mijam zaciekle milczącego asystenta G i bujającego w odległych rejonach metafizyki platońskiej doktora habilitowanego B. Muszę jeszcze wpaść na automat od kawy zanim udam się na terytorium mojego promotora. Nie mam dla niego zbyt dobrych wieści, nie miałam ostatnio głowy by przykładać ją do nagrobka pana Kołtusińskiego.

 

 

VI. „Droga donikąd”

 

- Daleko pani jedzie?

Nie znoszę tłuc się autobusem na koniec świata. Mam na myśli oczywiście miasteczko Kołtunów w powiecie nowokołtuńskim. Promotor uznał, że muszę de facto poobserwować jeszcze detale na nagrobku pana Kołtusińskiego, bo to będzie kluczowy element mojej pracy par excellence. Autobus trzęsie niemiłosiernie na wybojach, jesteśmy już poza cywilizowanym obszarem, a ja siedzę zmarznięta, chociaż mamy maj, obok babiny w kolorowej chuście na głowie. Jakby żywcem przetransportowanej z obrazu Wyczółkowskiego.

- Ja byłam u lekarza – opowiada babina niezrażona moim milczeniem, a wręcz uznając to za zachętę do dalszego wywodu – coś mi strzyknęło w kolanie. A potem w drugim – dodaje.

Autobus zatrzymuje się na kolejnym przystanku w szczerym polu. Po obu stronach rośnie żółty gluten. Żyto, pszenica czy coś jeszcze innego, zawsze mogę zajrzeć do wikipedii w swojej komórce i zidentyfikować ziarniste zielsko. Nie, nie mogę. Nie mam zasięgu. No tak, przecież jestem już prawie na końcu świata.

- Te lekarze to jednak konowały, wie pani? - podjęła swój monolog zewnętrzny babina – moją kuzynkę zabili!

- Tak? - zainteresowałam się uprzejmie.

- Zabili, jak słowo daję! Operację jej robili, coś z sercem miała nie tak i zabili ją!

- Może była poważnie chora?

- Co też pani mówi! Zdrowa jak koń była, tylko zrobili jej operację i zmarła im na stole, to konowały jedne! - Babina jest w swoim żywiole. Poprawiła opadającą chustkę, oparła pomarszczoną dłoń o poręcz siedzenia przed nami i ciągnęła dalej w zapamiętaniu. To chyba ten typ, co potrzebuje słuchacza jak powietrza. Złapie, pochwyci w szpony i nie wypuści dopóki nie zagada na śmierć. W tym świetle przypominała mi raczej Dudę Gracza.

- No tak – poczułam, że zaczynam się dusić. Jakby wysysała ze mnie moją uwagę i składniki mineralne.

- Ja to nigdy nie dam się położyć na takim stole, po moim trupie! – powiedziała stanowczo

- To traumatyczne... - wyjąkałam

- Coś jeszcze pani powiem, oni moim zdaniem to specjalnie zrobili! - babina nachyliła się ku mnie i scenicznym szeptem wycharczała mi do ucha swoją spiskową teorię dziejów jej kuzynki. Owiał mnie zapach czosnku i niedogotowanego mięsa.

- Co pani mówi? - odszepnęłam jej.

- A tak, bo ona pokłóciła się wcześniej z ordynatorem, powiedziała, że nie da mu żadnej łapówki, bo to jest stary grzesznik! To on tak jej zrobił na złość, kazał swoim lekarzom ją zamordować i tyle!

- Mówiła pani komuś o tym? - to chyba było pytanie retoryczne z mojej strony, widać, że babina gada o tym na lewo i prawo i nawet pewnie przez sen. Taki lep by złowić kolejnego słuchacza w autobusie lub w poczekalni u lekarza. Zabić nudę i ją zamarynować w słoiku po konfiturach. Nadal było mi duszno od jej słów.

- A jakże - nakręciła się babina - ale to wszystko jedna klika, nikt nic nie zrobi! To wszystko psubraty i konowały

- Tak, to pasjonujące, ale ja już tu wysiadam

- Szczęść boże – usłyszałam jeszcze za sobą i wyrzuciło mnie na szczere pole tym razem chyba kukurydzy, bo było bardziej zielone niż żółte. Do wioski mam jeszcze z dwa kilometry piaszczystej drogi. W oddali majaczyło coś na kształt wieży kościelnej. Chyba muszę wymienić soczewki bo wydaje mi się że jak byłam tu ostatnim razem to majaczyło mi nieco wyraźniej. Szłam tym bezdrożem brnąc w brunatnej ziemi i pustych puszkach po piwie hetman i wojak. Gdzieniegdzie można było jeszcze natrafić na wino marki wino, czasami w odłamkach. Wokół szumiące morze zieleni. Całe morze popcornu. Tyle że nie prażonego.

 

- W Indiach o tej porze ziemia jest czerwona, nasiąka nadchodzącymi deszczami - przypomniała mi się Jaga i jej wspomnienia z zeszłych wakacji. Zabrałam ją poprzednim razem by mi towarzyszyła przy oglądaniu nagrobka. Jaga cierpiała wtedy smutek i melancholię po utracie Wielkiej Miłości i była w mocno sentymentalnym nastroju.

- W Petersburgu o tej porze są już białe noce – przypomniałam sobie swoje ostatnie wakacje spędzone z Benem na kursie języka rosyjskiego w jednym z akademików przy Instytucie Puszkina daleko poza granicą zachodniej cywilizacji.

- Wstajesz zanim zdążysz się położyć i nie możesz pić do białego rana, bo cały czas jest biało. I co ciekawe, w ogóle nie chce ci się spać. Szkoda że u nas tak nie ma, ile czasu można by zaoszczędzić? - zastanawiałam się.

- Ale po co? - żachnęła się jaga i ciągnęła dalej - To jednak wspaniałe czasy gdy człowiek bierze plecak, paszport i leci na trzy miesiące na inny kontynent. Żar z nieba, kurz przy drodze, bajeczne kolory i piskliwe klaksony riksz – ciągnęła dalej rozmarzona i zapatrzona w papierki po chipsach malowniczo kontrastujących z wyschniętą roślinnością.

No tak, po co zaczynać dorosłe życie, jak można je zmarnować obijając się po świecie pomyślałam. I ruszyłam samotnie młodopolskim pejzażem.

 

Kościółek był maleńki. Stworzony na sposób neogotycki w czasach gdy fascynowano się przeszłością i próbowano ją nieudolnie naśladować. Fasadę miał skromnie dwuwieżową na miarę i skalę małomiasteczkowych możliwości i niezrealizowanych ambicji proboszcza. Obie wystające ponad okolice wieże zwieńczone kanciastymi hełmami wybijały się dumnie i górowały nad nizinną okolicą. Dwunawowy, z nawą główną zakończona półkolistą absydą, poprzedzoną śladem transeptu z piaskowych ścian. Sklepienie, gdy unieść głowę wysoko do góry, aż do skurczu w karku, udające krzyżowo- żebrowe, spływające w dół kolorowymi kaskadami odłamującego się tynku. Do środka prowadził ostro zakończony portyk i okrągła rozetka zamiast okna. Na kolorowe witraże i freski na ścianach zabrakło już chyba funduszy. Wewnątrz jest jeszcze gorzej. Po neogotyckiej surowości z zewnątrz nie pozostał żaden ślad. Panuje tutaj istny horror vacui jakby paniczny strach ogarnął architekta przed choćby kawałkiem pustej przestrzeni. Pseudobarokowe ołtarze stoją poustawiane pod każdą możliwą ścianą i słupem, grubokręcone kolumny wiją się na nich niczym węże kuszące do grzesznego obżarstwa. Jabłka pewnie są na sterydach albo czymś zsypane. Tłuste i pulchne aniołki nadymają różowe policzki i machają zbyt małymi skrzydełkami by unieść ich ciężar. To chyba tylko siła boska sprawia, że nie pospadają w dół, na umęczonych męczenników i zamyśloną matkę boską w środkowej części ołtarza. Ryży Zbyś byłby wniebowzięty, ja się tylko duszę i przeżywam męki piekielne patrząc na to kłębowisko kolumn, skrzydeł i umęczonej matki.

 

- Sztuka w tych czasach miała budzić zachwyt, skłaniać do kontemplacji – przypomniał mi się nasz doktor P, wtedy jeszcze nie habilitowany. To było podczas objazdu naukowego na II roku po Małopolsce. Wylądowaliśmy po zmroku w małym miasteczku i oglądaliśmy duchy przeszłości.

- Ale tu nic nie widać – zapiszczała zmarznięta Beacia, wpatrując się bardziej w doktora niż na odpadający ze ściany tynk.

- Nic nie szkodzi – odparł zamyślony doktor, który sam wyglądał jak cień z innej epoki – zaraz coś poradzimy – i wyciągnął z malutkiej torebeczki ogromny halogen i powalił nas snopem oślepiającego światła. - Lepiej? - zapytał retorycznie.

- Tak, tak – zapiszczeli wszyscy. Wszystkie detale i żłobienia na fakturze muru widać było w porażającej jasności. A także zaschniętego pająka na szczątkach pajęczyny, trzy papierki po dropsach i zużyty tampon. Czasami lepiej nie widzieć wszystkiego. Gruz osypał się nam na głowy. Za chwilę całkiem nas zasypie i zostaniemy tu już na zawsze, niczym w grobowcu, pomyślałam. Doktor omiótł halogenem po wyblakłych fryzach i zmurszałych ścianach. Może i kiedyś budziły zachwyt, teraz jednak sprawiały, że zbierało się na wymioty.

- Zawsze to jakaś reakcja – stwierdza ze stoickim spokojem Kasia, wtedy jeszcze nie mężatka. - Lepsza taka niż żadna.

W sumie ma rację. I nie tylko w temacie architektury renesansowej.

 

Kościół jest otwarty. Wokół jednak kręcą się jacyś ludzie. Geodeci? Egzorcyści? Mają na sobie odblaskowe kamizelki, kaski i bliżej niezidentyfikowane przyrządy pomiarowe na wysokich nóżkach, niczym obraz na sztalugach. Zatem chyba to pierwsze. Na tych drugich posiadają zbyt mało natchnione wyrazy twarzy. I zbyt mało posępne. Na szczęście nie siedzą w środku tylko łażą na zewnątrz jak błędne stado naćpanych much szukających pożywienia. Kątem oka w soczewce dostrzegam, że jeden z nich jest nawet wysoki i dobrze zbudowany.

 

- Przeprowadzamy pomiary – to właśnie on podchodzi do mnie. Nie patrzy mi w szkła kontaktowe, ale lustruje mój aparat fotograficzny i wypchany książkami plecak. Raczej nie wyglądam na zbłąkaną duszę szukającą pocieszenia w spowiedzi lub modlitwie. Ciekawe zresztą jak wyglądam w jego oczach. Chociaż nie, zupełnie mnie to nie obchodzi, dochodzę do wniosku.

- Doprawdy? - mruknęłam. Jego ostro ciosana twarz o krótkich, jasnych chyba włosach, bardziej kojarzyła mi się z rzeźbą, na przykład Giacomettiego niż z malarstwem. Nie zmieniało to faktu, że miał podstawowe braki w komunikacji międzyspołecznej. Ale zupełnie mnie to nie obchodziło.

- Tak, przed remontem – teraz w ogóle przeniósł wzrok na budynek, jakby stracił już mną całe zainteresowanie.

- A ja muszę zrobić zdjęcia – powiedziałam, byle coś odpowiedzieć. Oczy miał też jasne, takie niebieskawe, z domieszką szarości. Jakby ktoś do wiadra z błękitem paryskim nasypał z dwie garści piachu.

- Kościoła? Jesteś z architektury? – zainteresował się nagle i rzucił mi szybkie spojrzenie. Złapałam je w locie i odesłałam z powrotem.

- Nie, nagrobka – uśmiechnęłam się.

- Aha – Znowu zagapił się nerwowo na fasadę. Czy on w ogóle jest w stanie wykrzesać z siebie coś sensownego?

- To twój krewny? - zapytał. No matko boska czy on dostrzega jakieś podobieństwo między mną a renesansowym szlachcicem, w dodatku brodatym? Jeśli próbuje w ten sposób podtrzymać rozmowę to jakby pytał ślepca czy dobrze mu w zielonym.

- Ja jestem z politechniki – dodaje jeszcze, gdy wchodzę do wnętrza. Ciekawa jestem czy specjalnie go hodowali, czy to jakaś mutacja genetyczna? Zresztą nic mnie nie obchodzi ten autystyczny blondyn, nawet gdyby miał nie wiem jak błękitne oczy na świecie. Idę przywitać się z panem Kołtusińskim, spoczywającym sobie spokojnie na kamiennym nagrobku.

 

A swoja drogą nie znoszę ludzi którzy porozumiewają się ze światem za pomocą systemu zero-jedynkowego. Może to jest dobre przy obliczaniu nieskończoności wszechświata, ale na pewno nie przyda się przy konwersacji o mijającym czasie podczas świątecznego obiadu u cioci Krysi. Upiorna Mona prowadzała się kiedyś z takim cybernetycznym oszołomem z polibudy. Na wszystkie pytania odpowiadał - „nie”, „tak” lub „tego się nie da zweryfikować”. Miał wiecznie zapocone okulary i śliskie dłonie. I łupież jak białe płatki śniegu opadające na ramiona w kraciastej koszuli. A pod pachą nieodłączne opasłe tomisko pod tytułem: „Język javy. Kurs dla zaawansowanych”. Nie wiem co ona w nim widziała, chyba to, że wreszcie nikt jej nie przerywał monologów. Ale w końcu, gdy zaciągnął ją na film o kolejnej części gwiezdnych potyczek czy innej międzygalaktycznej bitwy miarka się przebrała i nawet ona uznała, że to zupełnie inny gatunek człowieka.

- To było straszne – rozpaczała jeszcze długo po tym zdarzeniu, jakby sama dostała mieczem świetlnym po oczach, albo co najmniej halogenem – a w dodatku powiedział mi, że tego są jeszcze cztery części! Czy pięć? Następnym razem jak mi wpadnie w oko podobny oszołom, to mnie uszczypnijcie, dobrze? - poprosiła.

- Jasne, wyłupiemy ci oczy piłą laserową, a potem zabierzemy na ostry dyżur psychiatryczny – pocieszyłam ją – Czego się nie robi dla przyjaciół w końcu.

Ale ten blondyn, muszę przyznać, wyglądał całkiem malowniczo, bardzo udana kompozycja. Mogłabym oprawić go w pozłacane ramy i popatrywać na niego dwa razy w miesiącu po pięć minut. A potem oddałabym go do muzeum na przechowanie i konserwację.

 

Weszłam do wnętrza i skierowałam się do swojego nagrobka. Stał tam, gdzie go zostawiłam ostatnim i przedostatnim razem. Nic się nie zmienił, może tylko bardziej zakurzył, biedaczek. Spoczywa podparty na boku, w szlacheckim żupanie, który wygląda jak pognieciona sukienka. Z brody to przypomina mi zupełnie mojego promotora. Może dlatego wyprasowany staruszek ma do niego taki sentyment?

- Proszę się skupić de facto na detalach panno Zuzanno - przypomniałam sobie suchotniczy szept promotora. Trzyrzędowy garnitur poruszał się nerwowo zataczając zamaszyste ruchy rękawem. Powinniśmy przyjrzeć się im z bliska, par excellence, zanalizować każdy szczegół - szczypał swoją wyprofilowaną kozią bródkę – to może mieć dla nas niewymowne znaczenie.

 

Niewymownie więc wpatruję się w obramowania. Przecieram soczewki. Światło sączące się w półmroku niczego mi nie ułatwia i nastawiam lampę z fleszem by uwiecznić wszystko dla potomności. O ile będzie ją to cokolwiek obchodziło. Wiejski mały kościółek na końcu świata zapomniany przez boga i ludzi z nagrobkami dawnych właścicieli tych włości, którzy tu spoczywają. Z zimnym spokojem osiągniętej wieczności na wyrzeźbionym kamiennym obliczu. To chyba piaskowiec, bo rysy strasznie zatarte, nieczytelne prawie, dłoń ukruszona, nadłamana, napis też ledwie czytelny. Oni kiedyś żyli i wydawało im się, że tworzą świat. Zbudowali ten kościółek, który wydawał im się dziełem artysty, najlepszy i najpiękniejszy, a teraz leżą w jego kruchcie i zostały tylko po nich te zatarte napisy i ukruszona ręka. Zawsze to jednak lepsze niż kwatera na Wólce. Pod dachem i większy metraż. Może ja jednak faktycznie mam obsesję na temat umierania? I co mam z tym zrobić? Żyć z myślą, że umrę, zapomnieć o tym czy połknąć jakieś panaceum na wszystkie myśli? Ben zaliczył już prawie wszystkich terapeutów i psychologów w mieście uskarżając się na lęki przed windami, spacerem po ulicy w pełnym słońcu czy biedronkami. Co prawda gdy już wydawało mu się, że pozbył się jednej fobii, natychmiast pojawiała się inna, ale to chyba nie powód by tracić wiarę w naukę?

 

 

VII. „Z misją na koniec świata i z powrotem”

 

W domu czeka na mnie roztrzęsiona podświadomość Jagi, zaspany Ben i monotematycznie zielony Zdziś.

- No nareszcie jesteś - woła Jaga ledwo zdążyłam przekroczyć próg mieszkania.

- Naprawdę tak się cieszysz na mój widok? - to bardzo nietypowe zachowanie nieco mnie zastanawia.

- A skąd – przynajmniej jest szczera, trzeba przyznać – nie mogę znaleźć żelazka!

- Jakiego żelazka?

- Jak to jakiego?- jaga miota się po tych kilku metrach niczym zwierz w klatce i trzeszczy wyschniętymi na wiór obojczykami - do prasowania!

- Nigdy jak sięgam pamięcią nie miałyśmy czegoś takiego - uprzytamniam jej nasz stan posiadania artykułów gospodarstwa domowego.

- jak to? Nie? - Aż usiadła zdziwiona - To koniec - oznajmiła grobowym głosem i padła na wytarty artystycznie fotel. A jej suche kości rozsypały się dramatycznie po oparciu.

- Nie macie żelazka? - Ben siedział przycupnięty gdzieś między fotelem, a Seneką. Pisma zebrane. Nie wiem skąd się tu wzięły. Może z biblioteki?

- Umówiłam się z Wojtkiem. – oznajmiła zrezygnowanym tonem Jaga - I nie mam co na siebie włożyć.

- Z Konowałem? - to chyba niemożliwe pomyślałam. Może chodzi o kogoś innego.

- Tak, ale nie nazywaj go tak - skrzywiła się.

- Może być padalec – mruknęłam – I co on w ogóle tu robi? Przecież miał wyjechać na koniec świata.

- Ale wrócił – mruknęła pod nosem.

- Jaka szkoda. A mieliśmy cichą nadzieję, że zejdzie tam na jakąś febrę czy inną cholerę i zostaną po nim obgryzione przez sępy kości. – zachichotał sarkastycznie Ben przeglądając kwartalnik artystyczny z zeszłego sezonu – Wiedziałyście, że malarstwo monochromatyczne jest już passe? – zapytał.

- No właśnie – poparłam go w obu kwestiach – a on zamiast paść i się rozłożyć to wziął i wrócił. To podłe z jego strony. Nie sądzicie?

- Sami jesteście podli – zdenerwowała się Jaga.

- Teraz modne są niezagruntowane płótna – ciągnął dalej – są bardziej ekonomiczne.

 

Jaga spotykała się przez pewien czas ze swoim kolegą z podstawówki, który się w tamtym okresie w niej skrycie podkochiwał. Obecnie został studentem medycyny i pewnego razu objawił się jej we śnie. I po przebudzeniu natychmiast do niego zadzwoniła. A myślałam, że tylko moja matka wierzy w sny i proroctwa z fusów po kawie. A swoją drogą co mi się ostatnio śniło? Jackson Pollock reklamujący środki na przeczyszczenie, cały ochlapany czerwona farbą. Nie, to chyba nie jest dobry trop. W każdym razie spotkali się i przeżyli wybuch namiętności od powtórnego wejrzenia. Sen się spełnił i Jaga z Konowałem stali się zakochani i nierozłączni. Na miano Konowała, Konował zapracował sobie ciężko swoim zachowaniem. Na co dzień był to suchotniczy blondyn o dość nijakim wyrazie twarzy, nie licząc wystającej wydatnie szczęki i wyłupiastych oczu w kolorze spranego dżinsu. Niczym włochaty pająk krzyżak zaplątał wokół biednej Jagi pajęczynę swego trującego czaru i chorego uroku. A ona dała się złapać niczym otumaniona i bezwolna mucha. Taka szybka akcja pod kryptonimem pajęczyna. Zaraził ją swoim obłędem i poplątaną logiką odrębnej rzeczywistości, którą sobie stworzył na własny użytek. Innego świata, w którym grał główną rolę stwórcy i jedynego aktora. To było już po powrocie z Indii. To otumanienie. Z jednej strony Konował zapewniał Jagę o swojej bezgranicznej miłości i wyznawał wiarę, że są dla siebie stworzeni i powinni założyć dwuosobową sektę swoich własnych wyznawców i pogrążyć się w uprawianiu kultu obustronnej namiętności. Z drugiej ozięble informował ją, że potrzebuje dla siebie przestrzeni życiowej, bo musi się poczuć mężczyzną. Moja diagnoza brzmiała schizofrenia dwubiegunowa. Ben określał to mianem syndromu Mr Hyde. Jaga twierdziła, że to prawdziwa miłość.

 

- Mam do niego nie dzwonić, tylko czekać do aż on do mnie zadzwoni, czego on nie robi, bo wie, że ja tego oczekuję..... - tak nam to tłumaczyła pewnego razu cała w smarkach i łzach - I on mi daje szansę, ostatnią w dodatku, że jak się nie poczuje jak mężczyzna, to odejdzie.... - bulgotała przez zasmarkany nos.

A mnie się zawsze wydawało, że to moje życie jest takie skomplikowane i dramatyczne. I cierpię za miliony po jednym okruchu diabolicznego krzemienia co wpadł mi w serce i tam utknął pomiędzy główną aortą, a prawym krwiobiegiem. Poradziłam Jadze by nie zawracała sobie głowy kimś kto czuje się kobietą. I nie ulegała szantażom, bo to jest karalne. Artykuł 5 paragraf 8 kodeksu cywilnego. Wiem to od Upiornej Mony. Wkuwała to do egzaminu w zeszłym roku. Jaga jednak wpadła jak mucha w lepką sieć.

- Zastanawiam się, może on ma trochę racji. Może faktycznie powinnam się zmienić. On teraz ma taki trudny okres, powinnam go wspierać – mówiła z całym przekonaniem.

- Daj mu lepiej w łeb krzemieniem, a potem kup paczkę paracetamolu – poradziłam jej.

- Powiedział mi, że moje problemy są mało istotne, że jestem rozhisteryzowaną egoistką, która myśli tylko osobie – dodała w zamyśleniu.

- A ja myślałam, że mówi o sobie – zdziwiłam się ironicznie

- Ty nic nie rozumiesz - zaczynała zwykle wtedy go bronić – on jest bardzo zajęty i ma tyle odpowiedzialnych rzeczy na głowie, że musi działać pod presją czasu. To bardzo stresujące. On ma misję. I kocha mnie.

- A mówił ci to przed czy po nazwaniu cię histeryczką i egoistką?

- Pomiędzy – mruknęła.

 

Już myślałam, że nie ma ratunku innego poza trepanacją czaszki, gdy Konował paranoik wpadł na iście szatański pomysł pojechania gdzieś na koniec świata z misją lekarską by w ramach pomocy humanitarnej zatruwać umysły i dusze ludzi którzy tego zupełnie nie potrzebują. A ponieważ jego decyzje były zawsze same w sobie słuszne i niepodważalne to zawinął manatki i zniknął by zbawiać świat, na razie wybawiając Jagę od swojego toksycznego towarzystwa. Jaga piła wtedy na umór przez trzy dni, czwartego leczyła kaca, a w weekend była już zafascynowana pewnym artystą rzeźbiarzem Jerzym S. którego poznała na wernisażu prac studenckich na wydziale grafiki akademii sztuk pięknych. Zupełnie zapomniała o jodze i medytacji i zagłębiała się w świat prasy drukarskiej, odlewów z gipsu i modeli ze styropianu. I alkoholu, bo to był ulubiony napój Jerzego S.

- Szuka tam natchnienia – tłumaczyła mi, gdy bawiliśmy się ostatnio w klubie studenckim, a obiecujący artysta rzeźbiarz podpierał szklankę swoim artystycznym czołem zanim zapadł w sen ciężki i chrapliwy i trzeba było go potem taszczyć do taksówki. Dobrze, że nie był ciężki. Jaga ogólnie miała skłonność do suchotników oraz gwałtownych afektów i porywów serca, a stan euforii i zakochania zajmowało jej mniej czasu niż mi napisanie referatu o ukochanym Pollocku. Nie wspominając już o nachlapaniu przez niego farbą na płótno.

 

- Czy on kiedyś znalazł to natchnienie czy poszukiwania to sens jego egzystencji i usprawiedliwienie zalewania się w nieboszczka? - wydyszałam gdy już upchałyśmy nieprzytomnego artystę na tylnym siedzeniu. Zwinął się nawet w kłębek i leżał bezwładnie pomiędzy nami.

- Nic nie rozumiesz, miał ciężkie dzieciństwo i musi teraz odreagować – Jaga zasapała się bardziej ode mnie.

- To niech się zwróci o odszkodowanie do rodziców, a nie zalewa swoje pretensje i udaje, że to taki wyraz artystyczny – dyszałam dalej.

- Ty się zupełnie nie znasz na prawdziwej sztuce – odchrypiała podając taksówkarzowi adres artystycznej meliny Jerzego S.

- A ty na facetach – odparowałam.

- Jesteś zwyczajnie zazdrosna – zdenerwowała się Jaga. - Twój były wyjechał i teraz wylewasz żale krytykując innych

- Już wolę wylewać niż je zalewać – mruknęłam – i wcale nie krytykuję. A o tej pokrace już dawno zapomniałam.

- Akurat – prychnęła Jaga i usadowiła się wygodniej, a zwłoki artysty przesunęła bardziej w moją stronę. Odepchnęłam bezwładną rękę która stoczyła mi się na kolana. Jak Jaga sprawuje nad nim mecenat to niech sama taszczy ten ciężar. Jeszcze mi rajstopy zaciągnie, artyści nie dbają o higienę i obcięte paznokcie.

- Jerzy ma przynajmniej talent – Jaga odepchnęła lecącą na nią rękę jakby była piłką siatkową i posłała długim rzutem na pole karne, czyli do narożnika taksówki – A twój były? To chodzący bohomaz i kicz z odpustu. Jak on się ubierał!

- Mnie się podobał – poczułam się w obowiązku bronić swego gustu i upodobań.

- Jak eunuch z kompleksem Edypa – stwierdziła Jaga.

- Był trochę neurotyczny, to fakt – przyznałam jej niechętnie rację.

- A jak mieszkał – dodała.

 

Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta u niego w domu. Szeregowiec z ogródkiem z zewnątrz wyglądał całkiem przeciętnie i sympatycznie, wśród wielu podobnych w okolicy obiektów ery wczesnego kapitalizmu. Dopiero wnętrze przyprawiło mnie o szok estetyczny. Pseudoklasycystyczne meble udające styl empire z domieszką rokoka francuskiego w salonie, na ścianach makatki z jeleniem i wzorami buddyjskimi, sam Budda zresztą z tłustym brzuchem rozwalony przy telewizorze, jakiś sprzęt videomagnetyczny, dvd, kablówka, dekoder, kot syjamski, żywy, lampa z podstawką w kształcie nimfy błotnej trzymającej ogromną kulę, która się świeci, bo ma wewnątrz żarówkę stojąca dumnie na ogromnym mahoniowym biurku, zdjęcia z Wietnamu, zdjęcia z Kambodży, kot syjamski, znowu zdjęcia z Korei Północnej, jakiś obeliks, posąg Hammurabiego i starożytna mumia egipska, chyba Tutenhamona, kot syjamski i znowu jakiś obeliks. No jak na moje umiłowanie symetrii, geometrii i puryzmu i czystych braw i oszczędności przedmiotów to był naprawdę zawał termiczny. Jego pokój okazał się jeszcze gorszy, o ile to w ogóle możliwe. Jakieś pamiątki z licznych podróży na ścianach, figurki rekinów, delfinów, kapelusze, piórka i zęby szamana na szczęście i odczynienie uroków. I czerwone zasłony, dla kontrastu. Żywy kot syjamski przemknął korytarzem i odbił się piskliwym miauknięciem od zamkniętych drzwi. Czułam się zbombardowana i przytłoczona namacalnymi dowodami bujnej przeszłości Lucka i jego rodziny.

- Rozgość się, no jak ci się podoba? - to było doprawdy trudne pytanie i wymagało dyplomatycznych zabiegów. Przecież nie powiem mu wprost, że mieszka na śmietniku pamiątek całego świata! Był na to zbyt przystojny, mimo wszystko. A ja byłam za bardzo nim otumaniona i oplątana by trzeźwo popatrzeć na rzeczywistość.

  • Hm.........całkiem ..........oryginalnie – zdołałam tylko wyjąkać.

  • Tego Buddę moi starzy przywieźli z Wietnamu, jak byli tam z pięć lat temu, a ten hak to ja z wyprawy do Egiptu........- poczułam się jak w muzeum staroci, oprowadzana przez nawiedzonego kustosza, stojącego na straży tego zbioru pamiątek.

  • A tutaj jeszcze, mam zdjęcia z naszej wyprawy na rekiny.........

 

- I klatę miał nie owłosioną w dodatku – podsumowała Jaga – sama widzisz nic rewelacyjnego...

- Lepiej zastanów się jak my go zaciągniemy na górę? Które to piętro? - popatrzyłam na artystę. Bełkotał coś pod nosem

- On coś mówi? - zaciekawiłam się

- Smutek i melancholia – doszło do moich uszu. Artysta leżał bez czucia zwinięty w chiński znak zapytania i mamrotał rytmicznie i monotonnie – marność nad marnościami.

- On tak zawsze – wzruszyła ramionami Jaga. - Ja go wyciągnę za nogi, a ty podtrzymasz głowę. Byle do windy, a potem już będzie z górki.

- Dobrze w sumie, że jest taki ususzony – stwierdziłam patrząc jak kręcone włoski na pociągniętej skórą głowie Jerzego S obijają się rytmicznie po krawężniku. Wyglądał jak piłka do rugby podskakująca na boisku. - Twoje upodobania estetyczne przy wyborze facetów mają swoje dobre strony .

- No widzisz, a ty wybierasz takie potworne kwadraty, dwa na dwa metry, w dodatku wszędzie łyse. Albo wytatuowane. Mało ci obrazów w galerii, musisz jeszcze mieć taki w domu? – wydyszała Jaga ciągnąc za chude patyki artysty. - zaraz będzie winda – pocieszyła mnie.

- Lucek nie był łysy – zaprotestowałam z oburzeniem – i nie musiałam go nigdzie ciągnąć za sobą jak zbyt ciężką walizkę. Ani niańczyć.

- Mam widocznie nadmierne instynkty opiekuńcze – wydyszała Jaga wrzucając ciało w workowatych spodniach i poplamionym swetrze do windy. - Wciśnij szóstkę – poleciła.

- Dobrze, że Konował wyjechał - mruknęłam – wolę już tachać artystyczne zwłoki niż wysłuchiwać paranoicznych spazmów.

 

Teraz jednak Konował przywlókł swoje ocalałe członki na rodzinne strony i zatęsknił za swą ofiarą, która zerwała się z pajęczej nici.

- Powiedział że chciałby się spotkać – tłumaczyła Jaga – przymierzając krytycznie już trzecią bluzkę przed kawałkiem lustra ledwo trzymającym się naszej kubistycznej ściany.

- Ale po co?

- A co z Jureczkiem? - spytał Ben, przeglądający tym razem dla odmiany rzeźbę nagrobną w rejonach dolnego śląska. Opracowanie monograficzne. Ben w ogóle był jak odkurzacz. Wsysał wszystkie wiadomości mało lub zupełnie nie przydatne i odkładał na porządnie skatalogowane półeczki w swojej głowie.

- On przechodzi ostatni trudny okres, niemoc twórcza czy coś takiego – wyjaśniła niechętnie Jaga nie patrząc na nas. Jak widzę niektórzy mają skłonność do wynajdywania sobie facetów w trudnym okresie życia. Albo takich dla których cała egzystencja jest jedną wielką drogą krzyżową po potłuczonym szkle.

- To najlepiej rzucić gacha w potrzebie i zająć się innym – mruknął Ben.

- To nic nie znacz. Ja nic już do niego nie czuję. Nie po tym wszystkim co mi powiedział – zdenerwowała się – wszystko się wypaliło....

- To po co tam idziesz? - chciałam wiedzieć - i w dodatku w odprasowanej bluzce?

- Przecież nie mamy żelazka!

- Ale jakbyś miała, to byś poszła – nie dawałam za wygraną.

- A jakbym świeciła oczami to bym nie potrzebowała latarki – odcięła się.

- To po co?

- jak to – westchnęła zniecierpliwiona tym, że musi nam tłumaczyć takie banalne podstawy swojej psychiki – chcę mu pokazać że nic do niego nie czuję!

- Zawsze możesz mu wysłać kartkę.

- To nie to samo - zaprzeczyła stanowczo – chcę zobaczyć jego minę. Uważam, że mi się należy. Za to wszystko. - Jaga chyba podjęła decyzję i złapała białą, długą tunikę. Patrzyłam jak luźno spływa jej wzdłuż ciała, do tego naciągnęła na siebie dżinsy z reserved i białą apaszkę okręciła wokół szyi. Przypomniało mi się, że biel to kolor żałobny, choć nie w tym miejscu na ziemi, ale jeśli przyjąć że cały nasz globus jest globalną wioską to Jaga równie dobrze mogła szykować się na pogrzeb. Swoich złudzeń i zawiedzionych nadziei.

- Wiem że wam się to nie podoba – oznajmiła gotowa do wyjścia – ale muszę to zrobić dla samej siebie. I wyszła. Zdziś został. I pan Kołtusiński z mojej niedokończonej pracy. Ben ostentacyjnie przewrócił oczami i odwrócił kolejną kartkę w monografii.

- Ja bym się chętnie czegoś napił, a ty? - zapytał

- Może być – powinnam pisać, ale wszystko dobre, co pozwala nam nie wywiązywać się ze swoich obowiązków. Znalazłam napoczęte przez Jagę białe wino i pół butelki wiśniówki. W lodówce był sok żurawinowy.

 

 

VIII. „Martwa natura z tragedią rodzinną w tle”

 

- Czasami mam dość swojej matki – westchnął Ben po jakimś czasie milczenia.

Matka Bena była alkoholiczką. Zaczęła popijać po śmierci ojca Bena. Potem przestała na chwilę, gdy wyszła po raz drugi za mąż. Ale gdy kolejny mąż znalazł sobie młodszy egzemplarz na swoją drugą połówkę zaczęła pić coraz więcej. Ben z jednej strony cieszył się, że pozbył się ojczyma, którego nienawidził i jego dwóch makabrycznych córeczek z poprzedniego małżeństwa. Z drugiej strony przeszkadzało mu picie matki, jej mętny wzrok i zapuchnięte oczy w nielicznych chwilach gdy na niego patrzyła. Zazwyczaj bowiem wolała wpatrywać się w pudło telewizora i dolewać sobie kolejną szklaneczkę z butelki niezmiennie stojącej przy kanapie. Ben zawsze był skryty. Nigdy nie mówił o swojej matce, o ojcu którego coraz mniej pamiętał, czy o swoich seksualnych zawirowaniach. Czasami rzucił jakieś słowo które zbierane jedno po drugim pozwalało wyobrazić sobie mglisty obraz jego sytuacji życiowej. Ben najbezpieczniej czuł się w świecie faktów. Chował się za informacjami, otaczając się nimi jak barykadą. Tylko tam wszystko było bezpieczne, miało swoje zasady i ustalony porządek.

 

- Mam wrażenie, że kiedyś wszystko było mniej skomplikowane – ciągnie dalej - człowiek tak się wszystkim nie przejmował.

Nie rozmawialiśmy od czasu naszej ostatniej sprzeczki, która skończyła się wzajemnym obrażaniem na siebie nawzajem, mniej lub bardziej bezzasadnym i teraz powoli przełamujemy lody milczenia.

- Ja tam wtedy przejmowałam się wszystkim. Panią od matematyki, złamanym sercem czy nadzorem więziennym w postaci rodziców. A już dodatkowy pryszcz czy kilogram doprowadzały mnie do czarnej rozpaczy.

- No tak, były i złe strony...

- To była jedna wielka zła strona, w dodatku wywrócona na opak. Za żadne obrazy świata nie chciałabym wrócić do tamtych czasów. Nawet za Pollocka.

- Nie przesadzaj. - Ben wpatruje się w wiśniówkę w swojej szklance. Światło lampki układa się impresjonistycznymi plamkami na jej brzegach. Tak trochę jakbym widziała obraz Pissara. Ciekawe czy on też to widzi.

- Jeszcze w liceum wydawało mi się, że wszystkim rządzą pewne reguły i można grać wedle ustalonych zasad. Dom, szkoła, zajęcia pozalekcyjne. Wszystko miało swoje miejsce. - tłumaczy cierpliwie.

- Dla mnie to był czas buntu przeciw tym regułom. Dlaczego ma być tak, skoro można zrobić na odwrót.

 

Miałam wtedy zielone włosy wygolone z jednej strony, podarte spodnie w biało czarne paski i czarne glany z pomarańczowymi sznurówkami. Słuchałam punk rocka i każdemu opowiadałam o anarchii i rozkładzie społeczeństwa kapitalistycznego, które zaowocuje powstaniem nowego wspaniałego świata, w niedalekiej zupełnie przyszłości. Świat się jednak nie zmienił, ja za to przefarbowałam włosy na bardziej naturalny kolor i zmieniłam ciuchy na zupełnie czarne. Zaczęłam chodzić do ogniska artystycznego na zajęcia malarstwa i jeździć na plenery, gdzie tworzyliśmy olejne landszafty na podstawie lokalnego krajobrazu. Ale nie zdawałam na Akademię Sztuk Pięknych. Widać odwaga zanika wraz z wiekiem.

 

- Tak, jasne, pamiętam to – śmieje się wreszcie Ben. - Byłaś zafascynowana takim wokalistą z tłustymi włosami i grobowym głosem. Pojechałyście z Jaga stopem do Budapesztu na jego koncert.

- Coś sobie przypominam – nalewam następną porcję wiśniówki – a rodzicom powiedziałam, że będziemy u cioci Mony pod Warszawą. Zrobimy sobie piknik i ognisko.

- To okropne – śmieje się.

- Wcale nie – tłumaczę – to wszystko z troski rodzicielskiej. Wiesz co by było, gdyby wiedzieli, gdzie naprawdę jesteśmy? Stres wyżarłby im mózgi od zamartwiania się. A tak mieli święty spokój. Nie uważasz, że to była bardzo rozsądna i odpowiedzialna decyzja?

- Jasne – nie wygląda jednak na przekonanego moją pokrętną logiką.

 

Muszę się zabrać za swój nagrobek kołacze mi się po głowie i odbija dudniącym echem. Wypite procenty sprawiają, że obraz rzeczywistości staje się coraz bardziej zamglony.

- Nikt mnie nie rozumie – mamrocze Ben, też pogrążony w swoim własnym zamroczeniu. - Nawet moja własna matka.

- To ostatnia osoba do rozumienia czegokolwiek – odpowiadam.

- Czy to tak wiele wymagać od swojej rodzicielki?

- Naturalnie

- A w ogóle to ja sam siebie nie rozumiem....- przypomniał sobie nagle Ben.

- To też jest zrozu...miałe – artykułuję z trudnością.

- Ale co? - Ben zgubił wątek.

- Że nie rozumiesz.

- Chyba się zapiszę na kolejną terapię – bełkoce coraz bardziej niezrozumiale.

- Apisz się – udaje mi się wydukać.

- Będę leżał na wygodnej koze...leżance i wylewał swoje wnętrze na jakiegoś brodatego okularnika. Zaleję go falą swoich frustracji, zafajdanej przeszłości i zatłukę obrazami trudnego dzieciństwa – Ben ułożył się w pozycji horyzontalnej i bełkocze do sufitu, jakby na nim widział wszystkie odpowiedzi na dręczące go problemy egzystencjalne. Sufit jedna wyniośle milczy. Nawet tynkiem go nie obrzuci. Ani płatem złuszczonej farby. Czy myśmy nie chciały go przypadkiem przemalować?

 

- Ja to dopiero miałam trudne dzieciństwo - nie wiem czy ja to mówię czy mi się wydaje. A może to moje alter ego. Już tak utyłam, że jest mnie za dużo na jedna osobę i muszę się pomnożyć na dwie albo trzy?

- Tatuś przynosił na Boże Narodzenie jednego banana i cała rodzina rzucała się na niego - to chyba moje czwarte ja - troje dzieci, w tym dwoje i pół nieślubnych, babcia z ciotką i dziadkiem, mamusia i przyszywana krewna. Na Wielkanoc ojciec przynosił jednego pomidora i sytuacja się powtarzała.

- Tak, bo na dzień ojciec głodził rodzinę, bo trzeba oszczędzać i z czegoś żyć. - kontynuuje moja kolejna osobowość, straciłam już rachubę która. - Zamyka ją w komórce na kłódkę, by się nie pętali bez potrzeby po podwórku. Matka ma zszargane nerwy bo wszyscy na nich grali i jest jak nienastrojona melodia ze starego fortepianu.

- A pod komórką zagnieździł się Rumun żebrak, ale ojciec go przegnał bo obcego głodzić nie będzie. - słyszę w swojej głowie - Niech sam sobie zdycha na własny rachunek.

- Wieczorami ojciec wyprowadza rodzinę na spacer, bo w domu kanalizację dawno diabli wzięli. Przylecieli i zabrali. Powiedzieli że im bardziej potrzebna. - - Dziadka trzeba wynosić, bo już nie jest w stanie sam tego zrobić. Prababcia się w grobie przewraca, może kiedyś wstanie z niego. Dopiero wtedy będzie. Ojciec się tego boi, bo to koleina gęba do wyżywienia. A on miał ciężkie dzieciństwo i wie co to jest, pieniędzy w błoto wyrzucać nie można bo się nie zwrócą .

- Samo życie - bełkoce Ben. I tylko tyle pamiętam.

 

 

IX. „Cierpienia skacowanego Wertera”

 

Noc. Jestem nawalona jak porąbana kłoda. Leżę bezwładnie, a ściany wirują wokół mnie, cały pokój zatacza się, mknie w zawrotnym pędzie jak oszalały w nieznaną przepaść bez dna, znowu się zatacza się, jakby sam był zdrowo narąbany, a ja pędzę razem z nim na zatracenie. Istna karuzela. Już nie wiem czy to w mojej głowie czy faktycznie lecimy w galaktyczną bezkresność. Rano pojawia się kac jak potworny wysłannik piekieł.

Budzę się z potwornym bólem świdrującym czaszkę. Jaga siedzi na łóżku i wpieprza jogurt łyżeczką. Łoskot skrobania łyżeczki o pudełko jest nie do zniesienia. Zatykam uszy, ale nie pomaga. On jest we mnie, świdruje mi mózg, wyżera każdą myśl, nie wytrzymam tego ani chwili dłużej.

 

- Wyobraź sobie - zaczęła bełkotać głosem o zmiennym natężeniu i fakturze. Albo przynajmniej tak rejestrowała to moja sparaliżowana bólem głowa – wchodzę, patrzę, siedzi przy naszym ulubionym stoliku, co za tani sentymentalizm – to było chyba parskniecie, mój mózg zarejestrował strugi śliny płynącej bezszelestnie przez powietrze jakby na zwolnionym tempie – zerwał się na mój widok – kontynuowała - A ja nic. - To chyba była pauza, wyczekiwanie na moją odpowiedź.

- Aha? - Jęknęłam udając, że nadążam za jej relacją.

- A ja nic! - zawyła niczym syrena okrętowa albo alarm przeciwpożarowy obwieszczający płomienny kataklizm. Wybuch wulkanu albo inne pandemonium. Po mojej głowie posypały się szczątki wrzącej lawy i popłynęły gdzieś w dół.

- Zupełnie nic - ciągnęła dalej z dumą na nieumalowanej twarzy – był taki wychudzony, te oczy miał takie wyłupiaste...

- Zawsze takie miał – przypomniałam cichutko przysypana lawą i popiołem.

- Że też ja wcześniej tego nie zauważyłam – ciągnęła dalej zamyślona, nie zwracając na mnie uwagi, w myślach odgrywając po raz kolejny tę samą scenę jakby zatrzymywała i cofała ten sam film jeszcze raz. I jeszcze raz. Najwidoczniej udało jej się zrealizować swój scenariusz. A ja tak się martwiłam, że masochizm i skłonność do despotycznych tyranów nie jest wyleczalna.

- Był taki pokraczny – napawała się swoją nowo zdobytą niechęcią i potępieniem – taki żałosny...

- To już się z nim więcej nie zobaczysz? - spytałam z nadzieją na zamknięcie tematu i zostawienie w spokoju mojej popękanej głowy

- No nie, umówiłam się z nim w przyszłym tygodniu, mamy się zdzwonić – Jaga zerwała się z łóżka i ruszyła szeleścić kartkami. Jeszcze nigdy nie słyszałam, ze można tak hałasować książką. Brzmiało to jak lawina z ostro łupanych kamieni sunąca wzdłuż zbocza, co najmniej w Alpach.

- A po co?

- On był taki biedny, że aż żal mi się zrobiło, taki samotny, umówiliśmy się na piwo... Ale tylko jako przyjaciele – zastrzegła widząc moje zdumienie.

- A Jureczek? - jęknęłam potępieńczo z łoża boleści.

- A co Jureczek? - prychnęła beztrosko Jaga - A właśnie, Jureczek! – przypomniała sobie i znowu opadła na łóżko, przechodząc do kolejnego monologu – wyobraź sobie, że dzwonił do mnie kilkanaście razy gdy byłam z Wojtkiem – Jaga nigdy nie uznała miana Konowała i zawsze nazywała go jego własnym imieniem – chciał wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego nie mogę się z nim zobaczyć. Akurat teraz, gdy ja byłam zajęta. Krzyczał na mnie, że on nie może mieć do mnie zaufania, że to potworne, że on cierpi, a ja gdzieś chodzę i on nic nie wie. Ale jak ja do niego dzwoniłam, to on nie miał dla mnie czasu, bo cierpiał i szukał natchnienia....

 

Już to kiedyś słyszałam. To nieprawda, że uczymy się czegoś na własnych błędach. Swoją drogą to ciekawe, ze Jaga tak biegła w rozpoznawaniu narzędzi człowieka paleolitu od kamieni obrobionych przez człowieka z neolitu zupełnie nie orientowała się w toksycznej osobowości kolejnych osobników, o których się potykała na swej drodze. Ale w końcu co mnie to obchodzi, ja się o nikogo nie potykam, co najwyżej o zwykłe krzemienie. Odpłynęłam więc w cichą ciemność i zagrzebałam się w swoim, wygasłym już, wulkanie.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
margom · dnia 28.10.2014 05:26 · Czytań: 693 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
euterpe dnia 28.10.2014 22:07 Ocena: Świetne!
Świetny debiut. Jestem pod wrażeniem. Na ten czas skończyłam na trzecim rozdziale, ale jutro obiecuję dokończyć. Naprawdę mi się podoba. Lekkie pióro, błyskotliwe, cieszy czytelnika:)
Pozdrawiam serdecznie,
Ewa
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty