Kurewsko mijają te pierwsze dni Nowego Roku. Czuć jakiś przestój w tym wszystkim i udziela się on. Sprawdza się teoria, że pierwszy kwartał stycznia to ten pierwszy najbardziej depresyjny moment, kiedy po świętach, jakie by nie były i sylwestrze, przychodzi ten znój, z krótkimi i brzydkimi jak noc bez gwiazd dniami, szybkimi i długimi zarazem wieczorami i wreszcie klatką nocy, oczywiście z rzadka przyprószoną punktami świateł. Rano nie ma się po co budzić, bo po co? Bagienny krajobraz odbija się tak samo w niebie, wypłoszone przez wiatr kikuty drzew telepią się w delirze, ludzie przemykają jak szczury, byle prędzej się schronić przed czymś, co jest skrzyżowaniem deszczu i śniegu. Bo klimat nie może się zdecydować, czy jest jeszcze jesień, czy może już zima, i serwuje taką hybrydę, eksperyment, jak ludzie sobie w czymś takim poradzą. Ja radzę sobie tak, że przesypiam, hibernuje do pory obiadowej. Zostaje dwie i pół godziny do zapadnięcia kurtyny, w czasie których nawet cieszę się, że jest widno, i panorama za oknem nie zdąży mi zbrzydnąć, kiedy zaczyna powoli niknąć w gęstniejącym z minuty na minutę wieczorze. Zaczynają się na tym firmamencie pojawiać sztuczne gwiazdy, rozświetlając ramy okien i sylwetki, które czasem jak cień przesuną się od jednej krawędzi do drugiej, by niedługo zniknąć w czeluściach. Szukają pewnie swojego sposobu na przetrwanie. Piją herbaciane dekokty, może doprawione odrobiną prądu dla kurażu, który lekko zelektryzuje ich umysł, uniewrażliwi ciało i gładko poprowadzi przez noc do następnego dnia. Może czytają księgi. Gapią się w matrycę płaskiego telewizora z niegłęboką treścią. Głaszczą zwierzęta domowe. Młodzież tworzy relacje na portalach społecznościowych, przypominając o swoim jestestwie. I pewnie wiele innych rzeczy, które ciężko postronnym zobaczyć, bo my house is my castle. Ale czy trzeba koniecznie spędzać taki styczeń w murach? We wcześniejszych jego edycjach często wychodziłem. Chodzenie jako filozofia życia, ruch i sztuka dla sztuki. Święcie w to wierzyłem i bardzo lubiłem. Jeszcze wtedy, gdy styczeń kusił mroźnym powietrzem, gdy wciągało się je do nosa, lekko połyskującymi chodnikami od przymrozka i niebem, na którym kryształowo błyskała konstelacja Oriona ze swoimi gwiazdami tak jasnymi, jakby gotowały się do wybuchu. Zimowe niebo jest o wiele przejrzystsze od letniego, nawet podczas nocy spadających gwiazd. Tylko, że nie można zalec na ziemi, by na nie patrzeć i ciągle trzeba zadzierać głowę do góry, jakby wypatrywało się manny z nieba, na co mijani ludzie reagują dość pytająco. Do domu wracałem z poczuciem oczyszczenia. Teraz jest temperatura dodatnia, więc mam wrażenie, że wiją się we mnie roje złych kolonii bakterii i wirusy złapane od przechodniów. Boże, z tej perpektywy niedawne świętowanie Nowego Roku zdaje się naiwnym rytuałem, po którym gdzieniegdzie da się jeszcze zobaczyć gnijące szkło butelki po ruskim szampanie, nie wspominając o masowych grobach choinek, które jeszcze na dniach błyskały z pokojów jak latarnie dobrej nowiny, pod którymi dzieci znajdowały swoje mniejsze i większe marzenia, a rodzice patrzyli jak na kolorowe pomniki rodziny. Teraz leżą nieożywione w okolicach śmietników, brutalnie ograbione z barwnych szali i ozdób odbijających domowe ogniska. Jest styczeń, i widać to nawet nie zaglądając w kalendarz. Kawki i gawrony kraczą i złorzeczą, czemu nie urodziły się rajskimi ptakami w tropikalnym klimacie, tylko muszą pokutować w tym północno - wschodnim czyśccu. Zazdroszczą innym ptakom, że te mogą stąd odlatywać.
Na rynku pracy przestój, i trzeba wegetować w oczekiwaniu na okres bardziej produkcyjny, co widać po nomadach podróżujących od smietnika do śmietnika, w nadziei znalezienia czegokolwiek, co da się spieniężyć. Wiedzą, że niedawny rytuał przejścia zostawił gdzieś jeszcze pakunki z puszkami i butelkami, o które potrafią walczyć jaK koty o terytorium. Zwycięzca jest bogatszy o około dwóch złotych, więc jest o co kruszyć kopie. Przegrany odchodzi w niechwale i ogólnym poczuciu, że chyba jednak naprawdę przegrał życie.
Ostatnio prawie stał się cud. Rzecz niemożliwa w taśmowym ciągu zachodów słońca po piętnastej. Otoż - zaczął padać śnieg. Tym bardziej cud, że nic o tym nie mówili w prognozach pogody, żadna markowo ubrana, bezgranicznie zadowolona z życia wieszczka nie powiedziała o tym ani słowa. W snopach latarnianych świateł zaczął wirować kruszec z bliska niepowtarzalny jak odciski palców. Najpierw lekko, jakby zaraz chciał zniknąć, ale z każdą chwilą mocniejszy, gęstszy i coraz bardziej na poważnie. Po chwili w każdej widzialnej latarni buzowały cząsteczki, a na ziemi było coraz mniej brudno. Jeśli ktoś chciał wyobrazić sobie, jakto jest z tymi gwiazdami w naszej galaktyce, jeśli chodzi o liczebność, teraz mógł zasymulować sobie małą ich część, patrząc te nawalające gromady i roje płatków śniegu. Jak na mnie, to działa. I tak oto padało prawie całą noc, do późnych jej godzin. Rano było już biało, i z przyjemnością patrzyłem na pierwsze ślady czyichś wędrówek, które rozciągały się na dziesiątki i więcej metrów. W lesie genialnie jest zwęszyć tak jakieś zwierzę i jakiś czas iść za nim tą normalnie niewidoczną drogą, by zaraz zgubić się wśród drzew i tej totalnej ciszy, kiedy jest się głęboko tam, gdzie nie ma miast i ludzi. Byłem więc naprawdę kontent, że spadł ten śnieg i swoim make upem trochę zmienił brzydki wizerunek ziemi. Tej ziemi. Niestety, dzieciaki zachwycone zmianą klimatu jeszcze przed ulepieniem swojego pierwszego od paru lat bałwana musiały do piwnic pochować sanki i ślizgacze, bo dosłownie nazajutrz wszytko zaczęło rozpuszczać się jak na zapłakanej twarzy gwiazdy porno. Śnieg wgryzł się z ziemię, z tego melanżu powstało słynne błoto pośniegowe, i koniec zawodów. Temperatura znów przekroczyła zero, o czym oczywiście z uśmiechem dowiedziałem się od pani pogodynki. Tak cudownie jest brodzić po kostki w gównie. Znów zapełnią się gabinety psychiatrów ludźmi chorymi na sezonową odmianę depresji, w aptekach kolejki po wszystko, z półek sklepowych będzie ubywać akoholu. Marzenia o ciepłych krajach na ustach i językach. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, wszędzie dobrze, tylko nie tu. Jedenaste przykazanie kraju nad Wisłą. Kraju pięknych kobiet, urzędniczej samowoli, biedy i jedynego przyrostu gospodarczego na plus w Europie. Kraju białych niedźwiedzi zrobionych na szaro. Kocham i nienawidzę, czyli typowy polski schizofrenik.
A jednak. Będę czekać. Czas to pojęcie względne - zazwyczaj mija za szybko. Uwielbiam moment, gdy przedwiośnie atakuje coraz dłuższymi dniami. Gdy podczas teleexpresu można spotkać się w parku z dziewczyną i nie narzekać, że już ciemno. Gdy jeziora odmarzają z kry i z politowaniem patrzy się na kaskaderów, którzy jeszcze próbują na nich łowić ryby. Gdy chmury jak dzikie ptactwo uciekają straszyć gdzieś indziej, a pierwsze dzieciaki wybiegają na boisko z piłką. Gdy mówi się, że nie ma jak polskie lato i polska złota jesień. Jest co roku. Wystarczy poczekać. To tylko, czy jednak aż? Chyba nie mamy prawa głosu i wyboru. Schizofrenię można leczyć. Wystarczy czekać.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt