Zero, jeden, cztery, osiem. Zero snu, jedna… Słyszeliście to już kiedyś, nie?
Znowu ta sama pora, co do minuty. Moja trzecia zero siedem. Przeciągając się, podnoszę rękę, jakbym zgłaszał obecność. Wiem, to też było, ale dobra powtórka nie jest zła. Idzie zyskać na niej sporą popularność, nawet jeśli pisze się bez sensu. Chyba że pisze się ambitnie – wtedy może być słabiej.1
Bezsenność mocno; horror zaczyna się od nowa. „Annabelle”.
Podobnież na sen nieźle działa gorące mleko. Dla mnie „gorące” i „mleko” to niezbyt udane połączenie, jak placek węgierski posypany kawą Tchibo. W skrócie placebo.
Inną rzeczą, która niby pomaga, jest świeże powietrze. Nie zauważyłem, aczkolwiek spacer to dobry sposób, by jakoś umilić sobie czas. Często tak robię. Dzisiaj również. Zrywam się z łóżka, wskakuję w ciuchy i ruszam na obchód drzemiących ulic.
Chłodno. Termometry pewnie wskazują koło zera, może nawet mniej. A może więcej, tylko mój organizm obniżył temperaturę, kiedy próbowałem zasnąć, i teraz jest mi zimniej niż normalnie. Mniejsza.
Maszeruję jednym chodnikiem. Później drugim chodnikiem. Później poboczem, bo chodnik się urwał. Mijające mnie samochody parskają spalinami. (Ludzie, nie macie co robić o drugiej w nocy? Śpijcie, póki możecie). Z wysokiego komina zakładu, zajmującego się dwudziestoczterogodzinną produkcją cholera wie czego, wypływa szorstki dym. Studzienka kanalizacyjna jedzie gównami. Świeże powietrze.
Skręcam w dróżkę obok zagajnika. Kiepsko tu z oświetleniem, ale dziś jasna noc, a ja znam okolicę prawie tak dobrze, jak mapę Khorinis. No więc wędruję sobie raźno, ze wzrokiem wlepionym w okrągły księżyc.
Nagle coś nie tak. Lewa noga zostaje z tyłu. Żeż w mordę, zasieki jakieś! W ostatniej chwili wydobywam stopę, ale przede mną obniżenie terenu. Wredna ta grawitacja. Stawiam kilka szybkich kroków i wymachuję rękami, chcąc się czegoś złapać. Nie ma opcji. Ląduję na ziemi. Zbocze ściąga mnie w dół; turlam się, nawet koziołkuję. Co to, kurczę, ma być, teleportacja do Poznania?
– Jezus Maria! – słyszę czyjś krzyk.
Zatrzymuję się, uderzając ramieniem o barierkę. Ała. Gwiazdy tańczą nad drzewami, błędnik napiernicza salta.
– Nic ci się nie stało?
Przechylam głowę. Obok stoi młoda kobieta. Właściwie dziewczyna. No dobrze, kobieta, chociaż to określenie pasuje do niej tak, jak do mnie „mężczyzna”. Już prędzej „facet”, a ona, nie wiem, powiedzmy: „panna”. O, i teraz jest bardziej naturalnie.
– Co? Nie. – Podnoszę obolałe cielsko, strzepuję z kurtki piach i liście. – Po prostu… zahaczyłem nogą o gałąź albo jakiś korzeń i nie mogłem… Kurwa no, wyjebałem się po prostu.
Kiwa głową.
– Ale się wystraszyłam. Mało brakowało, a wpadłbyś do rzeki.
Zerkam na prawo. Strumień przebiega pod ścieżką, głaszcząc muliste dno tudzież butelki po piwie i inne śmieci.
– Fakt, mało brakowało. A ty, zdaje się, chcesz tam wskoczyć specjalnie.
Stoi za barierką, ale trzyma się jej kurczowo.
– Eee… Ja… – Ucieka ode mnie wzrokiem. Zaraz jednak wraca i patrzy w oczy. – Uhm.
– Uhm – podchwytuję. – Czyli… chcesz popełnić samobójstwo, tak?
Zastanawia się, ale tylko przez chwilę. Energicznie przytakuje główką chowającą się w naprawdę dużej, wełnianej czapce. Dziewczyna nosi też puchatą kurtkę i rękawice, tak grube, że dłonie właścicielki wydają się większe od moich. Widać nie tylko mnie jest zimno.
– Ej, to jak w jakimś kiczowatym filmie. Koleś przypadkowo spotyka kobietę, która stoi na moście i zamierza popełnić samobójstwo.
Uśmiecha się.
– Tylko ten most trochę mały – dodaję. – I rzeka też… Strumyk właściwie.
Uśmiecha się jeszcze szerzej. Zaraz potem radosny wyraz twarzy przeradza się w chichot. Ja też zaczynam chichotać. Dziewczyna śmieje się głośniej. Robię to samo, podkręcam natężenie, jakbym chciał zagłuszyć jej alt.
– Taki pastisz, co?
– Raczej parodia – odpowiadam. – Lubię parodie filmów, a ty? Na przykład „Liga najgłupszych dżentelmenów”.
– Nooo! Zajebista jest! Szczególnie te surrealistyczne obrażenia bohaterów. Albo „Naga broń”.
– Wiadomo. A naszą jak nazwiemy?
– „Pewnej nocy na Golden Gate”.
Rechoczemy tak, że słychać nas już pewnie z ulicy. Czuję napięcie w mięśniach brzucha, łzy napływają do oczu.
Dziewczyna zatacza się jak pijana. Niebezpiecznie mocno wychyla tułów. Łapię ją za przedramię.
– Uważaj – mówię. Atak głupawki zaczyna przechodzić. – Może jednak nie skacz, co? Wiesz, tu nie jest zbyt wysoko. Wątpię, czy od razu umrzesz. Możesz sobie tylko coś połamać.
Oboje patrzymy w dół, a później na siebie. Znów trochę podśmiechujemy.
– Chyba masz rację. Tylko jak inaczej mogłabym się zabić?
Teraz ma poważniejszą buzię i delikatnie uniesione brwi. Nawet ładna mina. Nie aż tak, żebym obawiał się o wytrzymałość szwów mojej bielizny, ale ładna.
– Nie martw się, na pewno coś wykombinujemy.
– Myślisz?
– Jasne. Czekaj… – Drapię się po brodzie. Tak naprawdę nie muszę kombinować. Wiem, co powiedzieć, ale niech wygląda, że wpadłem na ten pomysł dopiero teraz. – Słuchaj, mam u siebie tabletki nasenne. Bardziej skuteczny sposób niż ten mostek, no i podobno wcale nie boli.
– Serio? To znaczy, dałbyś mi je?
– Pewnie, żaden problem.
Dziewczyna przekłada jedną nogę nad barierką, ale nagle się wstrzymuje. Setny raz spogląda mi w oczy i unosi kąciki ust.
– Daleko mieszkasz? – pyta.
– Pół kilometra.
– A, to spoko.
Dopiero teraz przekłada drugą nogę.
– Nie boisz się?
– Niby czego?
– Na przykład, że jestem jakimś psychopatycznym mordercą.
– Ale przecież ja chcę umrzeć.
No tak. Cholera, jeśli za każdą głupią rzecz, którą w życiu powiedziałem, miałbym zapłacić pięćdziesiąt groszy, to do tej pory musiałbym chyba sprzedać nerkę, a teraz poważnie zastanawiałbym się nad którymś z płuc.
– Więc jak, idziemy? – pytam.
– Uhm.
„Uhm”. No to „uhm”.
***
Gdzie te tabletki? W szafce nie ma, na półce nie ma…
– Tu coś leży – mówi mój gość.
Rzeczywiście. Pod stołem.
– Czekaj, ja podniosę – uprzedzam jej rękę i łapię pudełko. Pamiętacie – tektura, wypustki dla niewidomych. Medium. I patrzę na Małą. Zazwyczaj nie oddałbym tabletek potrzebnych przecież do wojny z bezsennością. Zazwyczaj mógłbym nawet popełnić zabójstwo za to medium. Ale dziś wojny nie będzie; status quo ante bellum.
(Kto chce pocztówkę z Bieszczad?)
Otwieram pudełko.
– Kurde.
– Coś nie tak?
– Mało trochę…
– Za mało, żebym umarła?
– Raczej wystarczy, jeśli weźmiesz wszystkie. Tylko… dzisiaj jest piątek. A właściwie sobota, bo północ już minęła, ale nieważne. Chodzi o to, że gdzie ja w weekend dostanę receptę na te lekarstwa? Musiałbym radzić sobie bez nich przez trzy noce z rzędu. A ze mną, to jak na Ukrainie – dłuższy rozejm niemożliwy.
– Jaki rozejm?
– Co? A nie, ja tak tylko… – Pocieram zmarznięty nos. – Zresztą ktoś mógł cię dziś ze mną zobaczyć. Jeśli po twojej śmierci powie o tym policji, a oni sprawdzą, co wypisywał mi ostatnio lekarz, będę miał kłopoty.
– Czyli nie dostanę tych tabletek?
Zaprzeczam. Mała spuszcza wzrok i przygryza wargę. Jejku…
– Ale mogę u ciebie trochę zostać, co nie? Zimno na dworze.
– Pewnie. Rozbieraj się.
Rozbieraj. Nieźle.
Zdejmuje tę swoją wielką czapkę, a ja przyglądam się jej włosom, jasnym jak słońce, którego promienie w upalny dzień łaskoczą genitalia nudystów opalających się nago, bezwstydnie, w zgodzie z naturą. (No co? Trenuję przed napisaniem felietonu do „Wyborczej”. „Śniadanie na Tarnicy” czy coś).2
Ogólnie wygląda tak słodko, że nawet cukrzykom typu pierwszego podskoczyłaby insulina.
Siada na krześle. Myślicie, że powinienem zaproponować jej herbatę? Też tak sądzę, ale, kurczę, nie mam herbaty. Kawę? Po pierwsze, jest środek nocy; po drugie, kawa wyszła wczoraj rano.
– Napijesz się czegoś?
– Uhm. Wody.
„Wody”. Ideał, nie uważacie?
Podaję jej szklankę i siadam na łóżku.
– Tak właściwie, to czemu chcesz popełnić samobójstwo?
– Przez byłego chłopaka.
– Aha. Rzucił cię, a ty nie możesz bez niego żyć?
– Nie. Sama go rzuciłam. Wkurwił się i postanowił mnie upokorzyć. Rozesłał wszystkim film, jak posuwa mnie wspólnie z dwoma kolegami. – Wzruszenie ramion. – Miał różne zachcianki. A ja go kochałam.
Mała pije wodę i biega oczami na różne strony. Jak wcześniej, na moście – wtedy też nie wiedziała, czy uciekać wzrokiem, czy wręcz przeciwnie.
– Hmm… Więc powinnaś zabić jego, a nie siebie.
Błysk w oczach.
– Tak myślisz?
– Absolutnie. Chcesz, to ci pomogę.
– Jak to? Nie będziesz miał później wyrzutów sumienia?
– Jestem nihilistą.
Nie jestem, ale lubię tak mówić. Tylko nie kojarzcie mnie później z jakimś „wanna be Palahniuk”.
– Tych dwóch kolegów też możemy zabić – dodaję. – Przynajmniej będzie jakieś zajęcie. Spać nie mogę, a noc długa.
– Ej! – Uśmiech. – Też jesteś trochę dziwny?
– Trochę.
Milczy, oblizując usta. Odstawia szklankę.
– Ja mam zaburzenia osobowości.
– F sześćdziesiąt przecinek trzy.
– Tak! Skąd wiedziałeś?!
– Myślisz, że ciężko zauważyć rozchwianie emocjonalne?
– Ano racja. – Westchnięcie. – Poza tym mam trudności w ogarnianiu życia. Od zawsze sobie nie radzę i za cholerę nie wiem, jak to zmienić. A może wiem, tylko brakuje mi chęci. – Westchnięcie numer dwa. – Porąbane, co?
– Gdyby wszystko było normalne, zdechlibyśmy z nudów.
– Właśnie! Czemu ludzie nie mogą tego zrozumieć? Bez przerwy słyszę, że powinnam robić to i tamto, w taki i siaki sposób, bo jeśli nie, to nie zacznę być wreszcie szczęśliwa, bo przecież moje szczęście jest najistotniejszą sprawą tej żałosnej planety.
– Też się wkurzam, kiedy każdy chce za mnie wygrywać życie. Wolę być jednym z tych lucky loserów.
– O, słuchasz Queby! Ja też. Wiele nas łączy, co nie?
Trudno zaprzeczyć.
– To jak? – pytam. – Idziemy zabić kogoś złego? Bo nudy…
– Wiesz co? Średnio mam ochotę na morderstwa. Ale możemy znaleźć sobie jakieś inne, równie ciekawe zajęcie.
– Na przykład?
– Zastanówmy się – wstaje. – Jest wiele opcji miłego spędzenia nocy.
Siada na łóżku, tuż obok mnie. A właściwie „przy”, nie „obok”. „Przy” jest bardziej dobitne.
Szorstkość jej swetra, owocowość jej perfum. Tak, kurna, „owocowość”. Mózgu, nie psuj się!
– Nie za bardzo… Eee… Myślę, że chyba…
No, dzięki, mózg. Zajebisty jesteś.
– Chyba możemy już skończyć tą szopkę – dokańcza za mnie. I znowu uśmiech. – Przecież rozumiem, po co mnie tu przyciągnąłeś.
Pochylam się delikatnie do przodu. Mała wie, w jakim celu, i kieruje dłoń właśnie w tamte rejony. A ja już przestaję udawać, że nie patrzę tam, gdzie patrzę.
– Dziwka.
Jakby cień przeszedł po jej oczach.
– Słucham? – Ma niepokojąco spokojny ton.
Odsuwam się na kilka centymetrów. Kręcę głową.
– Przepraszam. Jakoś tak odruchowo…
– Jeśli chcesz mnie zbyć, wystarczy powiedzieć, że ci się nie podobam.
– Podobasz mi się, ale… Przecież nawet się nie znamy.
– I co?
– Każdemu tak łatwo wskakujesz do łóżka?
– Będziemy teraz dyskutować o mojej moralności?
Tym razem ja sobie pomilczę.
– Nie jestem dziwką.
– Jasne, że nie. Tylko czasami lubisz we czwórkę, przed kamerką.
Dostaję z pięści w udo. Nie wiem, czy to nadal zaloty, czy już zdenerwowanie.
– Chłopie, o co ci chodzi?
– O to, że jesteś inna, niż myślałem.
Sięga po wodę. Patrzy, jak malutkie fale rozchodzą się po tafli. Potem szybkie przechylenie. Wypija do dna.
– A ty jesteś strasznym chamem – mówi. Zaczyna gładzić palcami kosmyk włosów. – Naprawdę uważasz mnie za…? No wiesz.
– Co ty. Po prostu próbuję się w tobie nie zakochać.
Trzeba będzie popracować nad niemówieniem wszystkiego, co przychodzi do głowy.
– Aha. To dobrze, miłość jest przereklamowana. – Mała opiera się o mój bok, trzymając w obu dłoniach pustą szklankę. – Słuchaj, tak naprawdę nie było żadnego filmu. Nawet nie chciałam się zabić.
Lubię zwroty akcji, a wy?
– Więc co robiłaś na moście?
– Czekałam na ciebie.
Czekała. Na dworze, w zimę, o drugiej w nocy. Cóż, przynajmniej wyjaśniło się, skąd ubiór jak na Syberię.
– Widziałam cię często, gdy spacerowałeś ścieżką – kontynuuje. – Pomyślałam sobie, że jesteś całkiem, całkiem, i fajnie byłoby się z tobą przespać. A że nie wiedziałam, jak zagadać, wymyśliłam sobie pretekst.
Znowu cisza. Często milczymy, prawie jak sycylijska mafia.
– Cóż – odzywam się w końcu. – To tylko czyni tę noc jeszcze bardziej surrealistyczną.
Eksplodujemy śmiechem.
***
Idę po chodniku. Sklepowa torba próbuje mi wyrwać rękę z zawiasów. To znaczy z barku – taka metafora. Podbija znajomy. (Jest już dzień, jakbyście się nie domyślili. Popołudnie).
– Siema, stary – mówi. – Słyszałeś, co się stało?
– Słyszałem. Sukinsyny.
– Kto?
– No, rolnicy. Drogi blokują. Co im ci warszawiacy zawinili?
– Rolnicy?! Mordo, zacznij myśleć trochę bardziej lokalnie! Kojarzysz most, ten koło zagajnika?
– A co?
– Nad ranem jakaś dupa z niego skoczyła. Próbowała się zabić, czaisz?
Czaję, aż za dobrze czaję.
– Przeżyła?
– Tak, ale coś jej się stało w kręgosłup. Nie wiadomo, czy będzie chodzić. Ej, co ty?!
Jakoś tak intuicyjnie chwyciłem go za ramiona. Torba prawdopodobnie wypadła mi z ręki, aczkolwiek pewności nie mam. Teraz jest tylko niedogolona twarz znajomka. Nic więcej.
– Widziałeś ją? Tą dziewczynę?
– No tak, widziałem, kiedy karetka…
– Blondynka?
– Weź te ręce, człowieku!
– Skup się! Blondynka? Taka wysoka, ale drobna, z wielką czapką?
– Raczej niska. I brunetka.
Hmm… Widać trafiam nie na te kobiety, co trzeba.
______________________________________________________________________________
1 https://www.youtube.com/watch?v=cyLE48i4XY0
https://www.youtube.com/watch?v=s5Z_L3p74Us
W pierwszych zdaniach tekstu znajduje się również odniesienie do filmu „Obecność” (3.07) oraz związanego z nim „Annabelle”. Filmy zostały nakręcone w sposób wtórny, wykorzystują sprawdzone motywy z wielu poprzednich horrorów; „powtarzają” to, co już było.
Nawiązanie do „Obecności” oraz godzina 1.48 powtarzają się, występowały w tekście „Uciążliwości”.
2http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,16942610,Sniadanie_na_Oranienstrasse__czyli_czemu_Pola_wybiera.html
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt