Maria, Zabójca i Maria - Glazier
Proza » Obyczajowe » Maria, Zabójca i Maria
A A A

MARIA

    Byłam z Łukaszem dziesięć miesięcy, ale mogę śmiało powiedzieć, że tak. Że był we mnie zakochany. Ja też nie powinnam zaprzeczać swoich uczuć bo ludzie zwykle nie szanują miłości które już przeżyli. Ja wbrew temu staram się je szanować bo to tak jakbym miała stracić szacunek do samej siebie. Do tamtej siebie.

    To było dwadzieścia kilka lat temu. Wydaje mi się, że nie byłam nieśmiała, chociaż teraz sama już nie wiem czy to nie była tylko żałosna gra w bycie kobietą. Nie wiem czy byłam ładna, ale wiem, że mężczyźni widzieli coś w moim całokształcie. Czułam, że przyciągam ich spojrzenia, ale brak obycia z męskim ciałem nie pozwalał mi jeszcze na przeistoczenie się w stuprocentową kobietę. Łukasza zobaczyłam po raz pierwszy czwartego marca. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze bo był to dzień pogrzebu mojego ojca. Pamiętam też, że byłam zdruzgotana. Nie wiedziałam co mogę myśleć, co mogę czuć, a czego czuć i myśleć nie powinnam. Mój ojciec nie wierzył. Ja sama nie wiedziałam gdzie ukierunkować własne ideały, ale też bliżej mnie był zawsze ateizm niż jakakolwiek wiara. Gdy umiera ktoś tak bliski i gdy jesteś ateistą to wiesz, że tak musiało się stać i kropka. Śmierć mózgu i kropka. Tylko wtedy wkrada się ta cała irracjonalność i dopisuje do zdania swoje dwie kropki - tak, że z jednej stają się nagle trzy.

    Tak, przyznaję się. Uwierzyłam na jakiś czas bo zlękłam się tego, że w chwili śmierci mojego ojca nie płakałam z myślą o nim tylko z myślą o samej sobie. Nagle doświadczyłam śmierci. Zrozumiałam na nowo, że mogę nie istnieć. Uświadomienie sobie własnej chwiejności istnienia jest jednym z pierwszych etapów dojrzałości człowieka. Dziecko czuje się nieśmiertelne dzięki swojej niewiedzy. Dziecko nie rozumie umierania. Ja zbyt późno dojrzałam. Byłam wtedy na pierwszym roku medycyny. Ciężko mi było być na medycynie i wierzyć. Większość moich znajomych nadal żyła w mgiełce wiary, którą ślepo wynieśli z domu. Takich którzy rozumieli w co wierzą było niewielu. A ja... Ja nie miałam nawet tej mgiełki. I ta anatomia, którą tak kochałam. Widziałam te martwe ciała, dotykałam wątroby, mózgu, wydłubywałam z nieziemską cierpliwością gałki oczne odkrywając przy tym wszystkie tajemnice nerwu wzrokowego. Czułam, że moja świadomość to tylko i aż pewne obszary mojego mózgu. Ale mój obraz ciała wtedy gdy ujrzałam ojca spokojnie leżącego w trumnie ułamek metra od swoich oczu wstrząsnął mną dogłębnie. Więc świadomość mojego ojca miała zostać pożarta przez robaki? Robaki, które jako jedyne miały dać sobie radę z tym rozsianym po kościach raczyskiem.

    Przez kilka najbliższych tygodni każdy człowiek którego spotykałam na ulicy był dla mnie kimś- czymś martwym. Miał dwie twarze - tę teraźniejszą i tę martwą. W 2099 roku czyli za równo sto lat nie będzie 99,9% ludzi, którzy są teraz na świecie. Wyobrażałam sobie jak sprzedawca w kiosku, jak wysoki mężczyzna którego mijałam na deptaku, jak moi koledzy - jak z ich ciał nagle ulatuje życie i widziałam ich twarze bez wyrazu, które mają się i tak dać położyć w trumnie i gnić w samotności powoli odsłaniając anatomię szkieletu.

   Łukasz był uczniem mojego ojca na jednym z humanistycznych kierunków które mój ojciec - profesor z pasją wykładał. Nie wiem jak to się stało, ale chyba podświadomość( najsilniejszy czynnik sprawczy wszystkiego co człowiek czyni) pozwoliła mi na zapamiętanie migawki jego twarzy. Przecież każdy kto przeżył pogrzeb kogoś bliskiego wie, że w takim dniu nie widzi się zbyt wiele oprócz własnego żalu, który trzeba tak obracać w dłoniach aby nie wymknął się on z naszej kontroli. Łukasz dowiedział się od znajomego, że wpadłam w głęboką depresje po śmierci ojca, że mam zamiar rzucić studia. Zdobył mój adres i czekał. Czekał aż odżyje we mnie chęć istnienia. Przychodził do mnie i dawał mi się wypłakać. Był moim ramieniem bez którego wkrótce nie potrafiłam żyć. Czy zakochałabym się w nim gdyby mój ojciec nie umarł? Nie wiem. I chyba nawet nie chcę tego wiedzieć. Są rzeczy w życiu nad którymi nawet nie powinniśmy się zastanawiać.

    Mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach więc Łukasz po miesiącu zdecydował wyprowadzić się ze swojego wynajmowanego pokoju i przeprowadził się bliżej mnie. Było nam wspaniale. Naprawdę. Ja chociaż ciągle jeszcze na wpół żywa zdecydowałam się wrócić na studia. Łukasz pracował w jakiejś fabryce, a w weekendy kończył swoją uczelnie. I wtedy po prostu zaszłam w ciążę. Nie wiedziałam co mam zrobić, ale świadomość tego, że miałabym zabić cząstkę Łukasza, która we mnie rośnie sprawiła, że całkowicie odrzuciłam jakiekolwiek myśli o aborcji. Dziecko zmarło przy porodzie. A ja... ja cudem przeżyłam.

    Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie wiem. Chyba po prostu byliśmy zbyt młodzi żeby poradzić sobie z takim okrucieństwem. No i Łukasz wyjechał. Nagle i bez zapowiedzi. Ale chyba wiedział i czuł, że już nie jest mi potrzebny. Nie wiem na ile słusznie i czy dawałam mu jakieś znaki, ale teraz myślę, że po prostu to uczucie zostało zgaszone przez wszechobecny żal. Nasza miłość chciała coś zrodzić, ale okazała się być tylko pięćdziesięcio centymetrowym martwym noworodkiem którego nawet nie pochowaliśmy. Później już Łukasza nie spotkałam ani też nie słyszałam czegokolwiek o nim, o jego życiu. Zniknął. Rozpłynęliśmy się oboje. Moje życie było takie jakie miało być.

    Po Łukaszu pojawił się Piotr. Przystojny lekarz, którego poznałam latem na praktykach wakacyjnych. Pięknie dojrzały dla mnie, dla podlotka, który nie umiał jeszcze zbyt wysoko polecieć. Który stracił zbyt wiele piór w ciągu ostatniego roku. Piotr to wszystko widział. Czekał aż się otworzę. A więc znowu miłość z rozpaczy. Znów opiekun, który uczy lotu. Miłość zrodzona z kiczu pocieszania. Dwa lata później wzięliśmy ślub. Zostałam onkologiem dziecięcym bo chciałam być blisko śmierci. Być na granicy. Tylko wtedy czułam się żywa. Chciałam wyrywać z jej szpon niewinne istoty. Było nam z Piotrem dobrze. Dlatego od dnia kiedy po tylu latach, po tylu etapach życia zobaczyłam Łukasza nie jestem już sobą. Jestem na nowo tamtą sobą, którą byłam te dwadzieścia kilka lat temu. Ludzie się zmieniają. Wiem to zbyt dobrze, ale moja tamta ja urodziła się na nowo. Utworzyła na nowo scenariusz życia który mógł być przecież kompletnie inny. Mogłam być z Łukaszem. Mogłam, ale nie jestem. Teraźniejszość uderza we mnie ze zdwojoną siłą za każdym razem gdy o tym myślę.

    Byłam z Piotrem w teatrze. Jakaś nowa sztuka o miłości. Kiczowata tak jak zresztą kiczowate jest całe nasze życie łącznie ze szczytem kiczowatości- umieraniem. Miłość jest jedynym ratunkiem, który nas chroni przed śmiercią. Nagle zapominamy, że może nas wkrótce nie być. Kochamy bo po prostu kochamy. Zero warunkowości i zero logiki, która wie, że to tylko wspaniała kombinacja mózgowych mediatorów. Stałam tak z nim i jego znajomymi, którzy chodzą tylko po to do teatru żeby zapchać jakoś czas, który nagle hojnie otrzymali po pozbyciu się telewizorów. Rozmowy o niczym jak to zwykle bywa gdy spotykają się tak różne osobowości. Nieśmiałe dotykanie się wzrokiem. Mowa ciała, która próbuje się nawzajem i nie pozwala na wypłynięcie jakiejkolwiek szczerej myśli. Czekaliśmy tak, a ja już nie mogłam doczekać się rozpoczęcia i ciszy w której byłabym zdolna na nowo uspokoić swoje myśli.

    Rozejrzałam się w lewo, potem w prawo. Przed świadomą myślą pojawiło się we mnie po raz kolejny na choćby ułamek sekundy uczucie. Emocja. Tak, że dopiero po trzystu milisekundach byłam pewna tego skąd to uczucie się wzięło. Skąd to szybsze bicie serca, skąd to nagłe zroszenie mojej skóry delikatną warstwą potu, skąd nagłe przyspieszenie mojego oddechu. Zobaczyłam go od tyłu, a moje ciało zrozumiało kogo widzi. Jaką ma podjąć reakcję. Jak mnie przygotować do tego co potem nastąpi.

    Nadzwyczajne... Po jednym jego ruchu, który trwał pół sekundy, po jednym znajomym geście rozpoznałam Łukasza. Byłam już pewna. Delikatnie odwróciłam twarz w prawą stronę. Tak, to chyba on... Albo może i nie? W sumie to wielu jest mężczyzn którzy są tak bardzo do siebie podobni. Czy to Łukasz? Teraz dane mi było oglądać jego twarz z profilu bo właśnie zaczął rozmowę z jakąś brunetką w wysokich obcasach. Tak to on. Zobaczyłam jego oczy i wszystko nagle stało się jasne. To on. To rzeczywiście on... Odwróciłam się po paru sekundach i wróciłam wzrokiem w kierunku mojego męża. Oznajmiłam mu, że idę do łazienki. Musiałam oblać twarz zimną wodą. Musiałam dać sobie chwilę na ochłonięcie od realności. Albo przeciwnie- musiałam umiejscowić się na nowo w tym czasie i w tej przestrzeni.

    Przypatrywałam się sobie jeszcze chwilę w pięknie ozdobionym jakimiś złotymi zawijasami lustrze. I zobaczyłam już trochę starzejącą się twarz, która po to, żeby wykrzesać z siebie choćby odrobinę młodzieńczej energii potrzebuje coraz więcej różnej maści zabiegów upiększających. Umyłam ręce i jeszcze raz zahaczyłam niechętnie o swój obraz po czym wyszłam z łazienki. Zobaczyłam, że jest już pusto, tylko Piotr stoi i czeka na mnie cierpliwie. Chwilowe otrzeźwienie, które przyniosła mi łazienka było zbyt ulotne. W mojej głowie pojawiały się zdania okraszone z początku i z końca samymi znakami zapytania. Nogi miałam jak z waty, ale starałam się nie tracić fasonu. Przeszliśmy przez pierwsze krwisto- czerwone kotary i znaleźliśmy się w holu głównym w którym wszystkie miejsca były już pozajmowane. Czułam jego wzrok na sobie. Czułam i nie mogłam w żaden sposób odgadnąć czy mnie rozpoznał. Czy mógł mnie rozpoznać? Piotr cały ten czas trzymał mnie za ramię, a ja nigdy w życiu nie byłam tak napięta. Nigdy bardziej nienawidziłam swojego przeklętego ciała. W końcu dotarliśmy na nasze miejsca.    

    Zaczął się spektakl. Tak jak miało być: zlepek kiczowatych scen, przeciętni aktorzy i parę pseudo- mądrych słów rzucanych w przestrzeń. Nie mogłam siebie odnaleźć w tej farsie, która otaczała mnie naokoło. Szukałam tylko swoimi zlęknionymi myślami Łukasza. Szukałam w sobie uczuć, ale czułam tylko przerażenie. Gdzie on jest? Czy mnie poznał? Czy mu się spodobałam? Czy odnalazł moje zagubione oczy które szukały swojego miejsca? A wreszcie: co on myśli? Co on czuje? Jak się zmienił?

    Siedziałam jak odrętwiała. Moje mięśnie były napięte do tego stopnia, że chwilami czułam ból promieniujący wstecznie do mojego rdzenia, do mojego mózgu. Wszystkie zwieracze zwierały. Wszystkiego prostowniki prostowały. Sto pięćdziesiąt minut męczarni. Błogiej męczarni. Bo oczekiwania na niewiadome. Skończyło się. Kurtyny opadły, a mąż:/ I jak?/ Dobrze. Niezły spektakl/ Tak, niezły. Chwilami pretensjonalny, ale niezły./ Te jego opinie. Pretensjonalny? A któż był bardziej pretensjonalny od niego? To przecież on na naszym weselu zrobił żałosny pokaz slajdów ze zdjęciami z naszego dzieciństwa. To on zrobił zdjęcie w kościele na pogrzebie mojego brata. Już nawet ta jego dojrzałość stała się dla mnie pretensjonalna. Trochę siwiejące już włosy zawsze zaczesywane na bok. Cały na czarno, zawsze na czarno i ta muszka niepasująca do niczego. Pretensjonalność w czystej postaci. Wstał. Ja siedziałam. Udałam, że czegoś szukam w torebce. Powiedziałam, że do łazienki. Wszyscy już wyszli. Chyba specjalnie to zrobiłam. Strach i podświadomość mną zagrały. Przecież mogłam to zrobić inaczej. Mogłam wyjść pierwsza. Minąć męża i jego towarzystwo. Zaczekać na Łukasza. Delikatnie pociągnąć go na swoją stroną. Powiedzieć, że JA. Że ON. Czy pamięta. A tak zero kontroli. A może aż za dużo kontroli.

    W łazience obmywałam z namaszczeniem twarz zimną wodą. Gdy wyszłam zobaczyłam męża który czekał by ubrać mnie w mój zimowy płaszcz. Kochałam się z nim. Kochałam z obowiązku. O kim myślałam? Sama już nie wiem. Ale chyba kochałam się z Piotrem ze złości na niego. Ze złości, że to z nim jestem. Chociaż znów sama siebie nie byłam w stanie zrozumieć to wiedziałam, że tak czuję i jednocześnie nie miałam pojęcia dlaczego. Urodziłam się na nowo. Seks na pożegnanie. Jak jakiś żałosny celebryta. By pożegnać miłość która była bez wątpienia między nami. Seks zwieńczenia- tak jak na początku seks otwarcia. Pierwszy dotyk. Pierwsze pocałunki. Pierwsze pieszczoty. Życie zatoczyło koło i było to koło dokończone do trzystu sześćdziesięciu stopni, ale tylko dla mnie. Pilny uczeń w mojej głowie pilnie użył cyrkla. Wspólnie rozpoczęliśmy kreślić okrąg tej miłości i samotnie go zakończę. Wstałam rano i powiedział Piotrowi, że to koniec. Że wyprowadzam się. Że tak musi być. Nie wspominałam nic o okręgu. O kreśleniu. O cyrklu. Jeszcze bardziej by mnie zbrukał. Wzięłam sobie dzień wolny od pracy. Zostawiłam rzeczy w hotelu.


ZABÓJCA

    Przyjechałem do Drezna nie bez powodu. Przyjechałem konkretnie w celach służbowych. Pięćdziesięcioletni mężczyzna. Nie wiem dlaczego. My nie dostajemy takich informacji. My tylko wiemy kto. Wiemy jak ten ktoś wygląda. Wiemy gdzie mieszka. I tyle. Ma to nam wystarczyć. Ma i w 99 procentach przypadków wystarcza. Czasem tylko jakieś delikatne ledwie zauważalne komplikacje, ale nie ja. Mnie się takie rzeczy zwyczajnie nie przytrafiają. Ja jestem jednym z najlepszych.

    Dostałem informację od mojego informatora, że cel będzie obecny w Teatrze Starym na sztuce o dziewiętnastej piętnaście. Wiem, że to rodzaj pewnej niepotrzebnej nonszalancji, ale wszystko musi się u mnie odbywać naturalnie. Zgodnie z rytmem mojego życia i innych żyć które mnie otaczają. Tak, no więc zgodnie z rytmem, ale tak przy okazji wszystko ma być idealnie zaplanowane. Zaplanowany rytm, który ma wkomponować się w całokształt. Scenariusz miał krok po kroku spełniać swoje zadanie.

    Miałem pojawić się w teatrze piętnaście minut przed rozpoczęciem spektaklu. Podwójny spektakl. Mój własny i ten zewnętrzny- który miałem obejrzeć. Ale jakiś palant uderzył w tyłek mojego citroena... No więc spóźniłem się na spektakl. Już miałem ochotę wyjąć swoją spluwę i przestrzelić kolano tego homoseksualisty który uparcie nie chciał mnie wpuścić. Opamiętałem się jednak i poczekałem w kawiarni przy teatrze. Mam taki zwyczaj, że zawsze gdy mam wykonać robotę biorę ze sobą książkę, którą ostatnio czytam i wkładam ją do kieszeni płaszcza. Tak, żeby ta książka od zewnątrz nie pozwalała na rozpoznanie kształtu spluwy. Literatura która ochrania czyjąś śmierć. Być może górnolotne, ale dla mnie nie pozbawione sensu. Tych kilku sensów. Bo w takich chwilach niespodziewanego oczekiwania książka przydaje się jako niezastąpiony zapychacz czasu.

    Spektakl się zakończył, a ja powolnym ruchem który przychodził mi bez żadnego wysiłku nałożyłem swój smukły płaszcz. Ujrzałem gąszcz ludzi przepływający przez wypolerowane schody. Poczekałem. Zobaczyłem go jak wychodzi ze swoją żonką. Brunet, wiek średni, nie spoglądałem drugi raz na zdjęcie. Tak. Byłem pewny. Czasem tak mam, że pewność siebie zrzuca na drugi plan mój rozsądek. Ubrali się zgrabnie. Pomógł jej powolnym, miękkim ruchem założyć płaszcz. Ona podziękowała mu tylko swoim wzrokiem. Wystarczyło. Widać, że kochał ją wtedy. Można to było wyczytać z jego delikatnego uśmiechu i całokształtu emocji które pojawiają się w takich chwilach. Przyjął jej uśmiech tak jakby był dla niego najsłodszym winem. Winem jak jej czerwone usta.

    Wyszli. Ja poczekałem jeszcze chwilę. Ale była to tylko chwila potrzebnego zwlekania. Ubrany w zamiary tego co mam zrobić wstałem i wyszedłem za nimi. Małżeństwo. Więc zwykle w takich sytuacjach po prostu zabijam ich oboje. Nie mam czasu na szukanie chwil, na robienie głębszego wywiadu. Jestem szybkim profesjonalistą. Otworzyłem drzwi. Wyszedłem. Zaczął się mój flow. Zawsze w takich chwilach czuję się jak w filmie, albo w jakiejś scenie z dobrego skandynawskiego dreszczowca. Padał piękny jakby nienaturalny w swojej bieli śnieg, a ja śledziłem ich jeszcze chwilę. Tak oto właśnie sami nawinęli się na mój widelec. Bo czego więcej wymaga morderca od swoich ofiar jak nie telepatycznej uległości swoich nieprzemyślanych czynów. Weszli do małej drezdeńskiej uliczki. Nie wiem kto o zdrowych zmysłach wchodzi do takich uliczek. Pewnie myśleli o romantycznym spacerze zakończonym kolacyjką w niezłej niemieckiej knajpce, która była w jednej z tych kamienic. Byłem w odległości trzydziestu metrów. Zbliżałem się do nich z góry ustalonym własnym rytmem. Pięć sekund oznaczało zbliżenie o pięć metrów. Pięć sekund. Dwadzieścia pięć metrów. Dziesięć sekund. Dwadzieścia metrów. On coś do niej mówi. Ona odwzajemnia. Dotyka jego ręki. On łapie ją za talie. Piętnaście sekund po jednej stronie równania, a po drugiej piętnaście metrów. Ona całuje go w policzek. Dwadzieścia sekund. Dziesięć metrów. On całuje ją w policzek. I nagle stop, zatrzymują się. Nie zwracają na mnie uwagi. Jego usta przylepiają się do jej ust. A ona odwzajemnia. Jasna cholera przekleństwo. Zatrzymałem się. Wyjąłem spluwę zza nowego Coetzeego. Ręka do wyprostu. Dziewięćdziesiąt stopni. Twarde kroki. Krok to sekunda. Jestem już kilka metrów od nich. Pocałunek trwa. Strzelam w plecy mężczyzny. Strzelam drugi raz. I kobieta krzyczy. Pocałunek przerwany. Bez ostrzeżenia o jego przerwaniu. Mężczyzna upada. A kobieta krzyczy. I ucieka. Do tej pory nie wiem co we mnie wstąpiło.Dlaczego do niej nie strzeliłem. Ale coś mnie sparaliżowało. Nie wiem już czy jej przerażenie czy jej strach o własne istnienie. W takich chwilach człowiek boi się tylko o siebie. Gdy widzi możliwość nieistnienia, która jest zbyt blisko. Żal straty swojej miłości jest drugorzędny. Nie istnieje. Ludzie to straszni egoiści zwłaszcza jeżeli chodzi o własne życie. Jest tu tylko jeden wyjątek- matka która widzi umierające dziecko. Uciekła. Pobiegłem za nią jeszcze spory kawałek. Ale gdzieś nagle tak po prostu się rozpłynęła. Drezno wchłonęło ją swoją wielką paszczą małych uliczek i niezliczonych krecich korytarzy. Teraz tylko musiałem czekać aż ono zdąży ją przetrawić i wypluć resztki wprost pod moje eleganckie skórzane buty.


MARIA

    Zamieszkałam w hotelu bo nie miałam pomysłu na cokolwiek innego. Nie wiem już czy chodziło w gruncie rzeczy o sam pomysł czy o jakiekolwiek możliwości wśród których mogłabym wybrać. Trzygwiazdkowy- na więcej nie było mnie stać. "Riwallena"- nie mam pojęcia skąd ta głupia nazwa. Pokój przyzwoity, wyjęłam wszystko co miałam na komody i pochowałam do szafek. Swoje książki i jakieś szpitalne dokumenty porozrzucałam na wierzchu przynajmniej po to aby mieć jakieś powiązanie ze światem który zostawiłam(a chociaż z jego częścią)- cóż za paradoks. Zrobiłam krok w przepaść i chociaż była to szczęśliwa przepaść to jednak bałam się tego, że dotknę dna. Nie miałam na tyle odwagi więc nadal utrzymywałam niezgrabnie stare nici pamięci.

    Była niedziela. Piotr dzwonił do mnie co godzinę, a może nawet częściej. Nie miał bladego pojęcia gdzie się mogłam zatrzymać bo "Riwanella" została wybudowana w kiepskiej dzielnicy o którą Piotr nie mógł mnie podejrzewać. I tak byłam bardziej niż pewna, że szuka mnie po wszystkich hotelikach miasta. Myślałam o Łukaszu. O tym jak wczoraj wyglądały jego oczy. O tym czy mnie poznał. Czy mnie widział i czy obserwował jak striptizerkę w kiepskim klubie która nie ma już zbyt wiele do pokazania, do podniecenia głodnych męskich źrenic. Wieczór szybko przyszedł. A ja byłam jeszcze na wpół świadoma tego, że jutro muszę wyjść ze swojego nowego domu i pójść jakby nigdy nic do szpitala ratować swoje umierające dzieci.

    Na drugi dzień tak jak przewidziałam Piotr już tam na mnie czekał. Pytał najpierw spokojnie. Potem coraz głośniej i głośniej skalował swój głos. Aż w końcu uciekłam do gabinetu. "Spodziewaj się papierów rozwodowych!"- wykrzyczałam. Nie wiem dlaczego czułam do niego taką nienawiść. Ogarniała mnie ona od centrum mojego ciała gdzieś w kiszkach i rozchodziła się jak ciepła piekąca krew od ujścia aorty i poprzez jej łuk dochodząc do każdej tkanki mojego ciała. Tak, byłam bardziej niż pewna tego, że ta nienawiść była skutkiem miłości do Łukasza. Ciągle o nim myślałam, ale musiałam opamiętać się choć na jedną chwilę w pracy. Moja praca. Przez chwilę nawet znienawidziłam swoją pracę. Swoich zbyt wcześnie zgolonych na łyso małych pacjentów. Ale później wpadłam w jej rytm i godziny a z godzinami i dni mijały coraz szybkiej tak, że już nie widziałam czasu. Czas zrywał się mojej smyczy którą przez ostatnich kilka lat zawiązywałam na nim bezlitośnie uzgadniając bez jego zgody zbyt małą odległość słodkiej wolności. Wtorek. Środa. Czwartek. Trzy tułacze dni w których odnalazłam trzydzieści lat samotności.

    Wysłałam papiery rozwodowe do Piotra. Podzielimy się majątkiem, ale jemu oddam całe mieszkanie. Już zdecydowałam, potrzebuję zmian jak powietrza. Kończyłam zbyt późno pracę w szpitalu, potem jakiś obiad na mieście którym okazywała się zwykle niezbyt wyszukana chińszczyzna, albo kleisto- białe opalizujące w ser spaghetti bolognese.

    W piątek po przyjęciu Pawełka( cztery lata, guz pnia mózgu, najpewniej kilka miesięcy życia) rozgorączkowana pielęgniarka zawołała mnie i dała mi kopertę. /Jakiś facet kazał Pani dr to dać. Z tyłu jest podpis/ i uśmiechnęła się do mnie znacząco. Przyjęłam uśmiech ze spokojem bo sama nie rozumiałam nigdy lekarzy którzy przyjmują łapówki, ale gdy zobaczyłam imię i nazwisko napisane drobnym drukiem... Oniemiałam. Nie wiedziałam co zrobić. Szybko schowałam kopertę do kieszeni fartucha wprawiając tym w niezłe zakłopotanie młodą pigułeczkę o pięknej twarzy z wielką jak hełm blond trwałą. Ale nie zwracałam na to uwagi. Zamknęłam się w jakimś schowku i czym prędzej otworzyłam kopertę. Wszystko napisane na komputerze jakąś czcionką notatnika, że chciałby się ze mną zobaczyć w sobotę. O dziewiętnastej w Teatrze Starym. Że będzie czekał, że ode mnie tylko zależy czy przyjdę. Że chciałby tam bo wierzy w to, że czas tworzy okręgi. A my swój okręg musimy dokończyć. A on swój list zakończył tym, że nasz okręg to dopiero okręg rozpoczęcia, że chciałby, żeby były inne okręgi, ale na to zbyt wcześnie. I podpis odręczny na drugiej stronie. Powstrzymywana wielka naturalna czcionka jaką władały jego ręce. Tylko puszyste- jakby otyłe od emocji "Ł". Znów wszystko poczułam. Poczułam ze zdwojoną siłą każde słowo, które napisał. Wdzierały się we mnie każde z osobna, tak jakby to on przede mną mówił. Mówił wprost do mojego ucha. Nakłaniał i kusił mnie poprzez swój język, który zamiast mnie obcałowywać mówił. Mówił, a ja czytałam i słuchałam. Chciałam poczuć jego usta i dotknęłam delikatnie kciukiem jego podpisu, który stał się wypukły po czarnym piórze najpewniej parkera. Dotykałam każdą z liter osobno, aż w końcu woźna weszła do mojej jaskini, popatrzyła na mnie z ukosa jak chowam kopertę, przeprosiła i zabrała w pośpiechu szczotkę. Nie wiem dlaczego nie przejęłam się tym, że najpewniej już jutro cały niższy personel będzie miał mnie za skorumpowaną szmirę.

    Ale moje myśli były ukierunkowane na jutro. Na dziewiętnastą. A więc jednak też mnie widział. Pewnie zastanawiał się czy to rzeczywiście ja. No tak, trochę się zmieniłam- krótsze czarne włosy, inna nie tak kokieteryjna figura. Ale oczy, zawsze mi mówił, że wszędzie by poznał moje oczy. A co z Piotrem? Jasny gwint, mam nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy wpaść do teatru jakby nigdy nic. Oby nie. Na szczęście to na mnie były wykupione rezerwacje i karnety. Odgoniłam szybko Piotra ze swojej głowy. Doczekałam w stagnacji do końca pracy nie mając już zbyt wiele do zrobienia. Wracając do hotelu kupiłam sobie na zaś słodkie martini, jakby w nadziei, że będzie robił jako lep na sen który latałby po pokoju, a którego nie mogłabym złapać. Nie myliłam się. Na szczęście dwie lampki wystarczyły.

    Sobota przyszła tak jak przychodzi sobota w grudniu. Śnieg, który jednak zaskoczył mnie swoją intensywnością. Włożyłam list do małej kieszonki płaszcza. Kieszonki na wprost przed moim sercem. Do tej najmniejszej i najbliższej kieszonki zapinanej na ledwie widoczny złoty zamek. Nie wiem kiedy i jak minęło mi tych osiem godzin pracy. Po niej nie miałam już ochoty na powrót do domu. Spacerowałam po Dreźnie, po jego mostach, po jego ponurych uliczkach w które już niby ukradkiem, ale jednak z przerażającą mnie miejscami wulgarnością wkradały się kapitalistyczno- nowoczesne bryły budynków. Padał śnieg, a ja sama włócząca się i pełna nadziei, na moście spojrzałam w dół. Dotknęłam oczami tafli rzeki. Wychyliłam się, ale daleko byłam od samobójstwa. Zresztą, chyba nigdy o tym nie myślałam. Ateiści rzadziej myślą o samobójstwie. Oni nie mogą sobie pozwolić na takie fanaberie. Raczej odganiają od siebie jak tylko mogą odór swojej śmierci. Siedemnasta i osiemnasta. Już czas.

    Powoli zaczęłam zbliżać się do Teatru Starego. Otworzyłam drzwi. Był już tłum. Spektakl niedługo się rozpoczyna. Poczułam jak moje ciało nerwowo reaguje na tych wszystkich ludzi, którzy gnietli się w małej salce. Nie znoszę tłumów. Dobijają mnie. Ludzie wariują gdy stają się częścią tak wielkiego organizmu. Jak przeklęty komunizm. Bez Boga, a jednak ja chociaż ateistka nienawidziłam tak bardzo bolszewików. Bo zabierali ludziom wszystko. Zabierali jednostkom jak wygłodniały tłum własną tożsamość, własną osobowość. Do tego stopnia, że komunizm jednak miał w sobie Boga. Bóg "tworzenia", Bóg "rzemieślnik" pod postacią jakiegoś wielkiego organizmu, który dawał co naiwniejszym szansę na jakieś mgliste zbawienie. Wyszłam więc na zewnątrz żeby zapalić papierosa. Zaciągnęłam się dwa, może trzy razy powoli wypuszczając dym i oczyszczając swoje myśli tlenkiem węgla rozpuszczonym w mroźnym powietrzu. Trzy centymetrowe płatki śniegu rozpuszczały się na moich włosach, a ja chyba nigdy w życiu nie czułam się bardziej sobą.

    Zobaczyłam jak idzie. Zobaczyłam i nie potrzebowałam więcej. Spojrzał na mnie, przyciągał mnie spojrzeniem. Niektórzy mężczyźni mają taki dar. Dla nas kobiet tylko to się liczy, nie portfel, nie mięśnie tylko ta głębia spojrzenia, która sama jest niemową, ale mówi najwięcej. Zbliżał się , a ja topiłam się coraz bardziej. Topiła się moja zbroja tylu nieprzeżytych lat, które nawarstwiły się na moją prawdziwość. Pocałował mnie delikatnie w policzek mówiąc "dzień dobry" i muskając mój lewy dołek( który zawsze powstaje gdy się uśmiecham) swoim twardym zarostem. / Nie wiedziałem czy przyjdziesz.. Miałem nadzieję, ale nie wiedziałem. Liczę na to, że Twój mąż nie czeka w środku? / Musiałam przyjść i nie- nie czeka, jestem sama. Papierosa?/

    Zapalił ze mną, ale widać, że przez te lata unikał nikotyny. Wyglądał wspaniale. Teraz dopiero mogłam dokładnie mu się przyjrzeć. Czułam jego nieśmiałość, która jednak nie była nieśmiałością, a pewnością siebie wymieszaną z niezwykłą wrażliwością na świat. Milczeliśmy chwilę po czym tłum w salce zaczął się coraz intensywniej redukować jakby był nagle wsysany w jakąś czarną dziurę ukrytą za kotarami. Czyli spektakl się zaczyna. Pomógł mi zdjąć płaszcz. A ja po raz pierwszy od tylu lat poczułam na sobie jego dotyk. Na moich plecach. Ale to zwykle wystarcza, żeby poczuć go na całym ciele. Patrzyliśmy na siebie jak szesnastoletnia para która po raz pierwszy została sama w domu i sama nie wie co powinna zrobić, jak powinna zagrać ze sobą w miłość.

    Usiedliśmy. Grali coś Allena. Chyba "Seks nocy letniej". Cały czas dotykałam go w myślach. Bez skorupy czułam się naga, ale chciałam być naga. Dotknął mojej ręki, a raczej musnął i trzymał ją tak do końca a ja topniałam coraz bardziej. Wstaliśmy i szybko przecisnęliśmy się do szatni. Nałożył mi płaszcz bez zbędnego namaszczenia, ale z męską czułością, a ja musnęłam jego policzek zostawiając delikatny ślad mojej odżywiającej miłości, który wytarłam bokiem dłoni po raz kolejny czując jego delikatny trzydniowy zarost. Wiele pozostało w nim tego chłopaka który okazał się moją ostoją po stracie ojca. Wtedy był jeszcze chłopcem, a teraz.. teraz jest mężczyzną. Czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Jeszcze młodym, ale z już pierwszymi siwymi włosami.

    /Pamiętasz knajpkę do której razem chodziliśmy?/ Pamiętałam ją bardzo dobrze. Niezłe, trochę już zapomniane drezdeńskie miejsce do którego chodziło się głównie po nastrój, a nie po jedzenie. / Tak, ale musimy trochę pospacerować żeby ją znaleźć./- odparłam. Szliśmy powoli, tak jak spacerują nowo zakochane pary. Ludzie wtedy widzą w inny sposób. Źrenice rozszerzają się w inny sposób. Łakną świata w inny sposób bo rozszerzają się ich cztery, a nie tylko dwie. Powiedział mi, że rozpoznał mnie w teatrze, ale widział, że jestem z mężczyzną i bał się podejść przed seansem. Że mnie obserwował jak szłam na swoje miejsce. Że widział dokładnie gdzie siadam. Że badał moje najmniejsze reakcje. Moje uśmiechy, moje zamyślenie. Mówił, ze jest w Dreźnie na kilka dni. Że jest tłumaczem na konferencji ONZ. Że wziął kilka lat temu rozwód. Że ma dwójkę dzieci.

    Chłonęłam go całego. Wszystko co mówił. Najmniejsze szczególiki jego życia znajdowały swoje miejsce na palecie mojej pamięci. Tworzyłam na nowo obraz mężczyzny z którego pozostały tylko te czarne jak węgiel oczy i okruszki osobowości które znałam. Ale spijałam go i przyjmowałam takim jakim jest. Dotknęłam jego ręki wypełniona po brzegi pożądaniem które narastało we mnie już w teatrze. Położył swoją prawą dłoń nad moim biodrem i przyciągnął do siebie. Byłam na tyle blisko, że nie mogłam nie poczuć jego perfum jego uderzających w mój lemiesz feromonów. Pocałowałam go w policzek, a on jakby niesiony przez moje i swoje pożądanie zrobił to samo. Ta chwila. Zawsze rozciągające się złote sekundy namiętności. Rozciągające się do granic napiętych jak cięciwa łuku możliwości. I znów nie boisz się nieistnienia. Usta blisko ust, twarz, która składa się z tak prostych elementów, tak prostych niedokończonych, niedoskonałych z osobna elementów. Tylko uszy, nos, dwie czerwone wargi, tylko oczy, czoło, broda, policzki a w nich moje i jego dołki. Tylko kilka zmarszczek które są odzwierciedleniem wszystkiego.

    Dotknął moich warg śmielej. Zachęcał, a zachęcając bezdźwięcznie kusił. Zatrzymaliśmy się. Objął mnie mocniej. Przyciągnął do siebie mocniej. Odpowiedziałam swoimi wargami. Miękki pocałunek. Jego ręka na mojej szyi czująca moją pulsującą krew. Tak bliska śmierci. Oddająca swoje życie, swoją krew w jego i tylko jego dotyk. Huk. Nieokreślony dźwięk. Mężczyzna za jego plecami. Uderzenie przenoszące się na moje ciało. Wargi odrywające się od moich warg. Zimny płyn na moim policzku. Upadek. Moje oczy nierozumiejące. Moja podświadomość kierująca. Ucieczka, a świadomość tylko w stagnacji. Uczucia na później. Wbiegnięcie w jedną z jeszcze mniejszych uliczek. Schowanie się za mur jednej z kamienic, za jej surowe, zimne kamienie. Minął mnie. Pobiegł w inną stroną. Przeczekanie godziny w samotności i w żalu. Rozpuszczanie się w nim na nowo. Ale rozpuszczanie z czego? Przecież już bez skorupy. Tracenie siebie na nowo. Chłód bez ostrzeżenia. Płacz w drugą stronę - do środka.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Glazier · dnia 02.01.2015 21:30 · Czytań: 363 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:128
Najnowszy:Mateusz199