Pyta mnie, czy może sobie ze mną samojebkę pierdolnąć.
To dobrze, pomyślałem jako polonista z wykształcenia, że nie powiela się u nas terminologii brytyjskiej bez opamiętania i słowo selfie nie wlazło do języka aż po samą dupę, a sweetfocia była, zaszalała, a teraz też już wyszła z mody. Ale samojebka? Chyba kojarzy mi się nieco z pornosami, więc też nie jestem pewien, czy czasem nie uśmiecham się trochę.
Miała szesnaście lat i wcale na mnie nie leciała, ale chciała mieć pewnie coś w rodzaju pamiątki z zoo, pomyślałem. Godzina siódma czterdzieści sześć, światło już rozstawione, dźwiękowcy poukrywali anteny strategicznie, reżyser (tfu, realizator, nie reżyser. Jakby go nazywać reżyserem, trzeba byłoby mu płacić tantiemy, a przecież to serial telewizyjny z kuriozalnego gatunku – stworzonego zresztą przez właścicieli stacji chyba tylko po to, by właśnie nie płacić tantiemów i swobodnie móc kręcić bzdury sprzedawane masom ku uciesze – scripted docu, a nie fabuła) dopija kawę dopalając czwartego już papierosa. Za czternaście minut mają ruszyć zdjęcia, a ja mam wszystkich głównych grających z pierwszego wątku jeszcze w garderobie.
Ale była dyrektywa – bachory mają czuć się na planie swobodnie, żeby chciały tu wracać, bo w końcu to serial o szkole, więc kto ma grać, jak zniechęcimy wszystkie dzieciaki w mieście, więc staję koło niej jak małpa do kadru na tyle dalekiego, na ile pozwala jej wyciągnięta przed siebie nieproporcjonalnie jeszcze, jak to u nastolatki, długa ręka, i uśmiecham się głupawo. Ona niemal kładzie głowę na moim ramieniu i układa usta w dziubek, a potem słychać sztuczny, cyfrowy dźwięk niby migawki telefonu.
Kolejny zadowolony klient. Tylko nie wrzucaj tego na fejsa, proszę. A mogę pana dodać – słyszę w odpowiedzi – do znajomych na fejsie? Mówię więc, że nie ma mnie na fejsie, bo i faktycznie, nie ma mnie tam już od dawna, a właściwie od kiedy obejrzałem The Social Network. To pan nie istnieje, zaczyna rechotać. I chyba ma trochę racji. Nie wrzucę na fejsa, luzik – dodała, gdy już się pośmiała – poleci na snapie.
Snapchat. Dla mnie pojęcie z szuflady typu czarna magia, a słyszałem o tym tylko przy okazji artykułu o sextingu, takiej formy uprawiania bezpiecznej miłości przez właścicieli smartfonów. Pocieszające jest chociaż to, że fotka nie będzie wisiała w sieci na wieki, a ulegnie autodestrukcji po kilkudziesięciu sekundach od opublikowania, jeśli dobrze rozumiem.
A właściwie czemu chciałaś mieć ze mną fotkę? Musiałem zapytać, nie wiedzieć czemu. To usłyszałem: bo ja też chciałam wrzucić sweetfocię z hipsterem.
Ale może by tak od początku, jeżeli właściwie jest jakikolwiek początek.
Czas i miejsce akcji: Kraków.
Miejsce, bo wiadomo, ale dlaczego, zapytasz pewnie, czas? Bo tak, Kraków to pojęcie, którym można określać też i czas. Tu wszystko ma specyficzny rytm i wcale nie przemija linearnie. Ani nie cyklicznie. Są tu miejsca, w których czas się zatrzymał, a są takie, w których przesunął się nie wiadomo gdzie. Albo przebiega niejako obok.
Tu jest tygiel. Magiel pojęć, kultur i mentalności. Gigantyczna pralka bębnowa, w której ciągle i na okrągło ze wszystkimi się pierzemy.
Zdjęcia ruszyły, scena się kręci, więc mam trochę luzu, idę zapalić.
Na krzesłach ustawionych nonszalancko przed cateringiem siedzi para nastoletnich gejów, którzy akurat nie grają w pierwszej scenie, więc gruchają sobie jak dwa gołąbeczki. Ucieszyli się, jak wyszedłem zapalić, bo lubią mnie i chętnie do mnie zagadują.
Nie, nie cieszy mnie to, że mnie lubią.
O jeny, a myślałem, że hipsterzy nie palą już gotowych papierosów, tylko wszyscy skręcają, słyszę od jednego z nich, gdy odpalam wyciągniętego z paczki camela.
Co wy macie z tym nazywaniem mnie hipsterem, już drugi raz dzisiaj to słyszę, pytam udając irytację, żeby ukryć, że mam to w dupie.
No jak to, a nie jesteś hipsterem? Nosisz brodę, ubierasz się oryginalnie, niemodnie, po swojemu, widać, że jesteś indywidualistą, odpowiada drugi. W lusterku zaparkowanego nieopodal samochodu kogoś z ekipy zerkam na długość zarostu na mojej twarzy, ktoś kiedyś powiedział, że jestem podobny do Toma Cruise’a, nie tylko z powodu wyglądu, ale przede wszystkim z powodu bezczelności i pewności siebie, sprawdzam przy okazji.
No to mówię im, że jak od dwóch tygodni codziennie wstaję na zdjęcia o piątej trzydzieści, żeby siedzieć na planie bez sensu do dwudziestej, jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, a jak coś pójdzie nie tak, to do dwudziestej pierwszej, a czasem dwudziestej drugiej, no więc jak wstaję o piątej trzydzieści, to staję przed dylematem czy umyć zęby czy się ogolić, bo na jedno i drugie to mi czasu nie wystarczy, więc wybieram zęby. A nie, że noszę brodę. Po prostu się nie golę. A modę pierdolę, bo to jest tak już wykolejone zjawisko, że to dobre już tylko dla peda… A nie wiem dla kogo już.
No właśnie, sam widzisz – mówi mi ten pierwszy, i robi maślane oczy do mnie – to jest zajebiście hipsterskie.
Kraków, Kraków, dawna stolica Polaków. Dziwne miasto, które jest prowincją w stosunku do stolicy, ale kompleksy z tego wynikające ukrywa pod maską antykonsumpcyjnej alternatywy. Od cholery tu pozabudżetowych teatrów, dziwacznych niekomercyjnych przedsięwzięć artystycznych, których wartość estetyczna jak tak duża, że aż żadna, studentów, którzy silą się na pozę bardziej wartościowych, zdolnych i inteligentnych, niż są i kiedykolwiek będą w rzeczywistości, dekadentów chlejących w niszowych knajpach, tak niszowych, że starają się tam chodzić wszyscy, oryginałów, którzy zrobili filozofię z ubierania się w lumpeksach, ekspertów od sztuki, którzy sami nigdy nic nie tworzą, no i pedałów, których jest tu najwięcej w Polsce, jak wynika z jakichś badań socjologicznych, chyba wprostowych albo politykowych. W końcu – znacie jakieś polskie miasto, w którym kamienica, w której było kilka klubów gejowskich, zawaliłaby się w pewien weekend pod natłokiem odwiedzających je klientów? A w Krakowie to się zdarzyło. Na ulicy Wielopole.
Po drodze biorę sobie kawę z cateringu i dolewam dużo więcej mleka, bo to już trzecia dzisiaj; idę do biblioteki. Tak, nasza rozbudowana scenografia przypominająca surrealistyczne w pojechaniu aranżacje z Ikei, a przedstawiająca szkołę w najmniejszych detalach, przewidziała także bibliotekę. Rzadko gramy w tym pomieszczeniu, bo kto tam jeszcze w życiu czyta książki, a w szkołach to już w ogóle, ale pomieszczenie to znajduje się w centrum planu i prawie nigdy w kadrze, więc wszyscy z ekipy, którzy nie biorą udziału w scenie, a muszą być blisko na wszelki kurwa wypadek, przesiadują tam i zabijają czas. Są tam już obaj chłopcy z obsługi planu i dłubią w nosach, asystent oświetleniowca podziwia skleconego z mozołem skręta, scenograf śpi na podłodze, a rekwizytor gra w coś na komórce. W momencie gdy wchodzę tam ja, opiekun planu (czytaj: pastuch od statystów), nasza mała loża szyderców jest niemal w komplecie. Brakuje tylko Michała, pi-arowca, planowego fotosisty, odpowiedzialnego za promocję serialu w sieci.
I po chwili także i jego nie brakuje. Michał przywitał się z wszystkimi po kolei, rzucił torbę z aparatem i obiektywami w kąt, usiadł przy stoliku i wyciągnął laptopa. Piętnaście minut później pyta mnie, czy wiem, że jestem na Facebooku.
Jak mu odpowiadam, że nie wiem, to pokazuje mi zdjęcie małolaty z dzisiaj, podpisane sweetfocia z hipsterem.
Nie dziwię się zbytnio, komentuję jedynie, że czemu, do cholery, z hipsterem niby. To Michał na to, że się nie znam, ale pasuję do hipsterskiego archetypu jak ulał. Chyba olał, odpowiadam. No to Michał odpala przeglądarkę, wyszukuje w googlach artykuł Nieuchwytny hipster ze strony Polityki i zaczyna mi czytać fragmenty.
…na określenie wielkomiejskiej, lewicującej młodzieży, związanej z kulturą alternatywną, wybierającą ekologiczny, wegetariański czy nawet wegański styl życia.
Nic tu o mnie, unoszę więc brwi i robię znudzoną minę.
Według Roberta Lanhama, autora książeczki „The Hipster Handbook”, hipster to ktoś, kto ukończył liberalną artystyczną szkołę, której drużyna futbolowa nie wygrała meczu od czasu rządów Ronalda Reagana i ma jednego przyjaciela republikanina.
Uniwersytet Jagielloński jest liberalny jak katechetka a polonistyka tak artystyczna, jak tapetowanie przedpokoju.
Uwielbia termin postmodernizm, używa słów w znaczeniu ironicznym, spędza wolny czas w barach, ale nigdy w sieciowych, w których kelnerzy mają plakietki z imionami, albo gdzie gra się w rzutki. Bardzo niehipsterskie są m.in. samochody typu suv,…
A bo jak, do kurwy nędzy, żyjąc w mieście, którego lwia część urbanistyki pochodzi jeszcze ze średniowiecza, a więc jest po prostu ciasno, można kupować auta wyglądające jak czołg bez lufy?
…przedmieścia, książki z wypukłymi literami na okładce, praca na etacie,…
a ja tam nie mam nic przeciwko etatowi, tylko etaty jakoś mnie coś nie pragną. Umowy śmieciowe są wszędzie, to i ja taką mam, ale nie znaczy to, że gardzę etatem.
…bożonarodzeniowe swetry z mikołajem i muzyka, którą można usłyszeć w radiu. Z definicji Nonsensopedii: „hipster to ktoś tak oryginalny, że w skali oryginalności od 1 do 10 jest siedemnastką. Brzydzi się komercją i nie słucha zespołów, których nazwę da się wymówić”.
Taaa. Ciekawe o kim tego nie można powiedzieć.
Ideowa otoczka, która dawniej towarzyszyła hipsterom, dziś się ulotniła, zastąpiona przez nutę dekadencji i hedonizmu. Równouprawnienie, ekologia, tolerancja dla mniejszości to rzeczy zbyt oczywiste, by o nich mówić. Nie bardzo jest przeciwko czemu się buntować, zresztą bunt to już od dawna towar na sprzedaż. „Hipster to koniec cywilizacji Zachodu, kultura tak bardzo niezaangażowana, tak bardzo wyłączona, że nie może z siebie wydać nic nowego” – deklaruje Douglas Haddow w tekście o hipsterach.
A mnie się po prostu nie chce, a nie, że to tak filozoficznie. Ale postanawiam coś znowu napisać, na wszelki wypadek.
Pozostaje zabawa stylami, estetykami, trendami subkulturowymi, układanymi w indywidualny kolaż. Jednak, jak pisze amerykańska dziennikarka Julia Plevin, choć kluczowe dla hipsterów jest unikanie etykiet, metek i bycia ometkowanym, wszyscy oni noszą to samo i zachowują się tak samo. Są konformistyczni w swoim nonkonformizmie.
Parsknąłem śmiechem, na krótkofalówkach usłyszeliśmy Wacka, kierownika zdjęć, żeby cisza była w tej bibliotece. Mówię, że gdzieś tu miałem metkę, a Michał mi na to, żebym czekał, bo teraz będzie o ubraniu.
To jest trudny styl. Trzeba sprawiać wrażenie, że człowiekowi zupełnie na modzie nie zależy. Na niewtajemniczonych hipster może sprawiać wrażenie, jakby przed chwilą wstał z łóżka (fryzura) i ubierał się po ciemku. Metki wykluczone. Kto ma wiedzieć, że to z Berlina, ten wie. Założyć można niemal wszystko. Liczy się kombinacja stylów, np. sportowego z retro albo kiczu z elegancją, dobrze widziane są cytaty z różnych modowych epok. Ale z tym trzeba uważać, bo nie każdą epokę warto aktualnie cytować. Definitywnie skończył się styl na brytyjskiego modsa, czyli marynarka, krawat śledzik, kapelusz. Trendy zmieniają się szybko, więc o każdym lepiej mówić na wszelki wypadek, że właśnie się kończy.
Ja coś tam burczę, że po prostu nie lubię chodzić na zakupy i noszę to, co mam od lat. Mieszając łachy zupełnie bez żadnego klucza, byleby było ciepło i wygodnie. Czasem niechcący coś ze sobą połączę, bo mi tak pasuje, a pół roku później widzę takie połączenie na wystawie, przypadek.
Zgodnie z hipsterską zasadą modne jest to, o czym jeszcze nikt nie wie, że jest modne, i to jest kolejna trudność, bo wielkie koncerny natychmiast przechwytują trendy. Zatrudniają cool hunterów, czyli łowców tego, co jest cool, którzy myszkują w środowiskach młodzieży. Jak pisze Bartek Chaciński w przygotowywanej do wydania książce o kulturowych niszach, hipsterzy są w sytuacji ciągłej ucieczki przed tym, co z ich stylu robią koncerny modowe i z czym za chwilę zaczyna się obnosić całe miasto. „To kultura ciągle tropiona i inwigilowana przez speców od marketingu”.
Cokolwiek hipsterzy wymyślą, w następnym sezonie trafia do wielkich sieci typu H&M czy Zara. Co o tyle upraszcza sprawę, że jest wyraźnym sygnałem, by prawdziwy hipster przestał to nosić.
Sranie w banię, mówi wreszcie na to Misiek, z obsługi planu. Wszędzie jest, kurwa, to samo.
Pośpiech, bycie w biegu, praca na etacie są okropnie niehipsterskie. W grę wchodzą raczej wolne zawody, które pozwalają na to, by posiedzieć w kawiarni z laptopem (biały Macintosh lub MacBook). Kawiarnia powinna spełniać trzy warunki: mieć nieco ascetyczny wystrój, bezprzewodowy Internet (jednak się pracuje) i dobrą caffé latte (najlepiej także w wersji z mlekiem sojowym dla wegan).
I co, nie mów, że właśnie pijesz czarną kawę, hipsterze pierdolony, dodaje Obłęd, asystent oświetleniowca, śmiejąc się szyderczo.
W ciągu tego dnia usłyszałem słowo hipster jeszcze siedemnaście razy. Odmienione we wszystkich możliwych przypadkach. Pomyślałem, że na jutro jednak będę musiał się ogolić. Więc może wstanę o piątej zero zero.
Po zdjęciach podskoczyłem jeszcze do całodobowego pod blokiem, kupić piwo i fajki. Fajki zostawiam sobie na jutro, ale piwo otwieram na ławce pod blokiem, bo akurat siedzi na niej Kielon, kibic Wisły, sąsiad i kumpel z podstawówki. Nic innego oprócz podstawówki nie skończył. Podstawówki chyba też zresztą nie. Opowiadam mu o hipsterskim piętnie tego dnia, o dziwnych czasach i obłędzie kulturowym, w jakim tkwimy po uszy.
A chuja tam hipster, Ty zwykły piknik życiowy jesteś – powiedział Kielon. Po chwili poszliśmy do swoich mieszkań.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt