- Panie! A gdzie tu wolne domy? – krzyknął ojciec, zwracając się do mężczyzny ubranego, pomimo ciepłego dnia, w barani kożuch.
Ten nagły krzyk mnie obudził. Jeszcze zaspany zobaczyłem, że chłop, do którego skierowane było pytanie, odwrócił się w naszą stronę. Jego twarz zdradzała niepokój. Nie odezwał się, tylko wyciągnął przed siebie rękę, wskazując jakiś bliżej nieokreślony kierunek.
- Tam? – upewniał się ojciec.
Mężczyzna szybko skinął głową i pognał w odwrotną stronę do tej, którą nam pokazał.
- Dziwny jakiś – powiedziała cicho mama i poprawiła chustę na głowie. – Oj, żeby my tylko źle nie trafili – dodała z nutką strachu w głosie.
- Nie martw się, Aniela – pocieszał ojciec. – Gorzej, niż we wojnę, być już nie może.
Zaciął batem i nasz koń, Antek, ruszył powoli przed siebie. Wcześniej jednak odwrócił łeb w stronę ojca, jakby z wyrzutem, że ten używa narzędzia, zamiast jak zwykle zawołać „wio”.
Wóz toczył się leniwie po piaszczystej drodze, a ja rozglądałem się dookoła, podziwiając wieś. Stała na uboczu, jakieś trzy kilometry od głównej drogi, a to, jak stwierdził ojciec, miało swoje dobre strony. Większość domów była murowana. Tylko kilka chałup zbudowano z drewna i pokryto strzechą, ale niezależnie od materiału z jakiego postawiono ściany, wszystkie stały na podmurówce z cegieł lub kamienia.
- Piękna wieś – szepnął ojciec, nie kryjąc zachwytu.
- Piękna, piękna – powtórzyła za nim matka . – Ale czy ludzie w niej piękni? – zapytała i w jej głosie słychać było niepewność.
- Oj, Aniela, ty zawsze swoje…
Tymczasem dotarliśmy do kościoła. Mama przeżegnała się, a ojciec zatrzymał wóz.
Budynek wyglądał tak, jakby wojna go oszczędziła, tylko krzyż, stojący przed nim, był trochę przekrzywiony.
- Patrz, Bronek – powiedziała z przejęciem matka do ojca i wskazała palcem dom, stojący tuż za kościołem.
Bożnicę otaczał mur zbudowany z kamienia. Za jego północną stroną stał budynek z czerwonej cegły.
- Piękny – wyszeptał ojciec, a ja patrzyłem jak urzeczony, bo w naszej wsi takie domy były rzadkością i należały tylko do bogatych gospodarzy...
Wysiedlono nas z Usickich Budek, wsi położonej na Wołyniu. Przetrwaliśmy „banderowców”, hitlerowski najazd, „ruskich wyzwolicieli”, a później ofensywę. Za każdym razem udawało nam się ukryć i po jakimś czasie wrócić na własne „śmieci”, a zawdzięczaliśmy to pomysłowości mojego ojca. Jednak do czasu…
W kwietniu 1945 roku, do naszego sioła weszli radzieccy komisarze. Nie gadali wiele. Zadali tylko jedno pytanie:
- Albo zostaniecie w Radzieckim Sojuzie albo won w Polszu?
Mama się rozpłakała, bo cała jej rodzina miała tutaj swoje miejsce na ziemi, czyli groby. Ojciec nie dał po sobie poznać ni strachu, ni rozpaczy.
- Aniela, Franek, pakować rzeczy! – krzyknął pewnym głosem, chociaż widziałem, że drżą mu kąciki ust i pewnie ledwo powstrzymywał się, by nie dać w gębę komisarzom albo przynajmniej nie krzyknąć, by szli „w piździec”.
Tato mój prawie nie przeklinał, ale gdy, jak to mawiał, „nerw naszedł na niego”, potrafił wyczyniać ze słowami takie cuda, że mama zakrywała mi uszy, a na ojca krzyczała:
- Nie złorzecz przy dziecku, bo zapamięta i jak nic powtórzy.
- A niechby – odpowiadał ojciec. – Tyłek złoję, że tydzień nie usiądzie – i patrzył na mnie surowo.
Udawałem wtedy, że utarczki rodziców mnie nie dotyczą i zajmowałem się swoimi sprawami.
Tamtym razem, gdy ruskie komisary weszli do naszego domu i postawili takie ultimatum, jakby w zastępstwie ojca krzyknąłem:
- Sami paszli w piździec!
Matka zakryła twarz rękoma. Ruskie zbaranieli, a ojciec, czując, że nadchodzi najgorsze, roześmiał się i rzekł spokojnie:
- Nie słuszajtie, eto durak.
Wojskowi popatrzyli po sobie skonsternowani, ale śmiech ojca był tak szczery, że machnęli ręką.
- Zawtra was zdies nie budiet – powiedzieli na odchodne, a jeden z nich, głaszcząc mnie po głowie, dodał:
- Ot, gieroj!
I tak opuściliśmy Usickie Budki. Od tamtej pory mama nienawidziła ruskich wyzwolicieli, a ta nienawiść przekładała się na niechęć do całej nacji. Wiosna budziła wtedy wszystkie rośliny do życia, a my musieliśmy zostawić nasze pola, sad i dom…
Zabraliśmy ze sobą tylko konia i tyle dobytku, ile udało się unieść.
Podróż na ziemie zachodnie trwała dwa miesiące. W środku lata „wylądowaliśmy” w Gorzowie Wielkopolskim. Na dworcu panował ścisk i harmider. Ludzie krzyczeli, płakali, śmiali się, ale wszystkim rządził niesamowity chaos. Ojciec zostawił nas na peronie, a sam poszedł w kierunku dworca.
Nie było go dwa dni. Mama płakała, a ja wyrywałem się, by pójść za nim, a gdy już całkowicie straciłem nadzieję, że wróci, tato pojawił się tak nagle, jak nagle zniknął, ciągnąc za sobą drewniany wóz. W dodatku był w stanie, jak to nazywała mama, „żałośnie pijanym”.
- Aniela! – wykrzyknął z trudem. – Mamy dom! Pakujcie manele!
Tyle zdołał powiedzieć, zanim upadł na stertę ubrań złożoną obok Antka. Koń prychnął, schylił łeb i liznął go po twarzy, a ojciec w pijanym widzie wystękał:
- Nie całuj, Aniela, dziecko patrzy…
I tyle było z niego pożytku: spał, chrapiąc w niebogłosy.
- Franek, pakuj rzeczy i kładź się tam na noc – zadecydowała mama. - Ludzie patrzą tak zazdrośnie, że za chwilę ktoś nam wóz ukradnie.
- A ty mamo? – zapytałem.
- Ja dopilnuję i ciebie, i ojca – odpowiedziała i już wiedziałem, że obaj możemy spać spokojnie, bo mama, jeśli tylko chciała, potrafiła być groźniejsza od stada wilków.
Nazajutrz, gdy ojciec z trudem zwlókł się z prowizorycznego wyrka, wyruszyliśmy w drogę. Jeszcze przez godzinę rodzice nie odzywali się do siebie. Ojciec próbował zagadywać: „Anielka, spójrz jak pięknie!”, ale poza lekceważącym prychnięciem mamy niczego nie usłyszał.
Koło południa matka nie wytrzymała.
- Daleko jeszcze?
Ojcu zaświeciły się oczy. Pociągnął łyk wody z wojskowej manierki i odrzekł wesoło:
- Oj, Aniela, a ja myślałem, że ty głos straciłaś…
Ale, gdy spostrzegł nadąsaną minę mamy, dodał już bardzo poważnie:
- Licho wie. Teraz minęliśmy Międzyrzecz, to jeszcze chyba z dziesięć kilometrów będzie.
Mama kazała mu się zatrzymać. Ukroiła po kromce chleba i wyjęła dla mnie butelkę z mlekiem. Ojciec aż mlasnął.
- To dla Bronka! Ty już swoje wczoraj wypiłeś – dodała, a w jej głosie, oprócz złości, czaiła się radość.
Zjedliśmy po pajdzie czerstwego chleba. Popiłem mlekiem. Na dnie zostało jeszcze troszkę, więc podałem butelkę ojcu. Widziałem, że ma na nie ochotę, ale zaskoczył mnie, oddając naczynie mamie.
- Dla ciebie, Aniela, od twoich chłopaków – powiedział wesoło, a ona przyjęła ten niespodziewany podarek.
Patrzyłem na nich uradowany, że już się na siebie nie gniewają. Najedzony i szczęśliwy, leżąc ukryty w stercie ubrań zasnąłem, a obudził mnie dopiero głos ojca, wołający do nieznajomego mężczyzny:
- Panie! A gdzie tu wolne domy...
Ojciec podjechał pod budynek. Z bliska robił jeszcze lepsze wrażenie. Wyglądał tak, jakby ominęła go wojenna pożoga – był w nienaruszonym stanie.
- Bronek – szepnęła mama. – A jeśli ktoś tutaj mieszka? Pamiętasz tego człowieka w kożuchu? Może coś jest nie tak z tą wsią?
Ojciec spojrzał na nią i westchnął głośno.
- Oj, Aniela, a co ma być nie tak? Zobacz, co tu napisane. – I wskazał ręką na deskę, wiszącą na płocie, z napisem – „Min nie ma!WOLNY”
- Widzisz? – zapytał.
Mama skinęła głową i tak zaczęło się nasze nowe życie.
Rozpakowanie naszego marnego dobytku zajęło raptem godzinę. Dom był parterowy, ale z największego pokoju prowadziły schody na strych. Tam znajdowały się trzy małe pokoje. W jednym z nich stało drewniane łóżko i mama zdecydowała, że tutaj będę spać. Myślałem, że strach przed snem w nieznanym miejscu, z daleka od rodziców, przezwycięży jej zdecydowanie, ale myliłem się.
- Nie mazgaj się, Franek – powiedziała. – To nie przystoi mężczyźnie – i tym samym załatwiła problem „nocnych strachów”.
Nie pamiętam kiedy zasnąłem, ale musiało to być zaraz wtedy, gdy pod kuchnią zaczął buzować ogień, a ciepło bijące od pieca rozeszło się po całym domu i poczułem, jak ono mnie obezwładnia, a wraz z nim przyszedł spokój, błoga cisza i sen…
Obudziły mnie podniesione głosy. Musiało być południe, bo światło słoneczne, wpadające przez małe okienko, wypełniało cały pokój.
- Jak mamy tu mieszkać? – wykrzykiwała mama.
A ojciec w miarę spokojnie odpowiadał:
- Zwyczajnie, Aniela, jak w naszych Budkach. Tam też mieszkali Ukraińcy i Ruskie, i Żydzi…
- Ale nie Niemcy! – przerwała mu matka.
- A Krantz? Toż Niemcem był…
- Ale swoim! Z nami żył, od lat. Jego rodziców pamiętali moi rodzice… A ten… Szwab, psiakrew…
Na słowo „psiakrew” nadstawiłem jeszcze bardziej uszu, bo o ile ojciec klął rzadko, to mama wcale. Jeśli z jej ust padało przekleństwo, musiała zajść taka okoliczność, która złamała święte zasady.
- Aniela, to ten sam Niemiec, który nam pokazał drogę, jak wjeżdżaliśmy do wsi…
- A widzisz faszystę – syknęła mama. – Teraz już wiem dlaczego się nie odezwał, szwab jeden…
Ojciec nie wytrzymał i krzyknął:
- Aniela, do cholery!
Zapadła cisza. Świat zamarł, ja zamarłem, ojciec zamarł i tylko mama zachowała przytomność::
- Bronek, coś ty… - wystękała z wyrzutem.
- Aniela, kocham cię, Bóg mi świadkiem, ale nie pozwolę, byś bzdury wygadywała. Ten chłop, cośmy go spotkali po drodze, to Jaschke Alfred. Jego rodzina mieszka tutaj od ponad stu lat. Kiedy wszyscy Niemcy uciekali stąd przed ruskimi i naszą armią, on tu został, bo nie czuje się Niemcem…
- A kim?- przerwała mu matka. – Może Polakiem? – dodała z przekąsem.
- Nie, Aniela, tutejszym się czuje. Swojakiem – odpowiedział ojciec zdecydowanie. – Nie odpowiedział nam w swoim języku, bo wstydzi się za Niemców i boi się, że każdy, kto tutaj zamieszka, będzie go nienawidzić za faszystów, za obozy, za morderstwa….
Zapadła cisza. Podszedłem bliżej schodów, by lepiej słyszeć, o czym rozmawiają, ale ojciec, pomimo mojej ostrożności, domyślił się, że podsłuchuję.
- Franek! - krzyknął. – Na dół!
Zszedłem po schodach.
- Dziecka w to nie mieszaj! – powiedziała twardo mama.
- Dlaczego, Anielka? To on tu będzie mieszkał i żył z dziećmi Alfreda? Nas już nie będzie. Chcesz, by to co po nas zostanie, to była nienawiść?
Patrzyłem na mamę. Spuściła głowę.
- Aniela, kochanie – wyszeptał ojciec. – Wiem, że twojego ojca zabili Niemcy na pierwszej wojnie, a siostrę wywieźli do Auschwitz, ale to nie może się ciągnąć wiecznie. Obiecuję tobie – uroczyście dodał – że ja też ich kochać nie będę. Tylko pozwól nam tu żyć spokojnie, bo to naprawdę piękna wieś, a może być jeszcze piękniejsza, gdy ty w niej zostaniesz…
Ach, ten tato! Tylko on umiał tak z mamą rozmawiać!
Mama usiadła zrezygnowana na stołku. Widać było, że już się poddała.
- Tylko mi ich na wigilię nie zapraszaj – wyszeptała, a ojciec uśmiechnął się szeroko, jak rzadko kiedy.
- Chodź Franek – zawołał do mnie radośnie. – Nakarmimy Antka i zobaczymy, jak sobie radzi z tą ziemią. Czas by życie wróciło tutaj pełną parą!
Pierwsza msza w naszym kościele! Jest cicho i pięknie. Ludzi jeszcze niewielu, ale czuję, że to się z czasem zmieni. Stoję pomiędzy rodzicami. Tato ma dziwną minę, jakby coś ukrywał i z trwogą spogląda na mamę. Za nami pan Jaschke i jego dzieci: Johanna i Thomas. Jeszcze o tym nie wiem, ale kiedyś jego córka zostanie moją żoną, a Thomas najlepszym przyjacielem. Tymczasem ksiądz wyjmuje brewiarz i rozpoczyna mszę:
- Hospodin Boh….
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt