Tajemniczy gość nosił zatęchłą kurtkę, spodnie o zbyt krótkich nogawkach oraz kobylaste, zniszczone buty. Opłakany wygląd podkreślała czapka, brudna i upstrzona dziurami. „Typowy obszczymur”, chciałoby się rzec. Do tej menelskiej aparycji nie pasowała jednak twarz nieznajomego – młodzieńcza, o harmonijnych rysach i gładkiej skórze, bez śladu niedogolenia czy choćby jednej zmarszczki.
– Dzień dobry – powiedział, uśmiechając się.
Pan Władek zmrużył oczy, badając gościa skrzywionym spojrzeniem.
– Dobry. O co chodzi?
– Czy obchodzi pan święta Bożego Narodzenia?
– Eee… No wiadomo, że obchodzę, a bo co?
– A czy szanowny pan kultywuje tradycję dodatkowego miejsca przy stole?
Pan Władek wychylił się za próg, spojrzał na lewo i prawo, omiatając wzrokiem zaśnieżony chodnik. Potem znów popatrzył na nieznajomego.
– Panie, coś pan? Jehowy jakiś?
– Bynajmniej – odparł nieznajomy, pocierając zmarznięte dłonie. – Jestem biednym człowiekiem, który szuka gościny na wieczerzę.
Pan Władek podrapał się po głowie.
– Że jak?
– Jestem bezdomny, nie mam gdzie spędzić Wigilii. Czy mógłbym przyjść wieczorem do pana, skorzystać z miejsca dla niespodziewanego gościa?
– Eee... Ale jak to do mnie? – Skrzyżował ręce. – Panie, daj pan spokój, co? Jak pan nie masz się gdzie zatrzymać, to są domy opieki, tak?
– Jednak dom opieki nie zastąpi rodzinnej atmosfery.
– Rodzinnej atmosfery? Aha, już wiem, o co chodzi. W przytułkach nie pozwalają pić alkoholu, co?
– Jestem niepijący, proszę pana.
– Tak? No w sumie… Gęby nałogowca to pan nie masz. W ogóle ta buźka nie przypomina mi bezdomnego. Oj, coś pan kręcisz. Pewnie chcesz pan wykorzystać okazję, żeby wejść mi do domu i obrobić chałupę, hę? A won mnie stąd, cwaniaczku!
Drzwi trzasnęły.
***
Pani Aldona właśnie przesmażała farsz na pierogi, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Skręciła gaz i poszła otworzyć.
– Dzień dobry – powiedział gość. Był dziwnie ubrany, jakby wygrzebał ciuchy z głębi wysypiska śmieci. – Widzę, że przeszkodziłem w gotowaniu.
Pani Aldona zerknęła na swój fartuch, po czym skinęła głową.
– Przygotowuje pani potrawy na wigilijną wieczerzę?
– Tak… A czemu pan pyta?
– Bo ja właśnie w tej sprawie. – Uśmiechnął się. Śnieżnobiałe zęby kontrastowały ze smrodem kurtki, który z każdą sekundą stawał się silniejszy. – Mam prośbę. Poczęstuje mnie pani strawą?
– Słucham?! – Kobieta zrobiła wielkie oczy.
– Widzi pani, jestem biedakiem, który ciągle chodzi głodny. Mogę liczyć na coś do jedzenia?
– Znaczy się… – Zamrugała mocno, jakby chciała się upewnić, że gość nie jest jakimś urojeniem przemęczonych oczu. Ale nie, mężczyzna naprawdę stał przed drzwiami i czekał na „strawę”. – Przepraszam, ale dlaczego przychodzi pan akurat do mnie?
Wzruszył ramionami.
– Wybrałem przypadkowy dom.
– Nie może pan odwiedzić kogoś innego?
– Aha. – Mężczyzna spuścił wzrok. – Czyli nie chce mnie pani poczęstować?
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie mam czasu. Jeszcze tyle gotowania, a potem trzeba posprzątać, a już taka późna pora… Zresztą, przepraszam, nie znam pana i trochę się boję…
– Wyglądam na groźnego?
– Nie, skądże! Tylko że nieznajomi są… – urwała, rozkładając ręce. – Tyle się teraz słyszy o tych napadach, rozumie pan.
– Rozumiem. Trudno.
– Proszę popytać sąsiadów, może ktoś pana poczęstuje. Ja naprawdę się śpieszę. Do widzenia.
***
Jarek stał na krzywej drabinie i wieszał lampki pod dachem. Drabina chwiała się jak niektórzy na pasterce.
– Arrr! – warknął nastolatek, gdy nożyczki wypadły mu z dłoni. Urwał kawałek taśmy zębami i przykleił na rogu. Lampki jako tako się trzymały.
– No nieźle! – zawołał ktoś zza bramy.
Obróciwszy głowę w tamtym kierunku, Jarek ujrzał jakiegoś faceta zadzierającego głowę. Nie poznał kolesia. Zszedł na dół i podłączył lampki do kontaktu. Zamrugały niebieskim światłem.
– Lampki pod dachem, na balkonie, nad drzwiami… Pięknie ozdobiony dom – powiedział nieznajomy.
Jarek podszedł do furtki.
– No. Wszystko sam zawiesiłem!
– I ten świecący bałwan. Jak na amerykańskich filmach!
– Taa… Mamy jeszcze gwiazdy na oknach po drugiej stronie podwórka. Ojciec się uparł, że na święta musimy mieć najładniejszą chatę z całej ulicy. A ten… Pan jest jakimś znajomym ojca?
Dziwny mężczyzna zaprzeczył. Jarek pomyślał, że jego pytanie było zbędne. Ojciec nie zadawałby się z kimś, kto nosi takie łachy.
– Po prostu przechodziłem obok i moją uwagę przykuły te świecidełka. Musiały dużo kosztować.
Jarek wzruszył ramionami.
– Pewnie tak. Ojciec kupował. A co?
– Nie, nic. Cieszę się, że niektórym się tak powodzi.
– Hm… A pan ma jakąś sprawę?
– Właściwie, to tak. Mam do ciebie prośbę… – Zmarszczył brwi. – Mogę ci mówić na „ty”?
– Jasne.
– A więc: jestem bezdomnym biedakiem. Dziś mamy Wigilię, czas pokoju i okazywania miłosierdzia bliźnim. Czy wobec tego mógłbym liczyć na symboliczną pomoc materialną?
– O nie, proszę pana, nie dam panu pieniędzy. Jaką mam pewność, że ich pan nie przepije?
– Nie liczę na pieniądze. Proszę o coś do odzienia. Robi się coraz zimniej, a ja strasznie marznę w tym starym ubraniu.
– Zaraz… Mam panu oddać moje ciuchy?
– Na pewno masz jakąś starą bluzę, sweter czy buty, w których już od dawna nie chodzisz.
Jarek przełknął ślinę.
– Nie… chyba nie mam.
– Wydaje mi się, że coś byś znalazł.
– Tak? A mi się wydaje, że nie mogę panu zaufać. Skąd mam wiedzieć, że pan później nie sprzeda tych ciuchów w lumpie, tak jak te organizacje, co to niby zbierają odzież dla biednych.
– Mogę dać ci moje słowo.
– Słowo? Ojciec zawsze powtarza, że w dzisiejszych czasach słowa nie są nic warte. Zresztą co ja jestem, fundacja jakaś?
Mężczyzna milczał przez moment.
– Trudno – powiedział w końcu. – Zatem będę marzł dalej.
Odszedł. Jarek jeszcze długo stał przy furtce, odprowadzając go wzrokiem.
***
Tajemniczy nieznajomy obszedł jeszcze siedem domów. Później spacerował ulicami miasta, obserwując tłoczące się pod supermarketami samochody, pędzących nie wiadomo gdzie przechodniów, stojących w kolejkach klientów sklepów z upominkami. Uśmiechał się do tych ostatnich. No tak. Prezenty.
Skręcił w przesmyk między kamienicami i przystanął za winklem. Zdjął czapkę, żeby podrapać się po szpiczastym uchu, później schował ręce w kieszeniach. Dwie osoby, siedzące obok na ławeczce, patrzyły nań pytająco. Pokręcił głową.
Czekali we trójkę przez parę minut. Wreszcie nadszedł stary, tęgi mężczyzna w płaszczu, z szalikiem przysłaniającym siwą brodę.
– I jak? – zapytał brodacz.
– Nic – powiedzieli zgodnie. – Odwiedziliśmy w sumie trzydzieści domów, ale nikt nie chciał pomóc.
Stary westchnął, składając ręce na piersiach.
– Trudno. Wracamy do domu.
– Ale, szefie… Co roku przeprowadzamy ten test i co roku jest tak samo. Ludzie już zupełnie przestali w ciebie wierzyć, co najwyżej dzieci… Musimy w końcu to zrobić!
– Nie. Nie ma mowy.
– Ale…
– Żadnego ale. Prezenty są nagrodą, zgadza się?
Przytaknęli.
– A za co ta nagroda? – spytał stary.
– Za bycie dobrym.
– Właśnie. Sami więc widzicie, że nie mogę, choćbym nawet chciał.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt