Dwaj Żydzi nerwowo trzęśli się przed siedzącym komendantem Razakowem, o szczęce, w której ostało się tylko kilka zębów.
Wysoki i chudy Aaron Zilberman zwiesił nisko głowę jak do ścięcia, a mniejszy, krępy Chaim Grinszpan pocił się obficie, zachowując nieruchomość kamienia. Nie znali powodu nagłego wezwania.
– Boicie się mnie? – zapytał Razakow nieco grubiańsko. – Przecież chodziliśmy do jednej szkoły, koledzy. Pamiętam, Zilberman, byłeś zdolny jak szatan.
– Trzęsiemy się, panie komendancie, bo zimno trochę – rzekł Zilberman fałszywie, wyglądając przez okno skute mrozem. Promienie słoneczne odbite od bieli śniegu i lodu wpadały do pokoju, oślepiając stojących.
Komendant uśmiechnął się z politowaniem.
– Byliście dużymi handlarzami w Kozielsku, co?
Postawili oczy:
– Skądże! – wrzasnął Zilberman.
– Nieprawda! – Grinszpan aż klepnął z przejęcia dłońmi o czerwone policzki.
Zilberman zrobił krok do przodu.
– Od dziesięciu lat pracuję w fabryce, zgodnie z nakazem, panie komendancie! To potwarz z tym handlowaniem. To pewnie Grinszpan plecie... – Zerknął nieznacznie w bok.
– Zilberman, krętaczu! – Grinszpan nie pozostał dłużny. Doskoczyli nagle do siebie jak wściekłe psy.
Razakow uderzył pięścią w blat.
– Dość, idioci! Spokój, do ciężkiej cholery! – Gdy Żydzi nieco uspokoili się, wyjaśnił: – Chodzi mi właśnie o okres sprzed dziesięciu lat. Byliście wtedy obaj handlarzami w Kozielsku, tak?
Niepewnie przytaknęli:
– No, tak, ale wtedy wolno było – rzekł cicho Zilberman.
– Brzydzę się tego handlu do dzisiaj... – zapewnił chyłkiem Grinszpan.
– Uznaję socjalistyczny system gospodarczy z ograniczeniem własności prywatnej powstałej bez wyzysku pracy innych! – dodał ze stanowczością Aaron wyuczoną formułę.
Komendant niezaciekawiony tłumaczeniami rozłożył przed sobą dokumenty:
– Do rzeczy. W niedługim czasie obóz za miastem zapełni się ludźmi. Nieważne jakimi, nieważne po co. – Tu wstrzymał na chwilę oddech, przyglądajac się bacznie Żydom, czy zrozumieli. – Obejmiecie dwa sklepiki obozowe i będziecie handlować towarami. Poinformuję was o minimalnych cenach do których będziecie musieli się stosować. W założeniu ma to być handel jak dziesięć lat temu, jasne? Oczywiście, towar zorganizujecie sobie dzięki pozwoleniom z urzędu, a wszystkie pieniądze jakie zarobicie, będziecie musieli nam zwrócić.
Spoglądali nieufnie.
– Nie muszę tłumaczyć – kontynuował komendant, wlepiając w obu podejrzliwe oczy – co się stanie, jeżeli zauważymy nieścisłości.
– A uchowaj... – Zilberman wzniósł wzrok ku niebu.
– Skądże! – Grinszpan znów klepnął dłońmi o policzki.
– Będziecie sprzedawali tytoń, pieczywo, kartki pocztowe, cukierki, arbuzy. Ma być pełno towarów! Wielki szyk! Słodycze w kilku rodzajach.
Pokiwali głowami zgadzając się na wszystko. Po chwili milczenia Zilberman nieśmiało wtrącił:
– Dla jasności, panie komendancie, oczywiście nie wątpię w możliwości przedsięwzięcia, ale mam pytanie organizacyjne: skąd weźmiemy towary o których pan wspomniał?
Komendant spodziewał się pytania:
– Dostaniecie obaj specjalne pozwolenia wyjazdu do Smoleńska i kilku innych mniejszych miast bliżej. Tam będziecie się zaopatrywać podług waszego haniebnego doświadczenia. Pamiętajcie, zachowujcie się tak, jak gdyby to były wasze sklepy, ale wiedzcie, że to nie są wasze sklepy i towary, a za każde drobne szachrajstwo spotka kara. No, nie wyglądacie zbyt pewnie? Słuchaj, Zilberman, kiedy ostatni raz widziałeś ojca?
– Sześć lat temu – rzekł głośno, nawet pokazując przy tym liczbę na palcach.
– A u ciebie, Grinszpan, kiedy twoja Rachela zrobiła ostatni obiad?
– Stuknie pięć lat.
– To wyobraźcie sobie, że jeśli będziecie się dobrze spisywać, to członek waszej rodziny, pomimo uprzedniej winy, zostanie wspaniałomyślnie ułaskawiony przez władzę. – Zawiesił na sekundę głos, po czym dodał: – Ale ta nagroda może dotyczyć najwyżej jednego z was. Tego, kto sprzeda więcej i więcej pieniędzy przyniesie... No, a teraz wypieprzać łaskawie do fabryki, reszty dowiecie się w swoim czasie.
***
Mały Jakub z rozpędem otworzył drzwi i wbiegł do magazynu. Jego ojciec, Aaron Zilberman, podskoczył na krześle, a pudełko zapałek wypadło mu z dłoni.
– Gdzie się tak śpieszysz, chłopcze? Przestraszyłeś mnie!
Jakub skinął głową przepraszająco i wyjaśnił pośpiesznie:
– Polscy oficjerowie przyjechali!
– Ilu? – zapytał czujnie ojciec.
– Mnóstwo! Mnóstwo narodu! Żołnierze ich pilnują, poganiają i kwaterują w obozie po starym klasztorze.
– Grinszpan już tam jest?
– Z małym Szlomo i małą Sarą! Sprzedają herbatę, pieczywo, zbierają kartki pocztowe... Grinszpan już dwa razy furmanką obrócił, ale teraz mu koło odpadło i wymienia.
– Po ile ma herbatę?
– Po osiemdziesiąt.
– Bierz rower, sprzedawaj po siedemdziesiąt osiem. Ja zaraz będę z towarem.
Aaron natychmiast zapakował pakunki na furmankę, nakarmił konia i ruszył w drogę. Żwawo popędzał zwierzę bacikiem.
Po drodze spotkał wymieniającego koło Chaima Grinszpana. Obsłużyli się wzajemnie szyderczymi uśmiechami. Grinszpan się śmiał, bo juz dwa razy furmanką obrócił; Zilberman się cieszył, bo wymiana koła zajęła nieco Grinszpana.
Aaron dotarł do dawnego klasztoru, zmienionego przez władze na obóz więzienny. Wszystko otoczone było murem, na którym straszyło ogrodzenie z drutu kolczastego.
Przed bramą obozu czekał już Jakubek.
– Nie wpuszczają?
– Tato, przepustka – wyjaśnił syn.
Aaron zwrócił wzrok ku niebu. Gdzie jest komendant, do licha, wszak nie ma czasu! Dojechał wolno do szlabanu zagradzającego wjazd do obozu i zagadnął młodego strażnika.
– Żołnierzu, mam sklepik obsadzić. Oto upoważnienie od komendanta!
Młodzieniec chciał już coś odpowiedzieć niemile, gdy nagle z głębi obozu wyszedł komendant.
– Nie fatyguj się, Zilberman. W kancelarii przybiją ci przepustkę.
Aaron zatarł ręce:
– Dziękuję, panie komendancie!
– Czekolada i cukierki są?
– Jeszcze nie dostałem pozwolenia na wyjazd do Smoleńska...
– Ech, psia krew! Trzeba było się zgłosić wcześniej, baranie.
Komendant machnął ręką wściekły i wrócił do budynku. Aaron zagadnął jeszcze chyłkiem młodego strażnika:
– Skąd są jeńcy?
– Z całej Polski. Rezerwiści.
– Czyli nie robotnicy?
– Nie. Prawnicy, nauczyciele, naukowcy...
Aaron ucieszył się jeszcze mocniej. Szykowała się piękna sprzedaż. Jak za dawnych lat!
Szlaban poszedł w górę.
Istotnie, wewnątrz obozu przebywało mnóstwo Polaków, większość ubrana w mundury żołnierskie. Chodzili, rozmawiali, oglądali budynki, w tym znajdującą się w centralnej części wielką budowlę po cerkwi z sześciopiętrowymi pryczami oraz położony obok blok dla pułkowników.
Aaron w starym, ale schludnym chałacie i białej koszuli podjechał furmanką w środek największej grupy.
– Hej, szanowni oficerowie! Witamy w Kozielsku! Sklepik obozowy Aarona Zilbermana już otwarty! Dużo i tanio! W naszym kraju wszystko jest, wszyscy szczęśliwi! Proszę bardzo!
Natychmiast stłoczył się wokół większy tłum. Zamawiano chleb, tytoń, kartki pocztowe. Zrobiło się pogodnie, wesoło. Aaron zwijał się jak w ukropie. Co miał – natychmiast sprzedawał.
– Z daleka panowie?
– Z Tomaszowa jadę – odparł postawny, młody mężczyzna – a kto wie, gdzie jeszcze nas dowiozą.
– Tu tereny nie za bardzo mroźne, wręcz łaskawe – opowiadał Aaron mieszając język polski z rosyjskim. – Dużo lasów i zwierzyny. Rzeka płynie w pobliżu. Kozielsk malutki, ale przyjemny.
– A jakie większe miasto najbliżej?
– Będzie na południe Kaługa, na zachód Smoleńsk – wyjaśniał Żyd, wskazując kierunki wyciągniętą ręką. – Mapę następnym razem przywiozę, dam panu oficerowi.
– Czyli stąd jesteś?
– Stąd, blisko – odparł Aaron. – A handluję gdzie się da. I do Tupik pojadę, do Szepelewa. Skórą się dobrze w Mazulewce handluje – konfabulował w najlepsze, za handel skórą w Mazulewce z miejsca było dziesięć lat gułagu. – Ja się nie boję daleko jeździć. Wszyscy wiedzą, że najlepszy towar właśnie u Zilbermana.
– A tu taki drugi był, też sprzedawał.
– To Grinszpan, stary dziad, szagega – wyjaśnił Aaron z niesmakiem, po czym skierował wzrok ku niebu. – I jego Adonai niech ma w swej opiece... – Znów do Polaków: – Szkoda czasu i pieniędzy na produkty Grinszpana. Do mleka wody dolewa, do masła wrzuca trociny, a zupę to chyba szczynami rasuje.
Roześmiali się wszyscy wokół, co Zilberman przyjął za dobrą monetę. Jeszcze bardziej uniósł się w dowcipie i omawiał handel konkurenta. Gdy znudziły ich błaznowania Żyda, Polacy dywagowali między sobą.
– I co to z nami będzie?
– Ech, do kołchozów pójdziemy albo gułagów – rzekł starszy mężczyzna w pogniecionym płaszczu. – Co to, kacapów nie znamy?
– Dobrze będzie, panie oficerze – włączył się grzecznie Aaron. - Proszę się nie martwić, ja was we wszystko zaopatrzę, niczym się, panowie oficerowie, nie przejmujcie.
– Albo nas wcielą do armii sowieckiej – odparł inny, nie zwracając większej uwagi na Aarona.
– Nie damy się! – krzyknął z boku młody człowiek.
– Tak jest, nie damy się – przyznano mu rację.
Zilberman wraz z Jakubkiem prędko brali zamówienia, handlowali czym się dało, rozmawiali i opowiadali. Godzinę później przyjechał Grinszpan, jakieś niespotkane kłopoty miał z tym kołem od furmanki. "Widocznie sprawiedliwy Bóg tak chciał" - pomyślał Zilberman.
***
Dobry to był okres, zarobek niezgorszy. Nic to, że nie dla siebie. Przecież handel nie zawsze kończy się zyskiem. Ważne, że był! Ale psia jucha Grinszpan osiągał większe obroty. Dostał od władz nowszą furmankę i lepszego konia, a poza tym pomagały mu dzieci: mały Szlomo i mała Sara, a Zilbermanowi tylko jeden Jakubek.
Sprzedaż cukierków szła mizernie, a wieczorami Zilberman i Grinszpan musieli stawiać się u jednego z wojskowych, który dokonywał liczenia dokładnej ilości sztuk słodyczy.
Jeńcy pukali się w czoło: "W domu żony nie mają co jeść, a tutaj będziemy się słodyczami obżerać?!"
Gdy Polakom zaczęło pieniędzy brakować, pozostawali przy podstawowych, skromnych racjach żywnościowych. Zilberman wówczas dokładał do interesu, dumpingując ceny poniżej norm - różnicę pokrywał resztką oszczędności - albo sprzedając towary spoza regulaminowo przyznanych. Było to nadzwyczaj ryzykowne, ale Grinszpan robił podobnie.
"Kto zna prawdziwą cenę słodyczy, które dostajemy od życia, ten jest handlarz nad handlarzami! - myślał Zilberman i wzbierała w nim tęsknota do jedynego znanego mu handlarza nad handlarzami: - Ojcze, któryś jest gdzieś tam na syberyjskich szlakach, zrobię wszystko, wszystko... Wszak to ty mnie nauczyłeś kupiectwa. Gdy miałem cztery lata pomagałem w sklepie, gdy miałem siedem lat stałem samodzielnie za ladą, a będąc młokosem dziesięciu wiosen handlowałem skórą w Mazulewce. Nie mogę przegrać w tej konkurencji! Tylko co to tak, tych oficjerów zaczyna ubywać?"
Wywożą ich, mówili, ale gdzie, trudno stwierdzić. Może do kołchozów, gułagów, może wcielają do armii sowieckiej, ale oni się nie dadzą – tak przekonywali.
Zilberman dumał dalej: "Może są gdzieś blisko". Kiedyś sto kilometrów potrafił przejechać za klientem, sto pięćdziesiąt za skórą. Kiedyś. Ech, mylą się czasy Zilbermanowi. Kiedyś to było pięknie! Jakiż handelek się robiło. "Czy można sobie wyobrazić piękniejsze życie niż w latach dwudziestych w Związku Sowieckim?" - rozprawiał w duszy.
– Pod Smoleńsk jadą pociągiem, a dalej to nie moja sprawa – wyznał młody strażnik Sasza, z którym Aaron wszedł w komitywę.
– Ot, to mi niewiele mówi – przyznał smutno Aaron. – A może ich na Wyspy Kanaryjskie dalej wiozą, albo do Kairu jako obstawę króla Faruka.
– Musi być niedaleko od Smoleńska, bo taki Iwan Kozalew gadał, że do końca był w eskorcie, a wrócił tego samego dnia.
– Tak mówisz? To i dobrze mówisz. – Aaron skalkulował w myśli: "Do Smoleńska kawał drogi, Grinszpan nie pojedzie. A ja mam brata w Smoleńsku. I jest przecież specjalne pozwolenie na wyjazd! Tydzień można zabawić, interesy porobić. Tylko o furmankę na miejscu się postarać i hej! Czy pytać komendanta? Chyba niekonieczne. Przecież udzielił pozwolenia na pół roku. Na miejscu w obozie Jakubek mnie godnie zastąpi. W ten sposób, dzięki większej liczbie obsługiwanych klientów, mój zysk powinien pobić osiągi Grinszpana!"
Uśmiechnął się wreszcie do żołnierza:
– Pomogłeś mi dużo. A nie wiesz, kiedy jadą następnym razem?
– Dowiadujemy się o wszystkim w ostatniej chwili, a potem dowozimy Polaków na bocznicę kozielską.
– To posłuchaj mnie, żołnierzu, bądź tak dobry, czego nie pożałujesz, i jak następnym razem każą ich w pociąg ładować do Smoleńska, poślij po mnie. Jakubek, mój pierworodny, będzie kręcił się tutaj. Mam specjalne pozwolenie na wyjazd w celu aprowizacji i muszę je wykonać.
Saszka kiwnął głową, gdy Zilberman machnął mu kartką przed oczyma.
I wkrótce Polaków zabrali do pociągu. Aaron wziął pieniądze, co by w Smoleńsku obrócić je w towar, a towar w pieniądze od jeńców.
Na bocznicy stał pociąg, pięć wagonów towarowych. "Wszystko się zgadza" – pomyślał Aaron i uderzył wprost do maszynisty:
– Do Smoleńska jedziecie?
– Do Smoleńska – odparł sucho maszynista.
– A weźmiecie mnie na pokład, przyjacielu?
– Zwariował pan? Jeńcy w transporcie.
– Ale mam pozwolenie wyjazdu do Smoleńska i na obsługę jeńców! – Zilberman zamachał papierkiem. – Z osobistą pieczęcią komendanta.
– Hm... – maszynista przesadnie długo wpatrywał się w papierek. – Czy ja wiem?
Po dobiciu ryzykownego targu z maszynistą za pomocą państwowego tytoniu, Aaron usadowił się w maszynowni na czele pociągu.
***
A jednak nie wszyscy dobili do Smoleńska. Kilkanaście kilometrów wcześniej, na małej stacyjce otoczonej sosnami, pociąg zatrzymał się i tam zaczęto Polaków przekazywać do autobusu, o dziwnych, zalepionych czarnych szybach.
– Do Smoleńska, pojedziemy sami – rzekł maszynista.
– Czekaj pan.
Zilberman wyskoczył ze stojącego pociągu i rozejrzał się po okolicy. Do wsi jakiś kilometr. Na stacji było kilku cywili. Zilberman zaczepił młodziaka, obdartusa z brudną gębą:
– Chłopcze drogi, powiedz, w Boga swego wierzysz?
– Wierzę – odparł zdziwiony.
– No, toś uczciwa dziecina. Patrz, dostaniesz pięćdziesiątkę jak przypilnujesz mi tego towarzystwa i dowiesz się, gdzie ich powieźli. Ja tu będę za dwie godziny. Rozumiesz?
Chłopiec przytaknął. Pociąg do Smoleńska za chwilę ruszył z dawnym handlarzem kozielskim na pokładzie.
Aaron w mieście spotkał brata. Długo nie posiedzieli razem, ale wystarczająco, by Aaron zaklepał sobie nocleg. Następnie pobiegł na główną ulicę i wynajął furmankę od znajomego. Transakcja ze znajomym nie była łatwa, bo ten bał się okrutnie. Aaron nie wygadał się jednak, choć nieco nadpłacił w wynagrodzeniu za najem konia i furmanki. Jeszcze hop, trochę towaru, herbaty, kartek i na stację. Wszędzie pokazywał pozwolenie od komendanta obozu w Kozielsku, opieczętowane rozmaicie we wszystkich kolorach tęczy.
Zapoznany chłopak uczciwie czekał. Ucieszył się na widok handlarza:
– Wiem, gdzie ich powieźli!
– No?
– Do wsi niedaleko.
– Wsi tu dużo.
– Wsi dużo, ale pięćdziesiątkę jedną dostałem.
– Ech, ty... – Podrzucił mu z niesmakiem monetę.
– Do Katynia pojechali.
– A gdzie to jest?
– Niedaleko, nad Dnieprem. Ja pokażę. Tam w lesie jest ośrodek komisariatu, otoczony płotem. Nie musiałem się niczego dowiadywać. Tam ich zawsze wywożą – rzekł chłopak przebiegle.
***
Zilberman podjechał do wsi furmanką. Pusto, cicho, kilku starych chłopów siedziało przed domami. Ponoć w polu reszta, ziemniaki sadzili. Dowiedzieć się czegokolwiek nie szło.
Po pół godzinie napatoczył się z zagajnika enkawudzista, nieuzbrojony, trochę pijany, którego Aaron zagadnął:
– Towarzyszu, a gdzie polscy oficerowie?
Żołnierz wzruszył ramionami. Czknął ostro i machnął ręką w nieokreślonym do końca kierunku.
– Odjechali.
Aaron przeklął w duchu swój podły los.
– A daleko odjechali?
– Niedaleko – wyjaśnił skromnie i poszedł dalej, nic więcej nie mówiąc.
Aaron nie dawał za wygraną:
– A gdzie dokładnie?
– Gdzieś. – Splunął na ziemię.
Nagle z drugiego końca wsi podjechała furgonetka, z której spokojnie wysiadło dwóch ubranych w zielone płaszcze funkcjonariuszy: Gozdin i Stasenkow. U bioder zwisały rewolwery.
– Czego tu chcesz, Żydzie?
– Jestem zaopatrzeniowcem z Kozielska. Oto pozwolenie od komendanta.
Funckjonariusze byli zdziwieni.
– To jakaś pomyłka...
– Hm, ale pozwolenie... – próbował jeszcze Aaron. – Chciałem się tylko dowiedzieć, gdzie są Polacy? Podobno niedaleko.
– Niedaleko nas wszystkich – uciął krótko Gozdin, zerkając czujnie na kolegę.
– To może podwieziecie mnie, towarzysze, zamówienia zrobię. Ofiaruję pięć rubli za dojazd w miejsce, gdzie i tak pewnie musicie jechać, a mnie problemu zaoszczędzi.
Gozdin popatrzył jeszcze raz na Stasenkowa, a Stasenkow na Gozdina. Znów przejrzeli dokładnie dokumenty Zilbermana. W końcu pokiwali głowami.
– No to wsiadaj. Grigorij jedziesz? – zawołali na ów enkawudzistę, co to pierwszy napatoczył się Zilbermanowi.
– Nie. Idę wódki się napić.
– Wieczorem mamy zebranie w lesie, kazali być.
– Będę – odparł bełkotliwie.
Zilberman zostawił tymczasowo konia i furmankę na podwórzu napotkanego starego chłopa i usiadł w środku furgonetki wojskowych, podczas gdy Gozdin i Stasenkow zajęli miejsca po bokach. Aaron w trakcie jazdy nawijał bez przystanku. A to o wojnie, rodzinie, podłym Grinszpanie; mówił, że czeka wszystkich dwa miesiące ładnej pogody, że w Smoleńsku to ma brata, a w Mazulewce skórą się kiedyś dobrze handlowało.
– Daleko jeszcze? – spytał nagle, gdy przekroczyli podejrzanie otwartą bramę i wjechali w las. Kierowca obierał pewnie kurs pośród wielu piaszczystych i wąskich ścieżynek.
– Właściwie już blisko – odparł lodowato Stasenkow.
– Tutaj, w tych lasach?
– Tak.
Aaron zmarszczył brwi, czując się nieswojo. Dopiero teraz doszło do niego, że funkcjonariusze w ogóle się nie odzywają, może nawet nie słuchają.
– A co tu tak...
– Jak? – zapytał po chwili Stasenkow.
– Cicho. – Wytężył wzrok za jakimiś ludźmi. Po chwili wzdrygnął się: – Panowie żołnierze, wiecie co, może innym razem mi pokażecie postój Polaków. Ja aktualnych cen nie wziąłem, kajetu nie mam. Nawet zamówień nie zbiorę. Piątka wasza, ale odwieźcie mnie już z powrotem.
– Spokojnie, teraz już się nie opłaca. To lada moment.
Aaron przełknął głośno ślinę.
W końcu zatrzymali się i wysiedli. Przed nimi czekała leśna polana ze świeżo przekopaną ziemią. I pusto.
– No, możesz zbierać zamówienia – rzekł Gozdin.
– Ja już może pójdę... – odparł niewyraźnie Aaron.
– No, a rubelki gdzie?
– A tak, oczywiście... – Poszperał po kieszeniach.
– Co to? Miała być piątka.
– Jest.
– Na głowę. Czyli dycha.
– Tyle to nie mam przy sobie – zaprotestował Aaron.
– Jak to, ty nie masz przy sobie? – rzucił pogardliwie Stasenkow. – A gdzie twój towar, też nie masz przy sobie? Co z ciebie za handlarz? Oj, chyba musimy cię nauczyć handlu.
Stasenkow wyciągnął pistolet z kabury, a z pistoletu kulę.
– Wiesz co to za kula?
– Nie. – Żyd stawał się coraz bardziej przerażony.
– To kulka przeznaczona na twój łeb. No? Za ile ją chcesz odkupić?
– Jak to?
– No? Za ile ją kupisz? To nie żarty!
Aaron wlepił szeroko otwarte oczy na Stasenkowa i rzekł:
– Dam ci wszystko co mam, człowieku!
– Ile masz przy sobie?
Aaron przetrzebił kieszenie i wyjął dwadzieścia rubli.
– To jednak miałeś, wszarzu, więcej pieniędzy! – Stasenkow uderzył go w twarz. Aaron przechylił się w tył, z trudem utrzymał równowagę. Banknoty upadły na ziemię. – Ale to mało.
– Ile masz w domu? – dopytał Gozdin.
– Cały dom, zapasy, sklep, ale to wszystko państwowe... Trochę skóry.
– Konkretnie, do cholery! Najlepiej oświadczysz to na piśmie... Nikołaj, daj mu jakiś papier.
Gozdin wyjął z kieszeni pomiętą białą kartkę i długopis, podał ją koledze.
– Wszystko spiszemy. No to ile? – zapytał Stasenkow.
– Dam wam dwadzieścia butelek wódki i kilogram machorki – powiedział po chwili namysłu Aaron.
– Kilogram?
– Mogą być dwa.
– Co? – włączył się Gozdin. – Przed chwilą mówiłeś, że dasz wszystko, a teraz targujesz się o ilość machorki, skurwysynu?
– To nie tak – załkał Aaron. – To państwowe rzeczy, litości! Państwowe pieniądze, nie moje! Powiedzcie sami, co chcecie? Ja mam tylko swoje nędzne życie.
Stasenkow dał mu kartkę i długopis.
– Pisz. Niniejszym oświadczam, że daruję sto butelek wódki, pięć kilogramów machorki, tytoniu pięć kilo i wina dwadzieścia butelek na rzecz Iwana Iwanowicza Stasenkowa i Nikołaja Afanasjewicza Gozdina. No, pisz i podpisz się!
Zilberman drżącą dłonią oparł kartkę o maskę furgonetki i przełożył wszystko, według ich prośby.
Stasenkow zabrał kartkę, rozciągnął usta w uśmiechu i przekazał zapiski Gozdinowi:
– No, Żydzie, odkupiłeś ode mnie kulkę, ale ci jej nie oddam. Kulki mam co do jednej spisane i policzone. He, he! To była więc, jak to mówią, symboliczna sprzedaż. I tak bym do ciebie nie strzelił. Przejrzyj, Iwan, czy papier jest coś wart. Siedziałeś długo w więzieniu, na prawie się znasz.
Gozdin zmarszczył brwi, przeglądając oświadczenie Aarona:
– No jest wszystko: sto butelek wódki, machorka, tytoń... Zaraz, zaraz... Co ty tu napisałeś? Podpisano... "Chaim Grinszpan"? A tymczasem, bratku, nie mówiłeś, że się Zilberman nazywasz?
Zilberman wlepił w nich swoje najbardziej głupawe spojrzenie. Stasenkow wściekł się:
– Czy nie rozumiesz, bydlaku, ile osób dziś zabiłem? No! Co to dla mnie, jeszcze jeden taki strzał!
– Litości! Nie zabijaj Zilbermana, Zilberman pomylił się ze strachu! – Aaron upadł na ziemię i złapał chudymi dłońmi żołnierskie buty o odstającej podeszwie.
Stasenkow wymierzył w niego pistoletem, ale Gozdin rzekł:
– Przecież mamy policzone.
– Policzone? Sukinsynu. – Uderzył Aarona w głowę i przewrócił na plecy. – To ty taki? Zabiłem pół tysiąca ludzi dzisiaj, a ty się ze mną targujesz o swoje życie, jakby to było pętko kiełbasy?! I mnie jeszcze kantujesz, do kurwy nędzy! Zabije go, zabije gołymi rękami!
– Błagam, litości...
Zaczęli kopać Zilbermana. Krew lała się z głowy, kości trzeszczały, w końcu Aaron sądził, że umiera. Stracił przytomność.
Czy to ból, czy strach, wydawało mu się, że ktoś łapie za nogę. Ocknął się, nie mógł złapać powietrza. Przez myśl przeszło, że zakopali żywcem. Wierzgnął mocno, odetchnął. Leżał przysypany ziemią, ale bardzo płytko. Łatwo się oswobodził. Nie wiedział, czy chcieli go zabić, czy tylko nastraszyć. Czy był bliżej kruchego życia czy potężnej śmierci.
Zilberman spojrzał pod nogi. Świeża ziemia. Otrzepał swój chałat, włosy, brodę. Zewsząd sypał się piach. Wszystko go bolało, w nodze czuł rwanie, na głowie zastygła krew.
Ostrożnie, jakby bojąc się, że nagle jakieś dłonie wydostaną się z ziemi, wyszedł z polany na ścieżkę.
– Czy to możliwe? – zdziwił się oglądając dookoła. – Nie, chyba nie... Nie da się, nie da się tak wszystkich przywieźć i...
Dreszcz przeszedł po plecach. Lekko zboczył ze ścieżki, żeby już nie natknąć się na kogokolwiek. Trzeba się wydostać z tego lasu, a to ładne hektary.
Tymczasem słońce zachodziło, na niebie rozciągała się czerwona poświata. Z pewną odwagą Aaron podsumowywał jak co wieczór, że chyba uda mu się przeżyć ten dzień. Niech Adonai ma w swojej opiece.
Jeszcze tylko wielogodzinny powrót do Kozielska, by w sklepiku obozowym obsłużyć tych, którzy zostali, którzy jeszcze są.
Ale już wiedział, że cała sprzedaż na nic. Biorąc pod uwagę liczbę pozostałych jeńców, resztki rubli, które mają, Zilberman już nie wyprzedzi Grinszpana, a co więcej Grinszpan nie da się wyprzedzić Zilbermanowi. A żonę Grinszpana – Rachel i tak z obozu nie puszczą. Naczeka się Grinszpan na jej obiady, jeśli w ogóle doczeka. O takich jak Zilberman i Grinszpan przypomną sobie, jak będą szukać nieszczęsnych świadków pobytu Polaków w obozie.
– "Ech, życie – filozofował dalej Zilberman, dygocąc z zimna i przedzierając się przez knieje, niepewny, czy w ogóle znajdzie wyjście z lasu – póki ma się swoje chude i dziurawe życie, póty ma się czym handlować i jest się handlarzem. Codziennie na nowych warunkach, i jakimś szczęściem głupiego, jeszcze na pewno dziś, a może nawet jutro, trochę człowiek pożyje, choć dał za to cenę mniejszą od innych. A wszystko co wytargowałeś od parszywego losu jest twoją marżą, twoją słodyczą, której prawdziwej wartości nikt nie poznał. I katuj się, handlarzu, jeszcze jedną myślą o życiu: ten towar nie do ciebie należy, choć w swoich rękach tak śmiało nim obracasz."
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt