Dziś odwiedziła mnie matka. Biedaczka ostatnio posiwiała delikatnie i nic dziwnego. Sam bym osiwiał, gdyby mojemu synowi odpierdoliło w dekiel. Ale nie jest do końca tak jak mówią lekarze i cała reszta, bo wcale mi nie odpierdoliło, no może odrobinę. Każdy, kto teraz na mnie patrzy, widzi nieruchomą figurę z szeroko rozstawionymi rękami. Swoją drogą to ciekawe, że część dostrzega od razu czubka, co jest całkiem logiczne, ale są i tacy, co myślą, że jestem ukrzyżowanym Jezusem. Chrystus zstąpił na ziemię i nawiedził mnie. Dobre sobie. I kto tu jest rąbnięty…?
Powiem wam prawdę. Ani to robota sił nadprzyrodzonych, ani choroby. Oto mój hołd oddany przyjacielowi. Ostatni raz chcę uczcić pamięć o nim, bo wiele nas łączyło i wieleśmy przeszli. Może i nikt nie zrozumie, ale chrzanić wszystkich i nikogo. Liczy się tylko to, co wiemy my dwaj.
Matka myśli, że wszystko przez stres. Podobno jestem kurewsko wrażliwy, a na takich zawsze coś spada znienacka. Tym gorzej, jeśli jesteś szesnastolatkiem z ambicjami. To znaczy nie kojarzę, żebym miał jakieś ambicje, ale matka tak mówi. Teraz rozmawia z lekarzem. Na początku myślała, że skoro siedzę nieruchomo jak tuman i nawet na nią nie spojrzę, pewnie też nic nie słyszę, ale doktorek uświadomił, że jest w błędzie. Kontaktuję, ale nie odpowiadam.
Długo już gadają. Matka zapewne bombarduje lekarza pytaniami, bądź podrzuca mu jakieś autorskie pomysły. Martwi się, ale nic nie rozumie. Przyjdzie mi posiedzieć tu jeszcze trochę, aż wydobrzeję. Wyjdę, kiedy będę mógł sam jeść, chodzić i trzymać ręce wzdłuż tułowia. Mam nadzieję, że mój stary druh − pan Klocek − patrzy teraz z góry. Jak się masz, przyjacielu?
− Oto pan Klocek − przedstawiłem kumplom nowego członka mojego zespołu. Tamci popatrzyli na niego, ale widzieli tylko ścięty pniak z wystającymi gałęziami, które przypominały ręce. Na końcu jednej rosły kiedyś nawet mniejsze gałązki jak palce u dłoni. Od razu pomyślałem, że to urodzony bramkarz.
− Co to ma być? − zapytał Brylewski, po czym trącił kijem pana Klocka.
− Moja drużyna potrzebuje bramkarza − wyjaśniłem. − Mały i ja nie nadążamy za wami. Macie przewagę, więc musimy wzmocnić obronę.
Faktycznie Brylewski i Toczek górowali nad nami. Byli co prawda moimi rówieśnikami, więc nie ustępowałem im w niczym, ale Mały miał niespełna dziesięć lat. Jakby się chłopina nie starał, był na straconej pozycji. Nie pamiętam, żebyśmy wygrali choć jeden mecz.
W hokeja graliśmy na podwórku. Przed moim domem. Nie był to hokej na lodzie ani nawet na trawie. Biegaliśmy po prostu po zasranym, piaszczystym podwórku z kijami, a krążek zastąpiliśmy piłką tenisową. I tak było super.
Chłopaki długo nie potrafili zaakceptować obecności pana Klocka w naszej bramce, ale byłem pewien, że to dobry ruch.
Pierwszy mecz jak zwykle przerżnęliśmy. Okazało się, że Klocek był całkiem przydatny przy strzałach z dystansu, ale w akcjach jeden na jeden nic nie mógł poradzić. Mimo wszystko nie traciłem nadziei na lepsze czasy naszego zespołu.
Nazajutrz przyszła pora na rewanż. Wraz z Małym i Klockiem postanowiliśmy ostro harować na boisku od samego początku. Systematycznie utrudnialiśmy rozgrywanie naszym rywalom, którzy najwyraźniej nie byli tego dnia najlepiej dysponowani. Wiedziałem, że obaj nie wylewali za kołnierz. Cóż, mieliśmy w końcu po szesnaście lat. Wszyscy prócz Małego i Klocka.
No więc tyraliśmy we trzech jak zawodowcy i nagle okazało się, że trzecia tercja dobiega końca, a wynik dalej pozostaje bezbramkowy. Pachniało sensacją, a jedyne, co wystarczyło zrobić, to utrzymać obecny stan.
Podskórnie czułem jednak, że mamy farta, dlatego też zagrałem agresywnie do przodu. Jakieś pięć metrów przed bramką przeciwnika zostałem faulowany. Jako że niezbyt dobrze orientowaliśmy się w zasadach hokeja, faule egzekwowaliśmy poprzez rzuty wolne jak w piłce nożnej.
Zbliżał się koniec meczu. Brylewski i Toczek zamurowali bramkę, a Mały krążył przy nich, szukając dogodnej pozycji do ataku.
− Chwila − powiedziałem tuż przed wykonaniem wolnego. Pobiegłem w stronę naszej bramki, żeby zabrać pana Klocka. Gdy nadbiegałem z kolegą pod pachą, chłopaki drwili głośno. Nie zwracałem jednak uwagi. Postawiłem swojego bramkarza kilka metrów przed nimi i pomyślałem, że teraz albo nigdy.
Wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem piłkę. Jeszcze raz spojrzałem na wszystkich, po czym grzmotnąłem na bramkę w nadziei, że piłka przejdzie obrońcom między nogami. Uderzyłem jednak na tyle słabo, że Brylewski przechwycił strzał.
Toczek wybiegł jak sprinter z bloku startowego, ale Brylewski wcale nie miał ochoty podawać. Ruszył natomiast przed siebie, by zdobyć upragnionego gola, ale wówczas wydarzyło się coś dziwnego.
Brylewski był tak pochłonięty kontratakiem, że nie dostrzegł pana Klocka, który zapętlił mu się między nogami, przez co atakujący upadł. Mały tylko na to czekał. Natychmiast dopadł do bezpańskiej piłki i wbił ją do bramki chłopaków. Nie potrafię opisać euforii, jaka mnie ogarnęła. Wraz z Małym biegaliśmy po podwórku, krzycząc radośnie „gol!”. W przypływie szaleństwa porwałem nawet ze sobą pana Klocka. To nie było zwykłe zwycięstwo. To cud.
Od tamtej pory chłopaki jakoś dziwnie na mnie patrzyli. Jakbym wyrządził im krzywdę. Trochę ich rozumiałem, w końcu nikt nie lubi przegrywać, ale ja przynajmniej potrafiłem zachować klasę.
Rozegraliśmy jeszcze parę spotkań w niezmiennym składzie. Czasem moja ekipa była górą, innym razem ich. Pan Klocek nie grywał już w polu, jako że nie chciałem go wykorzystywać. Chłopaki bardzo często kopali go albo trącali kijami, co uważałem za wyraz zazdrości i skurwysyństwa. Wolałem, żeby stał na bramce, choć i tam nie było bezpiecznie.
Zdarzyło się swego czasu, że Lucek − kundel Gajewskiego, mojego sąsiada z naprzeciwka − oszczał pana Klocka, gdy ten czujnie wypatrywał nadlatujących piłek. Całe szczęście, że go nie pogryzł.
Hokej przestał mnie bawić po jednej kłótni z cholernym Brylewskim, który nie potrafił znosić porażek jak mężczyzna. Od początku zaobserwowałem u niego wyraźną niechęć do Klocka.
− A wsadźcie se w dupę tego Klocka − wściekł się raz Brylewski, po czym cisnął moim bramkarzem prosto w krzaki. Wkurzało go, że coraz częściej miał problem z trafieniem w bramkę. Nawet Toczek kpił z jego niefrasobliwości.
− Dlaczego to zrobiłeś? − zapytałem. Próbowałem być spokojny. Nigdy nie tolerowałem kłótni między przyjaciółmi.
− Drażni mnie ten jebany pniak − odparł Brylewski. − Powinniśmy grać uczciwie.
− Daj spokój, to tylko zabawa − zabrał głos Toczek.
− A ty milcz, ćwoku! − Nerwus znowu eksplodował. − Stoisz na bramce jak chuj w gaciach. Nawet kawał drewna jest lepszy. Do luftu taka gra. Idę do domu.
Zostaliśmy we trzech, co oznaczało koniec meczu. Poszedłem szukać Klocka. Bogu dzięki nie obił się szczególnie. Gdzieniegdzie odleciała mu kora, ale nic poza tym. No, może posmutniał trochę, ale kto by nie posmutniał, gdyby wyrzucono go w krzaki. Obaj doszliśmy do wniosku, że Brylewski wygra konkurs na największego fiuta.
Nigdy nie miałem wielu znajomych. Tych, z którymi utrzymywałem bezpośredni kontakt, było ledwie kilkoro. Jakoś nie zabiegał o niczyje względy. Toczka i Brylewskiego znałem od podstawówki. Przeżyliśmy razem całkiem sporo jak na szesnastolatków. Mówiliśmy sobie o wszystkim, a już na pewno o sprawach bardzo osobistych.
Z naszej trójki to Brylewski najszybciej uprawiał seks. Pamiętam jak dziś, gdy przybiegł na boisko mocno podekscytowany. Pokazał nam rozcapierzoną dłoń i rzekł:
− Zgadnijcie który palec był w cipce?
Podobno stuknął chudą Renatę. Chodzili ze sobą od paru miesięcy, o czym wiedzieli wszyscy w szkole. Nie miałem powodów, by wątpić. Brylewski był przebojowy, wysportowany i zadziorny. To nic, że uczył się jak ostatni tłuk. Wśród swoich był kimś.
Toczek z kolei lubił naukę, a w szczególności matematykę. Dyktanda pisał jak flejtuch, ale trygonometrię łapał w mig. Stale coś wygrywał na olimpiadach matematycznych, a raz nawet przytulił komputer. Nie był co prawda duszą towarzystwa jak Brylewski, ale większość i tak go lubiła głównie za kulturę osobistą i charakter.
Jeśli w naszej paczce był dobry, zły i brzydki, ja byłem tym ostatnim. Wcale nie chodzi o to, że jestem nad wyraz szpetny z twarzy albo posturą przypominam krogulczego kumpla Quasimodo, to raczej zasługa mojego sposobu bycia. Najczęściej trzymam się na uboczu w kącie albo zwyczajnie z tyłu. Nie lubię gdy na mnie patrzą, obgadują, chwalą, ganią. Nie lubię niczego, co zwraca uwagę otoczenia. Im bardziej jesteś wyrazisty, tym baczniej tamci obserwują, a potem mówią. A mówią wiele, najczęściej nieprawdę. Dla większości pozostaję nijaki i dobrze.
− On nas w ogóle słyszy? − zapytał Brylewski Toczka. Potem pomachał mi dłonią przed oczami, jakby chciał sprawdzić czy nie straciłem też wzroku.
− Przestań, idioto − zwrócił mu uwagę Toczek. − Lekarz powiedział, że widzi i słyszy jak dawniej. Co u ciebie, Wiktor?
Milczałem.
− Po cholerę trzyma ręce w powietrzu? − dopytywał Brylewski po cichu. − Może chce odlecieć…
− Odlecieć?
− Oglądałem kiedyś taki film. Gość ześwirował i myślał, że jest ptakiem.
− Jak masz chrzanić takie bzdury, lepiej nic nie mów.
Nie wina Brylewskiego, że jest trochę głupkowaty. Nie mam do niego żalu. Wrócę do was chłopaki, ale jeszcze nie teraz. Cześć.
Zakochałem się w dziewczynie z klasy. Ma na imię Alicja i wiem, że to najwspanialsza osoba pod słońcem. Tylko panu Klockowi powiedziałem, że mam zamiar zaprosić ją na bal gimnazjalny. Pokazałem mu zdjęcie i jest zachwycony jak ja.
Od ostatniego meczu hokejowego Klocek mieszka w moim pokoju. Zabrałem go do siebie, żeby wydobrzał po tym, jak grzmotnął w krzaki. Poza tym wolałem, żeby nie siedział samotnie w naszej szopie. Nie był szczególnie wymagający. Zażyczył sobie jedynie starą gazetę, na której mógłby siedzieć i spać. Zaproponowałem, że możemy spać razem, ale odmówił. Wcześniej upewniliśmy się obaj, że żaden nie jest pedałem.
Klocek uważa, iż nie powinienem zwlekać z zaproszeniem Alicji. Pewnie ma rację, ale z drugiej strony nie chcę rozczarowania, w końcu dokoła non stop krążą mniej lub bardziej atrakcyjni adoratorzy. Dlaczego miałaby wybrać akurat mnie…?
Nie wiem, na ile mój przyjaciel zna kobiety, ale twierdzi, że większość woli wrażliwych, uczuciowych i spokojnych chłopaków. Nie mam zdania, jako że w życiu nie miałem sympatii, nie wspominając o tym, że mój palec ani razu nie penetrował cipki. Może i nie jest to ważne, ale przecież warto posiadać jakieś doświadczenie. Tym bardziej, że nie chciałbym zawieść Ali już na pierwszej randce.
Najlepiej jeśli uda nam się zostać sam na sam. Wtedy podejdę i po prostu zapytam czy idzie z kimś na imprezę. Ostatnio podsłuchałem, jak mówiła koleżankom, że jak do tej pory nikt nie odważył się złożyć jej propozycji, ale oboje wiemy, że to wyłącznie kwestia czasu. Klocek ma rację, że trzeba działać szybko.
Nazajutrz uważnie obserwowałem Alę na przerwach. Przez cały dzień ledwie raz została sama. Nic dziwnego wszak była ładna, popularna, zbierała całkiem niezłe oceny. Któż nie chciałby mieć takiej koleżanki? Musiałem uzbroić się w cierpliwość.
Dopiero w środę na półtora miesiąca przed balem przełamałem lęk i poszedłem za radą Klocka. Stanąłem mocno zestresowany naprzeciw samotnej Alicji.
− Cześć, Alu − powiedziałem na przywitanie. Miałem pietra jak jasna cholera. Zawsze wtedy mam odrobinę wyższy głos jak chórzystka. Muszę pilnować, żeby za bardzo nie piszczeć.
− Hej − odpowiedziała z uśmiechem, co jeszcze bardziej mnie onieśmieliło.
− Cześć − powtórzyłem bez sensu jak debil. Potem trochę dukania, łapania powietrza, aż w końcu zapytałem: − Czy idziesz z kimś na bal?
− Jestem umówiona z Alanem.
Niech to szlag. Alan jebany Werner − symbol mojego upokorzenia i ostatecznego upadku. Psi syn miał wszystko, czego trzeba rozwydrzonemu nastolatkowi; obrzydliwie bogaci starzy, swoboda w szkole i luz, o jakim mogłem pomarzyć, a na deser miał Alicję. Pozostało mi tylko patrzeć i zazdrościć.
− W porządku − odparłem na koniec, po czym dodałem „cześć” na pożegnanie i odszedłem w pośpiechu, jakbym zaraz miał dostać sraczki. Ależ to musiało żałośnie wyglądać.
Później obserwowałem Alę z ukrycia. Widziałem, jak opowiada coś koleżankom, a te śmieją się do rozpuku. Do końca dnia wszyscy wiedzieli o mojej porażce. Z utęsknieniem czekałem na ostatni dzwonek.
Wpadłem do domu roztrzęsiony. Natychmiast zamelinowałem się w pokoju. Klocek stał przy łóżku, gdzie go zostawiłem. Nawet nie zapytał. Od razu wiedział.
Moją matkę męczy to, że nie pójdę na bal. Cierpi bardziej niż ja. Sytuacja jest tym gorsza, że niewiadomo czy skończę gimnazjum w tym roku i czy w ogóle je kiedykolwiek skończę.
− Co mają oznaczać te ręce? − matka pyta lekarza.
− Tego nie wie nikt prócz Wiktora − rzecze tamten.
− Może myśli, że jest ukrzyżowany…
− Może. Nie trudno doszukiwać się u chorych ideologii. Wszystko to jednak tylko objaw choroby.
Ech ci cholerni lekarze. Dla nich życie jest zawsze prostsze.
Rozmawiałem z Klockiem otwarcie. Wyznałem, że chcę umrzeć, na co on stwierdził, że to niepotrzebne i lekkomyślne. Wtedy dopiero zaczęliby o mnie mówić, a poza tym matka chyba dostałaby pierdolca. Wystarczy, że wyjdę z domu bez czapki, a ona już podejrzewa, że dostanę AIDS albo zapalenia opon mózgowych. Nie wyobrażam sobie, żeby zniosła informację o mojej śmierci.
Według Klocka powinienem wyznaczyć sobie jakiś konkretny cel w życiu. No tak, tylko co? Klocek jednak nie chce doprecyzować. Czasem mówi bardzo niejasno, gdyż właśnie tak wygląda mądrość życiowa. Nie jak gotowe stwierdzenie, które wystarczy głośno odczytać. To raczej dla pseudomądrych. Mądrość w weekend.
Myślę, że mój przyjaciel jest filozofem albo był nim kiedyś. Po śmierci odrodził się na nowo pod postacią pnia drzewa. Wyobrażam go sobie jako średniej wielkości drzewo rosnące z innymi, kwitnące raz w roku i raz na rok gubiące liście. O przyszłości nie chce jednak mówić. Musi sprawiać mu to przykrość. Gdzieś w ziemi tkwią pewnie korzenie, z których wyrósł. To jego ziemia, matka i dom zarazem. Pewnego dnia ktoś go zwyczajnie ściął i powiózł z dala od bliskich.
Spędzam w swoim pokoju dużo czasu. Obaj spędzamy. Kiedy któryś ma ochotę, po prostu zaczyna dowolny temat. Najczęściej jednak milczymy. Znamy się na tyle dobrze, że nie potrzeba gadać na okrągło.
Matka narzeka, że nie wychodzę z kumplami. Jest przewrażliwiona do tego stopnia, że kazała ojcu poważnie ze mną porozmawiać. Sam z siebie staruszek nigdy nie przyszedłby zapytać czy wszystko w porządku. Najbardziej interesowało go czy nie jestem przypadkiem pedałem. To nawet czasem zabawne. Największy szok moich rodziców to syn homoseksualista chory na AIDS.
Dużo myślę o przyszłości. Nie chodzi wcale o wybór ogólniaka, bo to niuans. Interesuje mnie to, co wydarzy się później. Jakim będę człowiekiem? Dlaczego, gdy pytają nas, kim jesteśmy, większość opowiada o swoim zawodzie? Jakby tylko praca określała tożsamość. Co ciekawe masa ludzi, których znam, gardzi swoją robotą. Kim wobec tego są? Wiecznie wkurwionymi nieszczęśnikami bez perspektyw na lepsze jutro…?
Śniłem tej nocy o Alicji. Wcześniej także odwiedzała mnie nocą. Raz nawet obudziłem się przyklejony do prześcieradła. Ostro napaskudziłem. Tej nocy nie było jednak świntuszenia. W moim śnie siedzieliśmy nad brzegiem rzeki i rozmawialiśmy. Był z nami także Klocek. Ala od razu go polubiła i po tym wiedziałem, że śnię. W rzeczywistości nikt nie zakumplowałby się z kawałkiem drewna. Do tego trzeba czegoś więcej niż uczucia i tolerancja. Najważniejsza jest wyobraźnia pobudzana przez samotność.
Z Klockiem spędzałem każdą wolną chwilę. Chętnie zabrałbym go nawet do szkoły, ale za nic w świecie nie zmieści się w torbie. Obaj kombinowaliśmy nad różnymi rozwiązaniami. Skurczybyk był gotów pozwolić obciąć sobie ręce, to znaczy gałęzie, które podobno i tak nie są potrzebne. Nie miałem serca. Wiem, że nie sprawiłbym mu bólu, ale jakoś głupio pozbawiać przyjaciela kończyn.
− Z kim rozmawiasz nocami? − matka ciągle o to pyta.
Już nie wiem, co mam odpowiadać. Lista wymówek ma swój koniec, a matka nie należy do głupich. Ciągle się martwi. Najpierw przeżywała moją podstawówkę, potem gimnazjum, a za parę miesięcy liceum. To studnia zmartwień bez dna. Po szkole będą studia, potem praca, rodzina i cholera wie co jeszcze. Wciąż próbuje układać mi życie, przez co nie mam odrobiny swobody. Ojcu taki stan rzeczy odpowiada, bo ma po pracy nieustające wakacje. Matka wszystko zrobi za nas obu. Nie wiem, jak daje radę.
Ostatnio znalazła mi nawet partnerkę na bal końcowy. Miałem towarzyszyć Monice. Znam ją od dawna i nawet lubię, ale żeby pójść razem na zabawę? Gadatliwe, grube, głośnie i energiczne laski nie są w moim typie. Cycki ma tak wielkie, że pewno stanik mojej babki byłby zbyt ciasny. Przeraża mnie także fakt, że wspólne wieczory kończą się zwykle amorami. Tak przynajmniej twierdzi Brylewski, a już on dobrze wie, kiedy jest okazja, żeby wetknąć pannie palec pod spódnice.
Odkąd spamiętam, odczuwam lęk przed dużymi cyckami. Nie jestem ciotą, o czym pewnie wspominałem setki razy, ale od buforów stronię. Wielkie cyce utożsamiam z niebezpieczeństwem i symbolem wyższości kobiet nad mężczyznami. To chyba jakiś kompleks freudowski.
Znam Klocka na wylot. Wiem, co myśli o danej sprawie i co powie. Wyprzedzam jego słowa o kilka sekund. Myślę jak on, rozumiem, co mówi, przewiduję każdy ruch. Obaj wiemy o sobie nawzajem dużo.
Są tacy, którzy nazywają mnie czubkiem albo zboczeńcem. Przecież człowiek nie może rozmawiać z kawałkiem drewna. Czyżby…? A jednak robię te dziwne rzeczy i rozumiem ich sens. No właśnie, rozumiem. Tym różnię się od etatowego czubka; mam świadomość dziwactw, jakie mnie ogarniają.
Klocek jest zmyślony, ale nie do końca. Powstał, gdyż brak mi kogoś. Postać mojego przyjaciela uosabia moje własne pragnienia. Tęsknię za prawdziwym oddaniem. Nie ufam już ludziom, bo ci zbyt wiele razy rozczarowywali.
Tamtego dnia przeczuwałem, że coś się wydarzy. W przededniu balu doznałem lekkiego skurczu żołądka. Byłem zestresowany jak zawsze tuż przed jakimś gównianym wydarzeniem, na które wcale nie miałem ochoty. Do tego matka biegała po całym domu z moim garniturem. Przenosiła łacha z kąta w kąt, żeby nie spadł, żeby nie oblazł sierścią. Miałem dość, dlatego po powrocie ze szkoły poszedłem od razu do siebie. Od progu dostrzegłem, że przy łóżku nie ma Klocka. Przeszukałem pokój. Nie znalazłem go.
Zszedłem na dół do pokoju gościnnego, żeby spytać matkę, ale ta zaczęła chrzanić jak katarynka o balu, garniturze i Monice. Dopiero na koniec oświadczyła, że kazała ojcu wywalić z mojego pokoju wszystkie śmieci.
Przez okno wychodzące na podwórze dostrzegłem dym. Czym prędzej wybiegłem na zewnątrz, żeby zobaczyć jak ojciec wrzuca do ogniska ostatnią szuflę śmieci. Oniemiałem widząc buchający płomień. Po chwili, zupełnie nieświadomie wymamrotałem do ojca:
− Ty skurwysynu.
Nie usłyszał. Tak pochłaniało go wybieranie popiołu, że nawet mnie nie zauważył.
Siedziałem odrętwiały w kuchni, gdy matka nakazała mi przymierzyć marynarkę. Nie drgnąłem, ale jej w niczym to nie przeszkadzało. Narzuciła mi marynarkę na plecy, wygładziła zagniecenia i patrzyła jak sroka w gnat.
− Przejdź się, Wiktor − powiedziała. − Chcę zobaczyć jak leży. Trochę jesteś za chudy, ale nie ma tragedii. Mam tylko nadzieję, że krawat będzie pasował do sukienki Moniki. No dalej, wstań.
Nie potrafiłem. Na myśl o balu żołądek ścisnęło mi jeszcze mocniej niż poprzednio. Poczułem trzęsienie ziemi. Bardzo długie i intensywne. Jakiś czas później zrozumiałem, że to ja drżę.
− Nie wydurniaj się, Wiktor − skarciła mnie matka.
Chciała dodać coś jeszcze, ale zamilkła, gdy spadłem z krzesła. Leżąc na kafelkach uderzałem raz po raz głową w podłogę.
Starzy i lekarze myśleli, że mam padaczkę. Też chyba poszedłbym tym tropem.
Na naszym oddziale jest gość, który ze trzysta razy na dobę wydaje dźwięk jak osioł. Nie znam jego historii, ale chyba rozumiem, co czuje. Jest też facet, co całą dobę patrzy w narożnik pokoju. Myślę, że zaprzyjaźnił się z pewnym pająkiem, ale jak wiadomo czysty dom nie jest miejscem dla pająków. Widziałem też dziewczynę głaszczącą średniej wielkości psa. Czasem pies wydaje się mniejszy, ale może akurat leżeć. Mógłbym ich wszystkich zapytać o cokolwiek, ale to bez sensu. Tylko my, przyjaciele, wiemy, jak silna więź nas łączy.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt