Płukanie żołądka - DawkaDDA
Proza » Inne » Płukanie żołądka
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

I

Powietrze wolności oddziela od celi gęsta, drobna kratka na zewnątrz okna, szeroka na 40 oczek i wysoka na 45 oczek przy murze i 45 na środku – okna są u góry nieco zaokrąglone. Pomiędzy tą kratką a drewnianymi, wypaczonymi okiennicami pomalowanymi na kolor czerwony, znajdują się prawdziwe kraty – sześć pionowych i jedna poprzeczna na środku. Zgred siedzący tu 20 lat temu powiedział mi, że kiedyś nie było tej drobnej kratki. Założyli ją, gdyż więźniowie na habetach przekazywali sobie z celi do celi różne małe przedmioty i wiadomości.

W nocy obdrapane, pełne dziur ściany oraz sufit nabierają swoistego uroku, dzięki cieniom rzucanym przez kraty i blademu światłu latarni ze spacerniaka. Wodzę po tych ścianach wzrokiem, łowiąc dźwięki wolności z oddali. Może to wydać się dziwne, ale te ściany są dużo mniej nieprzyjazne, gdy nocą tracą swój zielono-olejny-niebiesko-emulsyjny kolor. Studiuję prawie monochromatyczną kompozycję cieni rzucanych przez kraty, oraz dziur w ścianach. Uwielbiam tą ciszę, gdy gaśnie szkiełko i wszyscy zasypiają. Ja zasypiam ostatni, dzięki czemu przez jakiś czas w trakcie doby jestem sam (za cenę permanentnego niewyspania w dzień). Ta chwila jest gwarantem zachowania resztek zdrowia psychicznego. Kocham ciszę. Oddycham nią. Staram nie przewracać się z boku na bok, gdyż kojo skrzypi przy każdym poruszeniu – nie chcę nikogo obudzić.

Minuty się dłużą, a ja znowu nie mogę zasnąć. Nic nowego...

Oczy stają się zmęczone, podobnie jak mózg na poły bezwiednie wyświetlający filmy wspomnień i marzeń o przyszłości. Czasem z tych racjonalnych filmów na jawie przechodzi płynnie i niepostrzeżenie w irracjonalny, symboliczny świat marzeń sennych. Tej nocy idzie to opornie. Oddziałowy zajrzał przez kukiel zapalając na kilka sekund światło już po raz drugi, co oznacza, że jest około drugiej w nocy. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że uda się odespać choć trochę rano po śniadaniu. Zbyszek siedzący już 10 lat, mawia, że stara się nikogo nie budzić bez potrzeby, gdyż sen w kryminale to wolność. Dzięki niemu przenosisz się poza te skurwiałe mury, odwiedzając miejsca z przeszłości, spotykając się z ludźmi bliskimi i dalszymi, robiąc rzeczy, które kochałeś robić zanim wyrok skazujący zostawił szramę na życiorysie.

Musiałem chyba na chwilę przysnąć, gdyż poczułem się wyrwany ze snu przez jednostajne, szybkie skrzypienie koja naprzeciwko. Nie chcę otwierać oczu, przecież muszę kurwa zasnąć, za wszelką cenę. Co ona tam odpierdala? Otwieram oczy i na tym kończy się moja moc sprawcza wobec własnego ciała. Pogrążony w katatoni, nie mogę się poruszyć ani wydusić z siebie słowa, patrząc na muskularną sylwetkę typa z celi, w objęciach mojej Libii. Zza przymrużonych rzęs patrzy na mnie zamglonymi z rozkoszy oczami, cichutko pojękując. Paraliż. Coś zapiekło mnie w gardle – „dlaczego ona pozwala mu to robić?”. Boleśnie parzy mnie czerwień jej paznokci na tle jego podziaranych pleców. Spogląda w moim kierunku nieobecnym wzrokiem, tak, jakby mnie tam nie było. Osiłek staje się coraz bardziej brutalny. Pojękiwanie zamienia się powoli w krzyk (nie jestem już pewny czy to krzyk rozkoszy czy rozpaczy), następnie w przeraźliwe wycie.

Budze się. Wycie syreny – szósta rano – apel.

Trzaskanie furt na oddziale staje się coraz głośniejsze, obchód zbliża się do nas. Nie wyszedłszy jeszcze z szoku po nocnej marze, leniwie schodze z koja. Wszyscy stoją na baczność z zaspanymi twarzami, oprócz Ciawy, który zazwyczaj budzi się po 5 rano. W końcu pęka nasza furta, oddziałowy liczy stan celi, muruje z trzaskiem i wraca do swojej kanciapy. Kładziemy się spowrotem. O siódmej kajfusi przywiozą śniadanie i znów się położymy – pierdolony sen na raty. Odpalam papierosa i czuję jak nikotyna przynosi pewne ukojenie i uspokojenie. Nie tylko mi – w celi robi się siwo. Umknęła już monochromatyczność ścian, w otoczeniu której zapada się w te więzienne koszmary.

Dziewczynę ze snu poznałem na krótko zanim poszedłem siedzieć. Wraz ze śliną o posmaku alkoholu, wtłoczyła we mnie nieco radości i nadziei w te szare, zimowe dni w ukryciu przed zbrojnym ramieniem wymiaru sprawiedliwości. Dała mi też coś więcej – nauczyła rygorystycznie wysokiej kultury językowej (mnie ćpuna, który zaprzepaszczał swój potencjał intelektualny w oczach innych, kończąc zdania kretyńską narkomańską manierą pytajników w stylu „co nie?” albo „wiesz o co chodzi?”), którą wyniosła ze swojego porządnego, bogatego domu. Minęło już ponad pół roku, a mi wciąż skacze ciśnienie na wspomnienie jej szczupłego nastoletniego ciała, delikatnych dłoni pianistki i niemożlwie zgrabnego tyłka, na którego – jak sama przyznała – lubiała jak spuszczają się faceci („wszędzie byle nie na włosy!”), oraz – jak zapewniała na początku znajomości – cipki ciasnej jak u dziecka z podstawówki.

Nigdy nie zapomnę tych stanowczo-za-długich-w-nastoletnim-stylu nocnych rozmów telefonicznych (na jej koszt oczywiście). Podczas jednej z nich powiedziała, że dzieli słowa na ładne, brzydkie i neutralne. Czyli te, dzięki którym płuca, struny głosowe, język i usta stają się instrumentami muzycznymi, tworzącymi piękne formy dźwiękowe, oraz te, które stanowią fonetyczną szpetotę – językowe zło konieczne. To piękno słów jest chyba typowo kobiecą rozkminą – dla kobiet słowo ma większą moc, bardziej precyzyjne znaczenie.

Niestety nie mogę sobie przypomnieć jakie przykłady słów podała, ale pamiętam, że były zaskakująco trafne. Jak większość spotrzeżeń Michaliny (dałem jej pseudonim Libia na cześć jej bliskowschodnio-północnoafrykańskiej urody). Imię de facto ani ładne, ani brzydkie, dla mnie trochę niezreczne – teraz dzieciaki dostają te old schoolowe imiona popularne 80 lat temu, więc całowanie się w knajpie z podpitym dziewczęciem o imieniu mojej babki, uświadami człowiekowi 12 wiosen różnicy wieku. Na wypadek gdyby nie uświadomiły mi tego niedyskretne spojrzenia z innych stolików #aberracja CZUJESZ, ŻE ROBISZ COŚ NIEZGODNEGO Z NORMAMI KULTUROWYMI, ALE BEZ POCZUCIA ROBIENIA CZEGOŚ NAPRAWDĘ NIEETYCZNEGO. TO SŁOWO BRZMI JAK PANCERZ CHRONIĄCY PRZEZ OSĄDAMI INNYCH: NIE JESTEM ZBOCZEŃCEM, TO TYLKO PEWNA ABERRACJA I CHUJ WAM DO TEGO. Ta mała, bystra dziwka zaraziła mnie obsesją lingwistycznej estetyki i teraz nie ma dnia bym nie wychwycił kilku słów ze słownika anarchizujących wykolejeńców.

Tymczasem leżę i czekam na śniadanie. Ostatnie śniadanie w więzionku. Kurwa-minuta-za-minutą-mać. Niech ktoś się zlituje i wytnie z więziennej doby te czasowe czarne dziury, niczym tkankę nowotworu toczącego umysły skazanych...

Mam nadzieję, że na śniadanie podadzą coś zjadliwego. Byle nie skurwiela, jak nazywają tutaj najgorszej jakości salceson. Uwierz mi, po paru miesiącach dużo byś dała za musli z mlekiem sojowym o smaku czekoladowym. Minuta za minutą za minutą za minutą i dzięki bogu okazuje się, że w niedzielny poranek skonsumuję serek topiony z keczupem z kantyny. Paryżana.

Muszę chwilę poczekać – „nie jeść, nie pić, ostrzak!” zakomunikował Grzesiek, Ślązak siedzący za przemyt 10 kilogramów zioła z Niemiec. Tak komunikuje się zamiar wysrania. Nikt nie może wtedy jeść. „Króciak” to oddawanie moczu, „na wesoło” to masturbacja. Grzesiek spuszcza wodę, krzyczę „nie plombuj”, co oznacza prośbę by nie zamykał giera i nie zakręcał wody. Podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych waha cały czas leci z kranu, by można było od razu skasować ręcę, nie dotykając uprzednio kurka „przestrzelonymi” palcami. „Kręci się!” oznajmia wychodząc z konta, co oznacza, że gier nie został zamknięty – na wszelki wypadek by nikt nie zaczął jeść przy otwartym. „Króciak!” – ide się odlać.

„Plomba!”. Wracam na kojo, gdzie nie zdąrzyłem podrzemać w ciszy nawet jebanych 15 minut – ten wieśniak Ciawa puścił disco polo. Tęsknie za czasami gdy leżałem na oddziale D, na celi w której zasadą była cisza nocna do 9 rano.

Gdy siedziałem na śledczaku przez 3 miesiące bez szkiełka i z zepsutą betoniarą, byłem tak bardzo spragniony muzyki – jakiejkolwiek – że nie zważając na mróz, otwierałem okno i przyklejałem się do kraty, by chłonąć śladowe ilości bitu i basu niosące się z innego oddziału...

Na celi na której obecnie leżę, chopaki mieli detoks od szkiełka przez kilka tygodni (ja mam wyjebane i tak cięgiem czytam książki), gdy Zbycha wraz z jego skiełkiem wyjebali w transport do Gliwic, gdzie miał zeznawać jako świadek w jakiejś sprawie. Byliśmy skazani na betoniarę. (Jedyny plus – podają jadłospis na następny dzień, więc jesteś psychicznie gotowy na skurwiela na śniadanie).

Chyba tylko opatrznośc boża kazała ćwiarusowi obsługującemu ów radiowęzeł, puścić tego pięknego dnia akademickie radio, z jego audycją z ambitną elektroniką. Nie wierzyłem własnym uszom: to leżałem na koju z zamkniętymi oczasmi rozpływając się w kwasowych dźwiękach, to znowu siadałem wdychając przez kraty powietrze wolności. Te cudowne dźwięki dostroiły moje fale mózgowe nawiązując telepatyczne połączenie z Libią, z którą jedliśmy magiczne grzyby, uświęceni psychodelicznym #ambientem TA NAZWA GATUNKU MUZYKI ELEKTRONICZNEJ KOJARZY MI SIĘ ZE SŁOWEM AMBITNY. AMBICJA ODKRYWANIA NOWYCH DOZNAŃ JEST KONIECZNA, GDYŻ NIE JEST TO MUZYKA W KTÓREJ ZAKOCHUJESZ SIĘ OD PIERWSZEGO USŁYSZENIA – TRZEBA WGRYŹĆ SIĘ W TO I SMAKOWAĆ UWAŻNIE., niosąc przez las bezstroskę naszych serc, trzymając się za ręcę, święcie przekonani, że Libia jest małą egzotyczną wróżką w tym słowiańskim lesie.

„Kurwa Maks, ta muzyka jest jak pranie mózgu! Co to wogóle jest? Co oni ćpają?”.

Czar prysł szybko jak wszystko co dobre w kryminale. Koledzy z celi nie przetrawili muzyki, która nie była skoczna, wesoła, rytmiczna, melodyjna, PROSTA. Ta niestrawność dotyka chyba większości Polaków. Niemożność przyswojenia bodźców nieprostych, niejednoznacznych, wymagających samodzielnej interpretacji, pewnej aktywności emocjonalnej w odbiorze.

Chuj z tym. Niedługo prawie wszyscy pójdą na niedzielną mszę, wyłącze to w pizdu i będzie spokój.

Minuta do minuty do godziny za godziną. Typy kłócą się o rozlaną wodę na kącie. Jacek żeluje się i perfumuję przed widzeniem z żoną.

***

Pęką furta. To pielęgniarka: „Maksymilian, metadon!”. Codzienna powinność. Metadon to – gdybyś nie wiedziała – lek znoszący głód heroinowy. Owszem, byłem helupiarzem. Początkującym. W helupę wjebałem się po bolesnym rozstaniu z Fatimą – moją jedynie tak toksycznie intynsywną miłością. Byłem na tym wczesnym etapie, kiedy człowiek jeszcze ma nadzieję, że kiedyś wyjdzie z tego, ale już musi kraść, by zdobyć codziennie niemały hajs na ćpanie. Wypijam butuleczkę metadonu i oddaję ją młodziutkiej pielęgniarce. „Któregoś dnia wciągnę szmatę na celę, prosto na kącik”.

To, że zamknęli mnie na 2 lata za dziesionę, wyrwało mnie z powolnej degradacji fizycznej i pewnie na dłuższą metę uratowało mi życie. Nadrobiłem spadki w masie mięśniowej, wyglądam i czuję się dobrze.

Na początku nie było kolorowo. Pierwsze dwa miesiące siedziałem po przeciwnej stronie oddziału, z widokiem przez okno na szpital psychiatryczny po przeciwnej stronie ulicy, wciąż pamiętając, że to tam w kilmacie groteski zaczął się heroinowy koszmar. Kiedyś znajomy znajomego poprosił, żeby ktoś go odwiedził na oddziale otwartym i przyniósł mu gieta zioła. Padło na mnie, gdyż ziomek pracował na drugie zmiany, pozatym zawsze chciałem zobaczyć jak jest w psychiatryku.

Lekarz otwierający drzwi do oddziału przyjrzał mi się uważnie.
- Nie wnosi pan żadnych narkotyków, dopalaczy?
- Ależ skąd!
Zarośnięty, rozczochrany Juras wygladał jak prawdziwy czubek. – Siemano Maks! Pójdziemy zajarać jeszcze z kilkoma kumplami. – Oznajmił. No kurwa ładnie. Nie wierzyłem w to, co robię – wbijam do kibla w psychiatryku z pięcioma świrami i odpalam lufę za lufą, cały czas na oriencie czy nie wejdzie jakiś lekarz, robiąc z małej ubikacji jakąś pierdoloną schizohaszkomorę. Po zakończonej intoksykacji udaliśmy się na świetlicę. Dwóch świrów, którzy uprzednio byli już przymuleni lekami, dosłownie zgaśli na krzesłach. Jeden maniakalny, odpalił się jeszcze bardziej. Żywo gestykulując i drążąc mnie zezowatym spojrzeniem, przekonywał, że ma moc bilokacji, samozapłonu, że jest kolejnym Buddą.
- Za co cię tu zamknęli? – walę prosto z mostu.
- Mnie? Bo gadałem sam do siebie... ale nie miałem wyboru, oni pokazali mi inne wymiary!

Okej. Rozejrzałem się po świetlicy, której klimat robił krzywdę mojej zjaranej, ale bądź co bądź zdrowej głowie. Jakiś typ nawijał do telewizora śmiejąc się i płacząc naprzemiennie. „Szkoda, że cię tu nie ma!” – pomyślałem o koledze, który zlecił mi tą misję. Po wypiciu herbaty na świetlicy, Juras i Budda zaprowadzili mnie do sali na której śpią. Pięć łóżek, stara lamperia na ścianach i kilka szafek. Nie było nikogo oprócz typa z długimi włosami, wyglądającego na starego metalowca. Siedział nieruchomo na łóżku wpatrując się w jeden punkt na ścianie. Nawet się nie poruszył gdy weszliśmy. Budda rzucił do niego ironicznie: „Uśmiechnij się czasem, nie musisz być taki smutny w tej swojej mądrości!” Metalowiec nic nie odpowiedział.

To właśnie tam Juras wyciągnął ze skrytki pod parapetem pakiet z „brązowym cukrem”, tam nie odmówiłem i ściągnąłem pierwszego bucha. „Tylko ten jeden raz”. Gdybyś w przeciągu miesiąca rozstała się z facetem, straciła pracę i musiała pobić ojca maltretującego psychicznie matkę, być może osłabiłoby to twoją asertywność, być może nie odmówiłabyś... #zawoalowany SPOSÓB W JAKI MOŻESZ ZAKOMUNIKOWAĆ KOMUŚ, ŻE POCHODZI Z INNEGO NIŻ TWÓJ ŚWIATA, W ZWIĄZKU Z CZYM MOŻE WSADZIĆ W DUPĘ SWOJE OSĄDY WARTOŚCIUJĄCE.

***
Z zadumy wyrywa mnie znowu pękająca furta. I tak kurwa w kółko. Człowiek nie zdąży wgryźć się w żadne zagadnienie bo zawsze coś lub ktoś musi wyrwać z zadumy – jak nie otwierające się drzwi, czy wylana kawa, to wciąż powtarzające się idiotyczne „o czym tak myślisz Maks?”. Któregoś dnia po usłyszeniu takiego pytania w końcu coś we mnie pęknie i zajebie komuś fikołem na łeb.

„Dzień dobry panom, proszę wstać!” – do celi wchodzi wychowawca, a zaraz za nim dwie nieco onieśmielone dziewczyny. Mam ochotę zapaść się pod parkietkę ze wstydu. To dwie studentki resocjalizacji, z którymi spędziłem jeden semestr mojej kariery naukowej zaprzepaszczonej przez kombinację depresji i nieustającego melanżu. Dziewczyny przestraszonym wzrokiem rozglądają się po celi i zakazanych mordach jej lokatorów, w końcu nasze spojrzenia spotykają się. Wychowawca pierdoli jakieś śmieci o problematyce przeludnienia w jednostkach penitencjarnych, a my stoimy tam w milczeniu patrząc sobie w oczy. #żenua JAKIE UROCZE SŁOWO, NIEPRAWDAŻ?

„Chuj z tym przeludnieniem droga Magdo” – pomyślałem. Niech wychowawca opowie ci o tym jak traktuje się tu człowieka. Jak odbiera mu się godność.

Higiena? Raz w miesiącu dostajesz rolkę papieru toaletowego, więc jeżeli nikt z wolności nie wyślę ci hajsu na wypiskę, możesz podcierać tyłek gazetą. Łaźnia jest raz w tygodniu, więc myjemy się na kącie, wodą podgrzaną grzałką zrobioną z uciętego kabla i denka od konserwy, gdyż w kranie jest tylko zimna woda. W jednej misce masz podgrzaną wodę, w drugiej stajesz by ściekała do niej woda. Gdy siedziałem na trzyosobowej celi, gad zajebał nam drugą miskę, gdyż zgodnie z przepisami dwie miski przypadają na cztery osoby. Powinieneś więc siedzieć i śmierdzieć przez sześć dni, gdyż jesteś tylko ludzkim śmieciem...

Opieka zdrowotna? Na więzienny oddział szpitalny mówi się umieralnia. Chirurg alkoholik i chujowo zrobione operacje. Opryskliwe pielęgniarki. Dentystka nie lecząca zęby, lecz wyrywająca je.

Tydzień temu ból zęba osiągnął punkt kulminacyjny, w którym wiedziałem, że w nocy nie zmróżę oka nawet na minutę. Mając ostatnią tabletkę przeciwbólową (które i tak przestały działać) wiedziałem, że dentysta na naszym oddziale przyjmuje za 3 dni. Wiedziałem też, że gdy będę napierdalał fikołem w furtę, to być może doprowadzą mnie z łaski na inny oddział. A być może nie. Zależy od humoru oddziałowego. Zdecydowałem się na desperacki krok – małym gwózdkiem wierciłem przez godzinę dziurę w plombie, by wyssać powstałą na skutek stanu zapalnego ropę, co przyniosło natychmiastową ulgę. #gehenna W CHUJ MOCNE SŁOWO IMHO. TROCHĘ SZATAŃSKO-BLACK METALOWE. KOJARZY MI SIĘ Z UDRĘKĄ ROZCIĄGNIĘTĄ W CZASIE, PRZED KTÓRĄ NIE MOŻNA UCIEC.

„Przyzwyczaisz się Magdo” – gdybym tylko mógł jej to powiedzieć. W trakcie pierwszych dni w kryminale, również nie mogłem pojąć, że w 21-wiecznym, demokratycznym państwie europejskim mogą istnieć takie miejsca. Człowiek przyzwyczaja się, obojętnieje, ogarnia go znieczulica.

Nie zapominajmy, że żyjemy w specyficznym miejscu – na peryferiach, w trzecim świecie Europy #demoludy KRAJE NIEGDYSIEJSZEJ „DEMOKRACJI” LUDOWEJ. SŁOWO TO BRZMI JAK SYK GAZU ŁZAWIĄCEGO, TRZASK ROZBIJANYCH KOKTAJLI MOŁOTOWA, WARKOT SILNIKÓW CZOŁGÓW. KRYJE ONO W SOBIE BÓL WIELOPOKOLENIOWEGO ZNOJU, CODZIENNEJ WALKI O PRZETRWANIE I WALKI Z SYSTEMEM. Życie w tej części świata może wydawać się karmiczną karą, lecz jeżeli masz w sobie entuzjazm życia (rozumianego jako rzeczownik odczasownikowy), oraz jaj i odwagi, możesz zamienić to na wyzwanie, na przygodę z flejworem niemałego hardkoru.

Jeżeli przyszedłeś na świat w Polsce, będzie to przygoda niesamowitych kontrastów. Na tych samych blokach masz typów napierdalających się bejsbolami w grze o przejęcie rynku narkotykowego, jak i typów napierdalających się słowami poezji i stylem w grze o przejęcie sceny inteligentnych, zbuntowanych głów.

Na tych blokach życie łapie się dużymi haustami. Nawet jeżeli to życie, a konkretnie kapitalistyczne mechanizmy hierarchii i wyzysku spychają nas na margines, wciąż mamy ten „hardcore state of mind” i nie pozwalamy sobie na poczucie bycia gorszym lub winnym.

Ktoś przecież musi siedzieć, byście mogli pozostać nieświadomi czym jest wolność. Ktoś musi smakować krew w ustach, byście mogli pozostać nieświadomi czym jest opiekuńcza troska. Ktoś musi klepać biedę, byście mogli pozostać nieświadomi czym jest komfort dostatku. (Ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię stracił...)

Komuś pisane jest odkryć, że wbrew wszelkim przeciwnościom potrafi żyć bardziej, intensywniej niż wy – dumnie i szyderczo na przekór społeczeństwu – urzeczywistnienie niczym satori w tropiku miejskiej dżungli, gdzie za dnia słońce roztapia asfalt i smutek – niczym zakapturzony bodhisatva po zmroku pośród świateł neonów.

Zapomnij o chłopcach z twojego elitarnego liceum. Im bardzo łatwo łapać życie dużymi haustami. Choć nie kryjesz tego, że lubisz siadać na ich chujach na tylnich siedzeniach samochodów ich ojców, wiesz jak kochają te typy z bloków o charakterach twardych i #butnych BUTA, BUNT – DWA PIĘKNE SŁOWA Z ELEMENTARZU SURVIVALU NIŻSZYCH KLAS SPOŁECZNYCH. Ci, którzy wykrzykują wściekle do rapowego bitu: bardzo niska kasta/biedny słaby brzydki, zamiast gloryfikować własne ego i rzekome bogactwo. Ci, którzy wchodzą do twojej ulubionej perfumerii prosząc konsultantkę o kilka porad odnośnie zapachów, kradną dwa flakony warte 1000 zł, wychodzą, po czym wracają się i dziękują pani za miłą obsługę. A nawet ci spedaleni, którzy trzymając się za ręcę w miejskim autobusie, nie kryją swojego uczucia jadąc przez Nowy Dwór – dzielnicę, na której ja bałbym się odjebać podobny numer.

Bez tej buty odpadasz w eliminacjach do mistrzostwa miejskiego flejworu, który kształtował się zawsze na gorszych dzielnicach – od hip hopu na czarnym Bronksie, po punk rock na robotniczych dzielnicach Londynu.

***
Tymczasem z zamyślenia wyrywa mnie wieśniacki flejwor disco polo. Niech ich wezmą w pizdu do tej kaplicy. Boże, co ja kurwa robię? Siedzę od pół godziny jak idiota wlepiając wzrok w blondyny z solarium i tapetą na ryju wykonujące jakieś umizgi na teledyskach #aseksualne

W niewoli nie wolno czekać. Nie wolno też patrzeć zbyt często na zegarek. Bądź, poprostu bądź obecny sobą w chwili obecnej.

Gad wali kluczem w furtę krzycząc „spacer!”. Nikomu nie chce się wychodzić w niedzielny deszczowy poranek. Skorzystam więc z okazji.

***

Pierwszy raz od wielu tygodni stoję prawie sam na spacerniaku. Pod zadaszeniem nie ma nikogo prócz mnie, a dookoła pada deszcz przynosząc długo wyczekiwaną rzeźkość powietrza. Kiedyś mój koleżka napisał sprejem na wiacie przystanku „chodźmy w deszcz”.

A więc chodźmy nawet w deszcz Libio, Fatimo, Magdo... Pójdźmy ze splecionymi dłońmi, mamy dla nas całe boisko z trawnikiem, drzewkiem i oczkiem wodnym, mur z drutem kolczastym dookoła i to piękne, ciemne niebo nad nami.

Co prawda nie ma tu ciepłych kobiecych dłoni, ale nie ma też na szczęście tłumu półnagich, umięśnionych męskich ciał. Nie lubię tłumu pod żadną postacią.

Faszyzm rasizm komunizm
Katolicyzm liberalizm anarchizm
Ja wybrałem autyzm
Strzeż się! Jestem radykałem
Wpuszczam tusz pod skórę
Kwas pod język
Hałas pod świadomość
Autoagresja autoerotyzm
Rzutem na ścianę
Rzutem na papier
Nie mam potrzeby mówić
Naprawdę.
(Mój manifest schizoidalny)

Przypomniał mi się wywiad z wrocławskim poetą i skłotersem, z zawodu zbieraczem złomu. Padło tam stwierdzenie, że gdy był mały i pytano go kim chce zostać w przyszłości, odpowiadał „nie chcę pracowac z ludźmi”. To takie kureswko prawdziwe... #izolacjonizm

Izolowanie się przed czym? Przed zgiełkiem, rumorem, rejwachem i jazgotem tworzonym przez ludzi, ich głodne atencji i dowartościowania ego, przed tą intelektualną i duchową nędzą, która chce uchodzić za normalność w opozycji do dziwaków-samotników. Jednak ten świat i jego cywilizacja wraz z jej technologią, nauką, medycyną i sztuką został stworzony w większości przez kreatywnych dziwaków-samotników.

Deszcz się nieco uspokoił, trzeba więc trochę pokołować po boisku. Godzinny spacer to jedyna szansa na ruch na świeżym powietrzu...

***

Gad krzyczy „koniec spaceru!”. Na oddział karny wracamy przez peronkę śledczaka, na której unosi się smród przejściówek. Przejściówki to cele, na których siedzi się przez pierwszych parę dni, zanim przydzielą celę mieszkalną. Przejściówki to bród, smród, zajechany parkiet, zapluskwione materace, rozwalone umywalki i kible wyglądające gorzej niż najgorsza toaleta publiczna. W takim otoczeniu człowiek musi otrząsnąć się z pierwszego szoku utracenia wolności.

Na przejściówce śledczaka siedziałem z dwoma facetami zamkniętymi za niewinność. Pierwszy był kierownikiem budowy, oskarżonym o narażenie życia ludzkiego poprzez błędy w sztuce budowlanej, w które został ewidentnie wrobiony. Drugi był oskarżony o dziesionę, wyłącznie na podstawie lipnych poszlak. Typ był czystym, niepijącym, ogarniętym bezdomnym – łatwy cel na poprawienie statystyk policyjnych.

To były ciężkie dni. W trzecią noc obudziło mnie walenie w furtę kilka cel obok i dobiegający z niej desperacki krzyk przechodzący w płacz: „Oddziałowy szybko! Cela 29! Boże dlaczego on?! Oddziałowy kurwa pomocy!”. Przyłożyłem ucho do furty: bieg oddziałowego po schodach i szczęk kluczy otwierających celę, chwilę później przybiegł lekarz, parę minut później sygnał karetki od strony ulicy. Typ targnął się na życie. W głowie wciąż rozbrzmiewał mi krzyk jego współosadzonego... Przez resztę nocy nie mogłem zasnąć. Nazajutrz okazało się, że desperat przeciął sobie tętnice szyjną, zabryzgując krwią pół celi.

***

Mijam się w progu naszej celi, z ziomkami idącymi na mszę. Wreszcie zostałem sam na niecałą godzinę. Może wyda ci się to dziwne, ale pogrążam się w dalszym planowaniu najdrobniejszych szczegółów pierwszego dnia na wolności: co zjem na mieście, jakim tramwajem pojadę, do kogo napiszę na fejsie, jakie szlugi kupię, jakich rapsów będę słuchać, oraz czym się poćpam wieczorem.

Jutro poniedziałek – 1 września. Jaki to fart, że mogę wyjść właśnie jutro i odpalając szluga za szlugiem, ruszyć w neurotycznie szybki spacer po mieście, obserwując te wszystkie licealne dziewczęta w krótkich czarnych spódniczkach, niczym objęte ochroną kwiaty – poza zasięgiem moich rąk – nie do zerwania – nie dla mnie bandyty.

Niedługo wrócą z więziennej świątyni. „Kurwa na mszy podałem rękę temu typowi, który poderżnął gardło swojej dziewczynie. Przecież to dojebane!”. Chyba zapomniałeś ziomek, że to właśnie Jezus powiedział: „Nie sądźcie byście nie byli sądzeni”. Jebane plebejskie, selektywne pojmowanie wiary. Mam bekę z tych wszystkich złodziei z wydziaranymi krzyżami. Religijny kryminalista to dla mnie taki sam oksymoron jak konserwatywny liberał – jeden i drugi cierpią na jakiś rodzaj rozszczepienia osobowości.

Od dawna nie wdaje się w żadne dyskusje w trakcie wieczornych wiadomości, po tym jak wygłosiłem: „Pikietujecie pod teatrem w którym wystawia się spektakl rzekomo obrażający wasze uczucia religijne, mimo, że nikt nie zmusza was do obecności na nim, nie widząc nic niestosownego w fakcie przymusowego opłacania z pieniędzy podatników – również niekatolickich – lekcji religii katolickiej w publicznych, świeckich kurwa mać szkołach!”. Nie wiele brakowało bym musiał napierdalać się z Jackiem – byłym żołnieżem i byłym prawicowym skinheadem. #agnostyk KOJARZY MI SIĘ Z INNYM ŁADNYM SŁOWEM: STYGMATY, STYGMATYZACJA. W POLSCE NIEWIERZĄCY POSTRZEGANY JEST JAKO KTOŚ PODEJRZANY, NIE BUDZĄCY ZAUFANIA – PEWNO KOMUCH, PEDAŁ CZY INNY ŻYDOMASON.

***

Jemy obiad. Prowadzimy śmieciowe gadki o pogodzie i programie telewizyjnym. Przebywając z kimś 24 godziny na dobę, szybko kończą się tematy do rozmów, ale nie sposób też siedzieć całymi dniami nie odzywając się do siebie.

Muszę przyznać, że nieraz musiałem się namęczyć by podtrzymać konwersację z tobą, by błysnąć poczuciem humoru (którego nie mam), by wymyślić kolejny niebanalny komplement. Jednak to był dużo przyjemniejszy wysiłek. Śmieciowe na pozór gadki z dziewczętami mają inny wymiar – ponad słowami toczy się emocjonalna gra, wymiana męskiej i żeńskiej energii, wymiana w przeciągniętych o kilka sekund spojrzeniach...

„Nie jeść nie pić, wysyp!” – wyrzucam resztki obiadu do kibla. „Plomba!”. Poobiednia sjesta i jak co dzień zabieram się za pisanie. Zwykle są to listy, jakaś pamiętnikarska pisanina a nawet pseudo poezja - taka higiena psychiczna.

Tym razem piszę tekst do street artowego magazynu. Rzecz o malowaniu pociągów – idei ruchomych galerii zapoczątkowanej w Nowym Jorku w latach 70-tych, o adrenalinie, półmorku kolejowych latarni, zapachu oparów farby unoszącej się nad wagonami, o tajemnicach bocznic kolejowych, tak zwanych #jardów SŁOWO KLUCZ MIEJSKICH LEGEND PRZEKAZYWANYCH PO ZAKOŃCZONYCH AKCJACH, PRZY WÓDCE, O WSCHODZIE SŁOŃCA, Z PODKRĄŻONYMI OCZAMI.

Swego czasu mieszkałem z Fatimą na osiedlu tuż obok jardu. Mistrzostwo – wychodzisz, malujesz kiedy tylko zechcesz i zaraz jesteś spowrotem w domu. Tak jak tej piątkowej nocy, gdy po awanturze z Fatimą (jednej z tych, które zwiastują koniec związku), zostałem sam, bez hajsu, bez zioła, przewracając się w łóżku i nie mogąc zasnąć. Spakowałem więc farby i wyruszyłem na jard, nie musząc słuchać narzekań kobiety, która wyszła z koleżankami na miasto.

Jako archetyp panny z dobrego domu, Fatima była moją nadzieją na normalność, której nigdy nie zaznałem. Studiowała iberystykę, w wolnych chwilach grała na flecie poprzecznym. Nie piła, nie używała brzydkich słów, była inna niż dupery z bloków, była z innego świata niż mój. Brunetka o niewulgarnych rysach twarzy i niewinnych, szczerych oczach, których spojrzenie sprawiało mi ból – wiedziałem jak mnie kocha, ale ujebałem sobie w głowie, że zasługuje na kogoś lepszego, że nie chcę jej zranić, nie chcę by wiązała się z #wykolejeńcem ŻYCIE JEST JAK PRZEJAŻDŻKA W PARKU ROZRYWKI JAK MAWIAŁ BILL HICKS. (Jednocześnie zależało mi na jej szacunku, nie chciałem żeby widziała mnie w nocy naćpanego, lałem więc do butelki w swoim pokoju, żeby nie chodzić na bombie co chwilę do kibla. Kiedyś na kwasie robiłem w kuchni zupkę chińską, korzystając z momentu kiedy była w łazience – zawiesiłem się nad talerzem z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w jej śpiew pod prysznicem, poruszony pięknem tej cudownej muzyki)

Na jardzie zrobiłem wielkie, proste litery 2NDLIFE na pudle wagonu, po bokach dopisując „jebana bezsenność. mental disorder”. Podczas powrotu do domu, gdy wchodziłem do bramy, zaniepokoiło mnie zapalone światło w piwnicy o 3 w nocy. Włączył mi się instynkt społeczniaka i postanowiłem sprawdzić, czy nie grasują tam jacyś złodzieje. Gdy schodziłem po schodach, zza winkla wyłonił się nażelowany pedał ze speszoną miną.
- Co ty tu robisz?! – zapytałem stanowczym tonem.
- Eee... No ja... Zgubiłem tu klucze. – odpowiedział dyskotekowy chłopak.
- Jakie klucze? Skąd ty jesteś?
Gdy pokonałem ostatni schodek w dół, moim oczom ukazała się niewinna flecistka ledwo trzymająca się na nogach, szybko wciągająca opuszczone do kolan spodnie. Odszedłem w milczeniu czując, jak zjedzony na stacji hot dog podchodzi mi do gardła.

***

Zwiecha nad zeszytem. Z pisaniem takich tekstów jest jak z misją na jardzie – czaisz się w piątkowy wieczór w krzakach, ścierając odciski palców z farb, obserwując obchody ochrony, by w chwili oświecenia zadać sobie pytanie, które kiedys zadał mój ziomek: co my tu robimy ryzykując wolność lub zdrowie za damski chuj, podczas gdy nasi rówieśnicy bawią się dobrze (i bezpiecznie) pijąc, tańcząc i ruchając pijane dupeczki?

Tyle, że oni śmigają na balety w drogich ciuszkach których nie potrzebują, kupionych za pieniądze których nie mają, by zaimponować ludziom których nie lubią. Wierze więc, że w mojej pisaninie jest jakiś tajemny, antyspołeczny sens – nawet jeżeli to grafomania, tak jak bazgroły na wagonach.

Dla mnie każda twórczość, która ma ten rebeliancki #sznyt, jest warta wysiłku i poświęceń. (Nawet jeżeli konformistyczne cwele patrzą na nie z ironicznym uśmieszkiem)

Ty to wyczułaś, dlatego przypucowałaś się, że chodzisz z koleżanką z klasy na marsze wyzwolenia konopi. Kiedyś wyśmiałbym takie młodzieżowo-mieszczańskie akty buntu... Jednak każda rebeliancka aktywność ma sens. Przekonałem się o tym, leżąc na dwuosobowej celi aresztu śledczego, jak zawsze na górnym koju. Przeglądałem gównianą plotkarską prasę, w której natknąłem się na zdjęcie piosenkarki z profilu do złudzenia przypominającej Fatimę, gdy z zadumy wyrwały mnie chóralne okrzyki zbliżającego się do więzienia tłumu. Z początku myślałem, że może to jacyś kibole. Otworzyłem okno i nasłuchuję – SADZIĆ, PALIĆ, ZALEGALIZOWAĆ!, oraz POZDROWIENIA DO WIĘZIENIA! Serce zabiło szybciej. „To konopna manifestacja!” Razem z małolatem siedzącym za próbę kradzieży samochodu, zaczęliśmy skandować przez kraty wraz z tłumem demonstrantów. Byłem tak kurewsko wdzięczny tym ludziom za powiew buntu i wolności w to nudne, leniwe popołudnie... Dla więźniów każdy gest pamięci i solidarności znaczy więcej niż przypuszczasz. Nigdy nie wiesz, czy życie nie da ci okazji do poznania tego uczucia reanimującego wiarę w człowieka, gdy widzisz, że ktoś zupełnie bezinteresownie solidaryzuje się z tobą znajdującym się gównianej sytuacji – zwolnionym z pracy, eksmitowanym z mieszkania, czy zamkniętym za kratami.

***

W niewoli nie wolno czekać. Mimo to, analityczny umysł czasem mimowolnie dokona próby uchwycenia i zmierzenia więziennych ram czasowych. Nie wolno patrzeć w kategorii minuta-za-minutą-za-minutą-za-minutą-do-godziny-za-godziną-za-godziną-nie nie nie. Poryjesz sobie beret. Kiepskim pomysłem jest też myślenie miesiąc-za-miesiącem-za-miesiącem-do-roku-za-rokiem. Idzie to jak krew z nosa.

Najbardziej bezboleśnie upływają tygodnie. Wszystkie dni prawie takie same, zlewają się w jedną całość, samopowielają się jak rekurencje w lustrach. „Te same dni, te same sny” pamiętam ten kawałek starego Pezeta, na starej, topornej empetrójce, na starej obdrapanej ławce, w oczekiwaniu na Fatimę, która tego wieczoru już do mnie nie zeszła. „Idę, ten sam dzień ten sam sen niech błogosławi Allah, mój spokój zgubił się, świat zatruł jak kurara mnie”.

Jak wiele osób pamięta o mnie na wolności? Pewnie na palcach jednej ręki bym policzył. Cześciowo sam na to zapracowałem. Jutro wyjdę i zdąże o sobie przypomnieć. Wszem i wobec.

Zdąże o sobie przypomnieć głównym arteriom miasta i nocnym autobusom jeżdżącym po nich w tę i we wtę – od przedmieść ku centrum – wożącym mnie pijanego szczęściem i wolnością. Zdąże o sobie przypomnieć tanim kanjpom, do których zawitam tylko na chwilę, ustępując miejsca tym, którzy lubią tłok bardziej ode mnie. Przypomnę o sobie torom kolejowym, stęsknionym odcisków moich butów podczas samotnych spacerów. Przypomnę o sobie kamienicom, dumnie prezentującym wam wszystkim moje wyblakłe już podpisy 2NDLIFE. Pójdę na detoks i zejdę z metadonu. Zacznę od nowa.

Ty również chciałaś zacząć od nowa. Skończyć ze stylem życia małej, rozpieszczonej nimfomanki. Bo odnalazłaś... (ciężko w to uwierzyć) przy mnie poczucie własnej wartości... Czemu nie wyperswadowałem ci tego? Dlaczego nie powiedziałem ci o moim uzależnieniu i dwuletnim wyroku? A przecież tego wieczoru gdy zamoczyłem pierwszy raz palce w twojej cipce gorącej i „ciasnej jak u dziecka z podstawówki”, rozmawiałem wcześniej z dzielnicowym, który uprzedzał mnie, że na dniach przyjedzie zawinąć mnie na puchę. Mijały tygodnie i w końcu zniknąłem z twojego życia. Zniknął zwykły tchórzliwy śmieć, którego

***

Ciach bajera. W kryminale nie wolno drążyć takich temtów – można runąć szybciej niż się człowiek obejrzy.

Niedługo kolacja. Po kolacji podjazd, czyli ćwiczenia fizyczne. Bieganie w miejscu na rozgrzewkę, pompki, brzuszki, podtargi. Za sztangę służy nam pelocha od miotły i zgrzewka wody mineralnej. Czasem wyciskamy na klatę stół z odkręconym blatem, oparty o kojo, ze mną siedzącym na nim w roli obciążenia. Ja raczej nie wycisnąłbym tych koksów, więc dla mnie obciążeniem jest wysuszony Ciawa. Podjeżdzanie jest bardzo ważne – pozwala utrzymać kondycję fizyczną i wprowadza pewną dyscyplinę w tą rozleniwiającą monotonię.

Spocony Ciawa podchodzi do mnie z miną, którą znam już dobrze, pytając:
- Maks, zajedziesz mi trochę słodzika?
- Kurwa zajeżdżałem ci już tydzień temu.
- Odjadę ci po następnej wypisce. – nalega.
Wiem, że i tak mi nie odjedzie, mimo to częstuje go. Mam za dobre serce.

Zawsze zastanawiałem się dlaczego tak niewielu spośród tych złodziei i dilerów ma solidną, regularną pomoc z zewnątrz. Jacek powiedział mi kiedyś: „Musieli być kurwami dla swoich bliskich na wolności. To jest poprostu niemożliwe, by przez parę lat nikt się tobą nie zainteresował, żadna babcia, czy sąsiad, żadnej paczki na święta... Coś z nimi musiało być nie tak”. Mogę się z tym zgodzić, ale to przecież tylko część przypadków i to tych najbardziej skrajnych.

Odpowiedź zawarta jest w Paradoksie Kapiszona. Kapiszon był złodziejem z sąsiednej parafii, który zdążył opowiedzieć mi na fecie całe swoje życie podczas miesięcznego pobytu na tej samej celi. Był najmłodszym z trojga braci, jego matka zmarła gdy miał 8 lat. Ojciec od tego czasu wjebał się w picie i hazard. Najstarszy brat dorobił się na brutalnej, bezwzględnej gangsterce. Poznał dziewczynę z bogatego domu i razem z dziećmi uwili sobie gniazdko na strzeżonym osiedlu. Dalej prowadził nielegalne interesy, ale mniej bezwzględnie i bardziej dyskretnie. Wiodło im sie bardzo dobrze.

Średni brat żył legalnie i uczciwie, wpajając też te wartości swoim dzieciom, z którymi żył bardzo skromnie na dzielnicy gorszego typu. „Paradoksalnie to własnie jego dzieciaki będą kiedyś kraść i dilować by wyrwać się z biedy” – powiedział mi Kapiszon. Dzieci najstarszego, żyjące w dostatku, pójdą na studia i zostaną prawnikami lub lekarzami... „I jak tu żyć po wyjściu na wolność Maksiu?”. Jak żyć. Złodzieje nie otrzymują pomocy, gdyż rodzina na wolności często sama potrzebuje pomocy.

Ja nie mogę narzekać. Matka regularnie przychodzi na widzenia, starsza siostra robi paczki i przysyła hajs na wypiskę. Siostrze nigdy nie będę w stanie spłacić długu wdzięczności – nawet na wolności tyle razy wyciągała mnie z tarapatów albo pożyczała pieniądze na ćpanie „na wieczne oddanie”. Wiedziała na co mi są potrzebne. Wolała żebym nie kradł. Czas sprawił, że oboje nabraliśmy dystansu do tamtych koszmarów. Siostra potrafi nawet śmiać się ze mną z tych ćpuńskich historii, jak na przykład z tej, gdy na weselu naszego kuzyna zjarałem się helupą, po czym zajebałem w kanał lek, który wzmaga działanie heroiny, przy czym może mieć działanie halucynogenne. Skończyło się tak, że zawołałem ją do łazienki, gdzie ujrzała mnie grzebiącego w błocie w umywalce, bełkoczącego że wykopałem jakieś monety z ogrodu...

***

Kolacja. Rozjebany z wodą dżem. Kucharze przewalają jedzenie, kajfusi przewalają jedzenie, potem człowiek dziwi się, dlaczego to wszystko takie jałowe i niepożywne – rozrobiony ser, dżem, klopsy i kotlety z dodatkiem chleba i chuj wie czego.
Kajfus zagaduje mnie przy wydawaniu:
- Maks, dzisiaj nie dałem rady.
- Dobra, byleś o mnie nie zapomniał...
- Spokojnie na dniach ci coś zajade!
Dałem kajfusowi dwie ramki szlugów, by przyniósł mi czasem to, co zostaje z diety wegetariańskiej – serki topione, lub kotlety sojowe, mimo wszystko lepsze niż kule mocy, zwane też kulami przeszkód, gdyż co chwilę musisz wypluwać jakieś chrząstki, kostki i psa zmielonego z budą.

Kajfus dobry chłopaczyna. Miał mnóstwo wyroków w zawieszeniu za kradzieże z włamaniem. Zawinęli go na puchę za nieodrobione prace społeczne, po czym jak lawina ruszyło odwieszanie wyroków przez sąd. Uzbierało się tego 10 lat. Siedział wtedy na małolatce, gdzie przez 3 lata uzbierał ponad 100 kwitów (wniosków o ukaranie). Teraz już znormalniał. Kiedyś zapytałem Jacka co oznaczają jego kreski na dolnych powiekach tuż pod rzęsami: „To mgiełki. Oznaczają, że postrzega świat w inny sposób”. Kajfus pochodził z tak patologicznej rodziny, iż wyznał mi kiedyś, ze najlepsze święta Bożego Narodzenia w swoim życiu spędził w kryminale.

Rozmyślaniom nad platerem towarzyszy z rzadka szum niedzielnych, popołudniowych zapewnie prawie pustych tramwajów. Już jutro będę ich pasażerem... Nie trzeba mieć wcale wydziaranych mgiełek, by ludzie w tramwajach wyczuli w tobie nienormalność.

Nienormalność wymalowana w rysach twarzy, a może mętny od ćpania wzrok sprawiały, że miejsce siedzące obok mnie często pozostawało niezajęte – patrzyłem jak stoją obok mnie i błogosławiłem ich piękno mimo, że prawie wszyscy nie rozstawali się ze swoimi kaftanami bezpieczeństwa. Woleli znać swoje miejsce w szeregu, nie wychylać się zanadto i biegać od jednej miękkiej ściany do drugiej: pracuj – kupuj – konsumuj- pracuj – konsumuj – kupuj – zdychaj. Traktuj merkantylnie siebie i drugiego człowieka: „Umieć się sprzedać”. „Wkupić się w łaski”. Ideały na których zbudowali swoje życie, są jak bita śmietana – słodkie to i smaczne, ale nie pogryziesz, a nie się tym nie najesz.

„Nie jesteś normalny Maks” – powiedziała kiedyś zatroskana matka. „Nie żyjesz i nie kochasz tak jak inni ludzie”. Poczytaj mamo Patologię Normalności. Ludziom najbardziej wrażliwym świat postawił szach mat i teraz potrzeba dużo wiary w Życie i ufności w Chaos, by nie poturbować się biegnąc przez świat-nie-zdatny-do-szczęścia. „Nie ma lekko rzeczywistość pędzi na pełnej mocy, jak swój zdjazd przeoczysz wypierdoli cię jak z procy”.

Po kolacji powieki stają się coraz cięższe. Na jebanej wolności nawet gdy wstajesz o 4.30 do pracy w fabryce, masz przynajmniej weekend do odespania. Tutaj pobudka o 6 rano 365 dni w roku. Zdrzemnę się choć na chwilę... Tylko na chwilę.

***

Idę ku dziwnej knajpie umiejscowionej w drewnianej chacie pośród drzew przydrożnego lasu. Pukam do drzwi. Otwiera mi dziewczyna owinięta ręcznikiem z mokrymi włosami – tak jak otwierała mi nieraz Fatima gdy przyjeżdżałem niezapowiedziany wcześniej, witając mnie oczami skrzącymi się miłością. Wbijam do środka. Impreza trwa w najlepsze. Wygląda na to, że wszyscy się tu znają. Szwędam się tu i tam, czując się trochę nieswojo i popijając browara, gdy nagle zagaduje mnie ta sama dziewczyna, ubrana już w sukienkę. Rozpoczynamy miłą konwersację – piękna nieznajoma uśmiecha się zalotnie, poprawia włosy. Nieoczekiwanie rozmowa schodzi na niebezpieczne tematy wiary – laska irytuje mnie oklepanymi katolickimi komunałami, po czym broni radykalnych aktywistów pro-life. Oznajmiam jej, że jestem ateistą i pro-choice i odbijam od niej, by przy barku nalać sobię wódki. Rzut okiem w kierunku okna, mrozi mi na chwilę krew w żyłach. Kraty w oknach?! Gdzie ja kurwa jestem? Chwilę później siostra bliźniaczka wierzącej nieznajomej wchodząc do pokoju (teraz zorientowałem się, że to nie knajpa o domówka) oznajmia, że za chwilę podadzą kolację. Wszyscy zasiadamy do stołu. Gdy wniesiono talerze, rzucam nerwowo spojrzenia to na parującą zupę, to na niewinny uśmiech dziwnej nieznajomej siedzącej naprzeciwko mnie – jej siostra podała do stołu zupę z martwych płodów...

***

Budzi mnie wycie syreny. Szósta wieczorem – apel. Niech to chuj, spałem chyba z godzinę... I jeszcze te chore sny. Boże spraw, abym jutro opuścił te mury w miarę zdrowy na umyśle. Trzaskanie furt na oddziale staje się coraz głośniejsze, obchód zbliża się do naszej celi. W końcu pęka nasza furta, oddziałowy liczy stan celi, muruje z trzaskiem i wraca do swojej kanciapy.

Po porannym deszczu nastąpiło słoneczne, gorące popołudnie, które rozgrzało powietrze i beton miejskiej dżungli, by nadać wieczorowi ten rzeźki, niesamowity zapach wieczorów późnego lata.

Studiuję połamaną linie dachów kamienic naprzeciwko, wodzę po ich kominach i antenach. Lepsze to niż wciąż patrzeć na sraczkowatą farbę olejną na ścianach lub te same mordy współosadzonych.

Cieszy mnie ta niedzielna cisza. Najgorsze są piątkowe i sobotnie wieczory, gdy powietrze wolności niesie ku naszym kratom okrzyki pijanych młodzieńców, śmiech dziewcząt na ulicach lub głośną muzykę domowych #melanży PATRONAT NAD TYM SŁOWEM SPRAWUJE „SKANDAL” MOLESTY. JEST SYNONIMEM HARDKORU I BEZKOMPROMISOWOŚCI. BIBA TO ZABAWA KREJZOLSKA W BEZPIECZNIE ROZSĄDNYCH GRANICACH. GDY POWIERZASZ SIĘ MELANŻOWI, JEGO PARADOKSY I CHAOS ROZTACZAJĄ NAD CZŁOWIEKIEM OPIEKĘ, BY PRZEPROWADZIĆ GO BEZPIECZNIE PRZEZ WYSOKOPROCENTOWE PIEKŁO. Zostawiając wspomnienia na resztę życia...

***

Oglądamy serial obyczajowy, którego przez parę miechów nie opuściliśmy ani jednego odcinka. Oglądamy cudze szczęście w szkiełku. Jednocześnie czytam „Więzienia nędzy”. Dwa lata w więzionku nauczyły mnie podzielności uwagi.

„U Gildera źródłem nędzy w Ameryce była „anarchia rodzinna wśród biedoty skoncetrowanej w centrach miast” podtrzymana przez pomoc społeczną, która niszczy chęć do pracy, podminowuję patriarchalną rodzinę i powoduje erozję gorliwości religijnej, a więc trzech filarów bogactwa.”

W szkiełku Rysiek, który zdradza żonę z Marzeną, traci pracę w korporacji w skutek czego upierdala kieszonkowe nastoletniej córce. Dziewczyna nie może się z tym pogodzić.

„... drobni dilerzy narkotyków, prostytutki, żebracy, włóczędzy i graficiarze. Krótko mówiąc wrogiem jest pod-proletariat, który brudzi i grozi. To on jest głównym celem polityki „zerowej tolerancji” mającej przywrócić „jakość życia” tym nowojorczykom, którzy wiedzą jak należy się zachować w miejscach publicznych.”

Postanawia więc ukraść bogatszej koleżance z portfela 200 zł, by móc pojechać na szkolną wycieczkę. Kradzież wychodzi na jaw i cała klasa odwraca się od niej.

W tych serialach zdarzają się też tragedie, ale nawet ich ból jest bezpiecznie czysty i plastikowy. Prawdziwy ból pod-proletariatu jest żywy jak ogień, parzący, rwący, pulsujący – doprowadzający czasem do granic obłędu.

A mimo to, życie jest najlepszym, najbardziej pasjonującym filmem. Chciałbym Libio, abyś odkryła w nim Najlepszą Opowiedzianą Historię, lecz nie wtedy gdy spoglądasz wstecz, lecz chłonąc je tu i teraz – najlepszą piszącą się historię.
Córeczka tatusia z czerwonym paskiem na świadectwie, czy uzależniona od endorfin wydzielanych wśród zapachu tylnich siedzeń samochodów – wszystkie złudne tożsamości odpadną by pozostawić przestrzeń w której poznaje się i kocha samego siebie.

Chciałbym abyś przebudziła To w sobie, zanim nie sięgniesz dna, rozbijesz głowę o mur (lub doznasz innego metaforycznego urazu), tak jak ja musiałem to zrobić, by zrozumieć, że życie to nie koszmar.

Kiedyś prawie straciłem to życie, gdy przyjebałem z kumplem materiał dużo czystszy i mocniejszy niż zwykle, o czym nie mieliśmy pojęcia.

Tragedia rozegrała się na klatce schodowej w bloku kumpla. Staliśmy przy oknie udając przed sobą, że wszystko jest w porządku. Bomba narastała coraz mocniej i mocniej. Widzieliśmy po sobie, że stajemy się coraz bardziej bladzi. „Jest źle. Co on nam kurwa pogonił?” – pomyślałem. Koleżka osunął się pod kaloryfer. Nie mogłem już nic zrobić, gdyż straciłem kontrolę nad zesztywniałym ciałem, zrobiło mi się słabo, nie mogłem złapać oddechu, po czym straciłem przytomność, upadając na kolegę skulonego na półpietrze klatki schodowej.

Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem mężczyznę i kobietę ubranych w czerwone uniformy ratowników medycznych. Nie mogłem się poruszyć, całe ciało było zdrętwiałe. Mogłem tylko poruszyć głową by spojrzeć w bok i zaraz odwrócić wzrok od sinego, martwego już ziomka. Usłyszałem przytłumione – jakbym był pod wodą – zdanie faceta z karetki: „Wdzisz co kurwa zrobiliście? Twój kolega nie żyje”. Musieli podać mi anarcan, który zbił działanie heroiny, gdyż zaczynałem dochodzić do siebie, odzyskiwałem władzę nad ciałem. Kobieta w czerwieni powiedziała do drugiego ratownika, że muszą wezwać policję. Wpierdoliła mi się paranoja, że mogą postawić mi jakieś zarzuty. Nie zważając na plączące się nogi, zacząłem uciekać po schodach. „Gdzie? Dokąd pan idzie?!” – piętro niżej musiałem wyszarpnąć się jeszcze jednej ratowniczce. Piętnaście minut poźniej byłem już w domu siostry.

To był 8 marca – dzień kobiet i urodziny mojej matki. Kilka godzin wcześniej składałem jej życzenia. Bla, bla, bla... i pociechy z dzieci.

W kryminale miałem wystarczająco dużo czasu, by rozkminić w jaki sposób stałem się ćpunem. Chwila słabości spowodowana przez problemy sercowe, rodzinne i finansowe nie jest przecież wytłumaczeniem. Na tych blokach ma je tysiące ludzi, a mimo to, tylko kilkunastu spośród nich kończy sztywnymi na klatkach schodowych.

Analizując życiorys i strukturę osobowości mojej i ćpunów mi podobnych, doszedłem do wniosku, że znieczulanie siebie jest chybioną (i tragiczną w skutkach) odpowiedzią na potrzebę odczuwania transcendencji – wyjścia poza karcer swojego ego i odczuwania błogiej jedności ze światem i ludźmi. Zapełnienia luki w duszy, którą zostawił brak miłości, gdy dorastałeś.

***

Oddziałowy zgasił już światło, chłopaki z celi oglądają jakiś film z serii „zabili go, a potem uciekł”. Siedząc na koju odwracam się w stronę okna.

Znowu pada. Pachnące deszczem wieczorne powietrze późnego lata, może nieść nostalgię ludziom za murem. Zerwane wakacyjne romanse, zakończone przygody, powroty do nudnych domów, biur i szkół, do nudnego uporządkowanego życia. Na szczęście ta nostalgia nie przeciska się przez żelazne kraty...

W dźwięku deszczu nie ma skazanego z celi nr 136, gdyż nie ma tam jego interpretacji ani złudnego poczucia kontroli. Jest słuchanie. Szum rynny obok i koron drzew w oddali, symfonia tysięcy kropel kończących swój krótki byt na asfalcie więziennego boiska. Ciurkanie, kapanie, cieknięcie, wsiąkanie. Słuchaj! Kto umie słuchać deszczu lub wycia wiatru, ten umie słuchać muzyki ku czci inteligentnego chaosu, czyli #noizu HAŁAS – CHAOS. JAK DOBRZE, ŻE JĘZYK POLSKI NADAŁ TYM SŁOWOM PODOBNE BRZMIENIE!

Było
Było
Było
Jest
Będzie
Będzie
Będzie

To geometria życia ludzi zagubionych w swej obsesji poczucia kontroli. Synowie i córy chaosu odwracają kształt tej figury, by odkryć, że mają już wszystko czego potrzebują.

W chwili obecnej.

(Wczoraj uświadomiłem sobie, jak groteskowe jest ogladanie prognozy pogody o 6 rano w kryminale. Groteska jest nieodłączna zamartwianiu się przyszłością, choć może nie w tak oczywisty sposób...)

***

Wiesz, byłem dziwnym nastolatkiem. Czytałem dużo książek. Cięgiem oglądałem filmy dokumentalne – za wszelką cenę chciałem zrozumieć otaczający mnie świat. Cały ten ból i rozpacz która mnie otaczała i której stawałem się coraz bardziej świadomy, wołała o natychmiastowe wyjaśnienie i zrozumienie. Kiedyś widziałem na Planete czarno-biały dokument, w którym pokazano faceta po próbie samobójczej. Naprzemiennie rzygał i płakał, powtarzając „Ja chcę żyć! Chcę kurwa żyć!”. Czasem myślę, że całe to zło, którego w życiu doświadczamy, jest jak płukanie żołądka – nieprzyjemne, ale pozwala uratować i zrozumieć życie.

Wszyscy już zasnęli. Kocham tą ciszę. Jutro pewnie znów będę niewyspany.

Za mną ostatni spośród kilkuset takich samych dni.

 

II

Uczyniłem zaledwie kilkadziesiąt kroków poza bramę kryminału, nie spoglądając ani razu wstecz i teraz stoję przy ulicy – tak wytęsknionej scenerii dwóch lat wyobrażeń o pierwszych chwilach na wolności, tuż przy małej czerwonej skrzynce na listy, zupełnie bezradny, niezdolny do podjęcia nieskomplikowanej decyzji... Czy koperta którą trzymam w ręce w kieszeni spodni, powinna wpaść do tejże skrzyneczki, która była poczekalnią tysiącom podobnych słów o miłości, tęsknocie, przedłużonym wyrokom i pismom komorniczym, czy może zgnieść to patetyczne gówno i wyrzucić do śmietnika na rogu ulicy – tam gdzie powinienem się udać, w kierunku nowego życia?

Musiały mnie te dwa lata kompletnie pozabierać, skoro po wyjściu na wolność wysyłam list adresowany z więzienia, ze znaczkiem zakupionym w kantynie, do osoby która od roku nie odpisuje. A jednak wiem, że czyta te listy... Jej życie wciąż idzie do przodu, a ja osiadłem na mieliźnie, otocznej cierniami drutów kolczastych. Chuj z tym, wyślę go później. Skrzyżowanie kusiło szumem tramwajów i falami przechodniów na pasach. Idę szczęśliwy i nieco oszołomiony. Idę i nikt mnie nie obserwuje, nie pilnuje, idę gdzie chcę, wprzód w tą ogromną przestrzeń. Jest głośno. Dzieje się wiele rzeczy na raz. I dla nikogo nie jest to niczym nadzwyczajnym – ludzie wracają znużeni z pracy, a ja czuje się pośród nich jak pierdolony przybysz z innej planety. Stoję na Rejmonta, po lewej wiadukt kolejowy a za nim piękne, brudne kamienice Śródmieścia, po prawej nadjeżdża tramwaj, który mógłby mnie zabrać w podróż przez miasto, gdybym przebiegł na czerwonym. Teraz już tylko sygnalizacja świetlna i podupadła kondycja fizyczna mogą wyznaczać tempo i rytm moich kroków, nie tłok kołujących po spacerniaku skazańców. Zapaliło się zielone światło, a ja stoję ze wzrokiem zawieszonym na kominach elektrociepłowni w oddali, za nasypem kolejowym. Tyle miesięcy oglądałem je ze spacerniaka spowite dymem i mgłą w zimę, lub w odbiciu brudnej szyby otwartego okna nad moim kojem w lato. Muszę pójść w ich kierunku. Zbiec przed zgiełkiem i zawrotnym tempem ulicy, ruszyć w spacer po wyboistej drodze podkładu kolejowego, rozgrzanego wrześniowym słoncem, raczącym mnie tym wyjątkowym zapachem szyn i kamieni ubrudzonych smarem. Tak bardzo mi tego brakowało...

Mam ochotę przejść ponad całym miastem wzdłuż i wszerz na nasypach kolejowych – szlug za szlugiem, browar za browarem, do zmierzchu, do upadłego, skonać w krzakach i zmartwychpowstać o świcie i zstąpić w dół w miasto niczym anioł i przypomnieć jego knajpom i ławkom pod blokami, że zostawiłem tam swoje serce i wiarę (w?) dwa lata temu.

Tymczasem zbliżam się do industrialnych, częściowo opuszczonych i zaniedbanych obiektów elektrociepłowni. Boże jak pięknie! Ceglane budynki pokryte graffiti w kolorze srebrnego chroma, kominy, żurawie i wagony towarowe. I żadnej żywej duszy na tych torach prowadzacych mnie ku mostowi nad Odrą, na osiedle Szczepin, gdzie powinienem znaleźć jakąś skrzynkę pocztową i wreszcie wrzucić ten nieszczęsny list do Fatimy, który mimowolnie wciąż ściskam w ręce w kieszeni. Droga Fatimo, jak tu jest cudownie! Nie ma nikogo prócz mnie na tych torach, nareszcie jestem sam po dwóch latach!

***

Przerwa na papierosa na samym środku mostu. Pode mną stara, brudna Odra. Mawiają, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”, nie wiedząc, że powtarzają błąd translacyjny z dalekowschodniego przysłowia. Naprawdę oznacza ono nie tyle zakaz wchodzenia do tej samej wody, co fakt, że koryto pozostaje to samo, ale jego substancja wciąż płynie, nie pozostaje taka sama. Zajebany mułem, więzieniem i ćpaniem nie jestem tym samym człowiekiem, ona również nie. Boję się dopisać do tego listu linijke o tym, że wyszedłem na wolność. Boje się, że możemy stanąć przed sobą zupełnie obcy i wtedy jakiś mit pryśnie, że będę musiał w końcu dojrzeć do prawdy, jak dziecko, któremu powiedziano, że święty Mikołaj to pierdolona ściema.

Za plecami z hukiem i stukotem przejechał skład podmiejskiej kolejki – zupełnie czysty, bez graffiti, to już nie te czasy.

Idę dalej. Schodząc z nasypu, wkraczam na teren Szczepina – dzielnicy sztrymsu i narkotycznego obłędu. Przeszedłszy dziesiątki razy jego ulice i podwórka w otoczeniu fraktali manifestujących się w ciemności w koślawej czasoprzestrzeni, zostawiłem temu dziwnemu blokowisku w centrum Wrocka swoje stare skostniałe ego, uzbrojone w protezy ideologicznych i subkulturowych wymówek.

Mijam kilku żuli siedzących na trawie nasypu, kirających tanie nalewki. Za parę miechów, w sezonie zimowym, będą powalać się na puchę, by wkurwiać chłopaków niezdolnością do utrzymania w czystości samych siebie oraz celi.

Nareszcie wychodzę na ulicę Długą, tuż obok przystanku pełnego starszych kobiet z siatkami i wózkami zakupów. Wracają z Tesco. Codzienne rytuały dłużących się w nieskończoność samotnych dni, czasem tylko przerywanych wizytą wnuków, niczym widzeniem raz w miesiącu w kryminale. Czyżby moherowe berety mogły zrozumieć znój niewoli młodego bandziora? Ciekawy paradoks. Wypadałoby udać się do Tesco po szlugi i browara. Tak sentymentalnie. Powspominać te wszystkie butelki wódki zakupione bezgotówkowo, wyniesione za paskiem spodni, lub multum elektronarzędzi zapierdolonych z Obi tuż obok.

Wchodzę na parking przed sklepem, na którym ścigaliśmy się w nocy z ziomkami wózkami na zakupy, ścigaliśmy się z czasem, by nie zabrał nam tej nocy zbyt wcześnie, wracaliśmy na domówkę z siatkami browarów, by parę godzin później zaklejać papierem okna – naćpani udawaliśmy, że noc się jeszcze nie skończyła. Piękni i młodzi nie wiedzieliśmy wtedy czym jest czas, nie znaliśmy jego istoty. Dwa lata gehenny pomogły mi uświadomić sobie, czym on jest – wysoka cena.

Wchodzę do marketu, między półki pełne produktów, których smaku zdążyłem już zapomnieć, dysponując dwoma tysiącami z żelaznej kasy. Piwo i papierosy jako pretekst do obserwacji ludzi w ich codzienności – normalnej, niepatologicznej, pozostawiającej miejsce na nadzieję na lepszą przyszłość.

Młode małżeństwa na zakupach, wciąż jeszcze zakochane. Z kredytem na mieszkanie na 30 lat i dziećmi, którym trzeba kupić zeszyty i książki za kilkaset złotych. To dziwne uczucie, którego jednak nie chcę nazwać zazdrością... Oni mają siebie nawzajem i plany na przyszłość. Ja mam tylko siebie samego i chwilę obecną.

***

Czekanie w kolejce do kasy. Nie stanowi to dla mnie problemu. W kryminale stałem się mistrzem cierpliwego czekania. Poza tym, jest mi obojętne gdzie i po co będę czekać, skoro jest tu tak dużo pięknych kobiet i dziewcząt. Kurwa to jest nie do ogarnięcia! Ostatnimi czasy, jedynymi kobietami które mogłem oglądać były pielegniarka, wychowawczyni i pani psycholog. (Nie licząc tych z magazynów pornograficznych leżących na kaloryferze w kiblu)

Superhipermarkety – pierdolone hurtownie żywności dla ubogich z kilkoma droższymi stoiskami i butikami, niczym obietnicą rychłego szopingowego szaleństwa. Jest w marketach coś przyprawiającego o obłęd – może to tłok albo muzyka z głośników zmieszana z krzykiem bahorów? Nareszcie przyszła kolej na skasowanie moich zakupów i w końcu będę mógł wyjść na świeże powietrze.

***

Znowu na parkingu. Nie jestem pewny gdzie chce się udać. Nie pójdę przecież w prawo, w stronę Popowic, Kozanowa, Maślic... Obiecałem sobie, że nie wrócę do domu, dopóki nie poświęce całego dnia i nocy na eksplorowanie i penetrowanie miasta. Mógłbym pójść wprzód, poszwędać się po Szczepinie, ale wrześniowym popołudniem, kiedy jest jeszcze jasno a podwórka oblegane są przez starych ludzi z psami, mija się to trochę z celem – dopiero po zmroku będą gotowe by ugościć swego wykolejonego syna, którego tak dawno nie widziały. Pójdę więc w lewo w stronę pl. 1 Maja, w stronę Rynku.

Odpalam browara i ruszam w drogę ulicą Rybacką. Mijam apartamentowiec dla młodej klasy średniej, którego tu nie było. Świeżaki na Kleczkach opowiadały mi, że Wrocław trochę się zmienił.

Piwo smakuje wyśmienicie. Bezchmurne niebo i żar schodzącego ku horyzontowi słońca zapowiadają gorącą, parną noc. Zaczynam (dopiero teraz) rozumieć, że właśnie idę przez jeden z najpiękniejszych wieczorów w moim życiu. Cała ta droga przez tory do Tesco, była na poły nieprzytomna, w szoku, oszołomieniu – łapałem hausty wolności nieporadnie, nerwowo. Teraz dopiero zaczynam obejmować całą wyjątkowość tego wieczoru – opłakuję przegrane życie i jednocześnie czuje się najbardziej wolnym człowiekiem na świecie. Ambiwalencja możliwa do doświadczenia tylko na serpentynie ostrych życiowych zakrętów.

***

Siedząc na schodach fontanny pod Lwami, odprowadzam wzrokiem fale ludzi – pieszych na przejściach podziemnych i naziemnych, pasażerów tramwajów i autobusów, kierowców samochodów spieszących do swoich domowych ognisk. Chciałbym mieć zdolność bilokacji – serce rwie się do okołorynkowych knajp, zmysły chcą pozostać tutaj i chłonąć dźwięki i zapach tej miejskiej arterii.

Gdybym tylko mógł wstrząsnąć tymi lunatykami, by zrozumieli, że pośpiech jest zbędny. Życie nie wie co to czas, to wy założyliście jego pętle na własne szyje. Możecie wierzgać nogami niczym samobójca na więziennej kracie, lub usiąść tu ze mną i żyć. Żyć, to czuć teraz szum zimnej fontanny za plecami, stużki ciepłego potu na skroniach i dreszcz ekscytacji na rękach.

Pora udać się na Kazimierza Wielkiego, do knajpy na dachu kamienicy, z widokiem na Stare Miasto. Po drugiej stronie ulicy znajduje się urząd pocztowy, może tam zdobędę się na wysłanie lekko już pomiętego listu z mojej kieszeni? A może przestanę pajacować i poprostu do niej zadzwonię? Więzienie uczy kilku ważnych rzeczy, ale widocznie nie zalicza się do nich podejmowanie męskich decyzji...

***

Stolik w rogu knajpy na dachu wydał się najlepszą opcją. Ludzi niewielu, trochę studenciaków i hipsterów. Wydają się być szczęśliwi. Moim szczęściem nie mogę się z nikim podzielić – to nie jest zdany egzamin, podpisana umowa o pracę, zaręczyny czy narodziny dziecka. Nic z tych rzeczy, które przytrafiają się większości ludzi, których radość znają, co nadałoby sens dzielenia się tym doświadczeniem i wspólnej celebracji. Mi poprostu zwrócono to zwykłe życie i nic więcej teraz nie potrzebuję, nic więcej nie musi się wydarzyć – mogę siedzieć tu obserwując waszą gestykulację w czasie rozmowy po prawicy, czerwone i brązowe dachówki Starego Miasta po lewicy, nerwowy ruch uliczny w dole i ściemniające się powoli niebo nad głową.

Obserwuję grupę studentów, którzy usiedli przy długim stoliku tuż obok. Wyglądają na tych ze szkoły ekonomicznej (tak, studenciaków można rozkminić po wyglądzie, najbardziej charakterystyczni są oczywiście ci z polibudy). Ekipa podzieliła się na grupkę męską i żeńską. Chłopaki dyskutowali o czymś zawzięcie, biła od nich właściwa ich wiekowi wiara we własne możliwości, z uroczą dozą naiwności. Dyskutowali tak, jakby od wypowiedzenia ich opini i przekonania interlokutora do swoich racji, mogło coś zależeć – przyszłe losy kraju, świata lub rynku walutowego. Widok ten sprawiał mi przyjemność, po dwóch latach wysłuchiwania ćpuńskich i złodziejskich historii, dyskusji o piłce nożnej, niewybrednych kawałów lub wzajemnych pojazdów od cweli i frajerów.

Dziewczęta sączyły drinki przez słomki, wkładając nie mniej energii w konwersację. Uwielbiam patrzeć w jaki sposób rozmawiają ze sobą kobiety – patrzą w sobie w oczy uważnie, słowa które wypowiadają nie są dużo ważniejsze od mimiki i mowy ciała, jest w tym sporo nieskrywanych emocji. Zdawało się też, że nie jest im obojętna uwaga męskiej części towarzystwa – w rozmowie nie rozpraszały ich nieznaczne spojrzenia w bok i uśmiechy, gdy spojrzenie to zostało odwzajemnione.

Czy przeczuwacie już, że za parę lat, ktoś upierdoli wam tą beztroskę? Czy raczej upierdolicie ją sobie sami, z nieprzymuszonej woli – nie chodzi nawet o te kilkanaście godzin dziennie, które zabierze wam wir pracy przy biurkach i korporacyjnych boksach, ale o te resztki życia prywatnego, które powoli, rotacyjnie, niepostrzeżenie wciągnie ten obłedny wir? Resztki czasu wolnego zostaną skolonizowane przez wyścig po szczurzym labiryncie – „śpisz dla swojego szefa”. Rozumiecie tą metaforę autorstwa sytuacjonistów? Czy na zajęciach z politologii słyszeliście cokolwiek o sytuacjonistach? Czy tak jak studenci Sorbony zdobędziecie się na odwagę, by pociągnąć gniewnie za kurtynę społeczeństwa spektaklu?

Nie wydaje mi się. Mimo to, dziś jesteście dla mnie piękni. Dostałem smsa: „Siemano Święty! Gdzie ty się znowu ukrywasz? Słyszałem, że dzisiaj wyskoczyłeś. Dawaj wbijaj do nas na Nowy Dwór, chłopaki czekają!”.

Nie dzisiaj chłopaki. Jeszcze przyjdzie czas na spotkania z ziomkami którzy jeszcze nie zdąrzyli o mnie zapomnieć. Jutro mu odpiszę.

Czuję, że to jest ta chwila – trzeba przyjebać po nosie substancję o wzorze chemicznym 4-ho-met, zwaną też Hometem lub Mahometem. Świetny, lekko spidujący psychodelik o działaniu podobnym do LSD. Pierdolę kitranie się po kiblach, nikt mnie nie widzi, sypię więc kreskę na stole za dwiema szklankami i wciągam szybko i niepostrzeżenie. Dopiję piwo i wyjdę na ulicę.

***

Zrobiło się ciemno, ale wcale nie zrobiło się chłodniej. To będzie kurewsko gorąca i parna noc. Cel – tania knajpa niedaleko Świdnickiej, oferująca tanie szoty dobrej tekili.

Te trasy przez centrum z jednego lokalu do drugiego, są jak oglądanie kolejnego kabaretu o kłótniach małżeńskich – przewidywalny, że aż żenujący, a jednak sprawia radość. Witajcie smugi damskich perfum przy akompaniamencie stukotu obcasów, witajcie grubi kierowcy nocnych taksówek! Kochany Wrocławiu, stęskniłeś się za mną?

***

„Piwo i dwie tekile!” – zamawiam przy barze, w zatłoczonej knajpie, czując, że należałoby znaleźć jakąś miejscówkę i zasiąść by oddać swe ciało i umysł we władanie Mahometa, który zaczyna się ładować. Prorok za minuty na minutę zsyła na mnie łaskę błogostanu, przyjemnego bezwładu kończyn i co najważniejsze – niesamowicie podkręca zmysłu słuchu i wzroku. Muzyka fascynuje każdym basem i bitem, niuansami przejść. Kolory mocniej nasycone, faktury wyostrzone. Chciałem sprawdzić w telefonie godzinę – nieodczytany sms: „Święty skarbie! Jesteś już na wolności? Spotkamy się?” To Libia... Wolałbym tego uniknąć. „Libio droga nie dzisiaj, tą noc kontempluję samemu, jutro zadzwonie!”

Zlizuję sól, strzał tekili i gryz cytryny. Definitywnie mój ulubiony alkohol! Na Homecie można pić dużo bez zamułki i bez zgonowania. Odpisała. Jest w centrum rynku i nalega bym przyjechał. „Przekonasz mnie najebką do porzygu i seksem w miejscu publicznym” – odpisuję. (Ogromną nieśmiałość wobec kobiet maskuję bezczelnością). Czy odpisze za parę sekund? Nie myliłem się: „Kurwa nic się nie zmieniłeś.” Podałem jej adres mojej speluny niedaleko Rynku i czekam mając nadzieję, że Homet nie pozabiera mnie na tyle, bym nie był zdolny do logicznej konwersacji.

Po 10 minutach witam się z Libią, która zaskoczyła mnie fryzurą i stylówą coś pomiędzy hipsteriadą a lesbijstwem. Zgubiła pozory dziewczęcej niewinności, której zresztą nie znała. Dużo trajkocze o studiach, które rozpocznie za miesiąc i swoim nowym chłopaku. Rozmawiam na przytaku. Po pół godziny zaczynam opowiadać jej co nieco o mojej więziennej gehennie. Gdy załączam swoje standardowe smuty o wpływie trudnego dzieciństwa na dalsze losy, zakończone odsiadką w pudle, w pewnym momencie Libia poprostu przyciąga mnie ku sobie i wkłada język nieomalże w moje gardło.

Zaczęło się. „Odpuśćmy najebkę, co z tym seksem w miejscu publicznym?” – walę prosto z mostu. Lądujemy w kiblu. Nie wiem czy to alko i Mahomet, czy może 2 lata przymusowego celibatu, ale przysięgam, że ten miękki język i gorące podniebienie na moim fiucie mogłyby należeć do każdego – nawet do tej brzydkiej barmanki.

Siedząc na kiblu, spojrzała w górę zza długich rzęs udającym nieśmiałość, pytającym wzrokiem. Wiedziałem co to oznacza... Tak jak kiedyś, uprawiamy rebeliancką sodomię, niczym dyscyplinę kulturowej dekonstrukcji. (Seks jakkolwiek piękny, ma w sobie coś uwłaczającego. Jest potrzebą przed którą nie da się uciec, jest biochemicznym przymusem, organicznym uzależnieniem – poza naszą kontrolą. I co gorsza, ta przyjemność, którą musimy sobie zadawać, leży u podstaw dynamiki przyciągającej do siebie mężczyznę i kobietę, na bazie której powstają te wszystkie piękne i wzniosłe uczucia. Z seksem analnym jest nieco inaczej. Jest to przyjemność wyuczona, nabyta dopiero po przełamaniu pewnych psychofizycznych barier. W przypadku partnera jest to bariera natury estetycznej. W przypadku partnerki pewny dyskomfort fizyczny. Jeżeli normalny seks to ciało wymuszające na nas zadawanie sobie przyjemności, to sodomia to my zadające odczuwanie przyjemności na naszym ciele)

Gdy skończyliśmy nasz ubikacyjny akt dywersji, przepuszczając Libię przodem w progu kibla, nadepnąłem na pomięty i ujebany list do Fatimy, który musiał mi wypaść z kieszeniu upuszczonych spodni w tym całym ferworze. Podniosłem go szybko i schowałem, czując jak coś zapiekło mnie od środka. Zrobiło mi się niedobrze. Myśląc wciąż o liście na obszczanej podłodze pabowego kibla, nie mogę dłużej siedzieć w objęciach małolaty, gapiąc się niemo w kufel piwa. Powiedziałem Libii, że muszę wykonać telefon na zewnątrz i oddaliłem się bez pożegnania. Jutro to jakoś odkręcę, przeprosze ją. Pewnie już ją straciłem. Kurwa. Nie mogłem tam dłużej zostać... Jestem żałosnym śmieciem? Myśli mi się rozklekotały, musze jakoś otrzeźwieć choć trochę.

Za późno. Tej fazy nie da się niczym zbić. Ludzie na końcu ulicy wydają się być karłami, samochody wyglądają jak pierdolone resoraki. Kamienice naprzeciwko są idealnie geometryczne, fascynują swoimi fakturami i teksturami. „Chłopie ogarnij się, to miała być najlepsza noc w twoim życiu!” – wmawiam sobie. Nie po to hartowałem swój charakter przez dwa lata, by teraz rozsypywać się z powodu jakiejś dupery. Jednej czy drugiej.

Po kilku chwilach nerwowego marszu, muszę odpocząć na ławce niedaleko opery. Obserwuję resoraki jeżdżące przy Renomie, sterowane sygnalizacją świetlną, której światła są tak jaskrawe, że aż tutaj zdają się razić mnie w oczy. Resoraki... Jedno z niewielu przyjemnych wspomnień po ojcu. Kiedyś ku mojemu zaskoczeniu, sam z siebie kupił mi kilka resoraków (jeden był zajebistym Jeepem, którym mogłem pochwalić się kolegom), by parę dni później rozjebać je w furii o ścianę, w czasie kolejnej domowej awantury.

Kilk – zajaram mentola. Gdybym nie był ćpunem, dawno rzuciłbym fajki. Problem polega na tym, że na bani uczucie wciągania rakotwórczego dymu do płuc, jest czymś niezastąpionym...

Kończę tą irracjonalną przyjemność oralną i ruszam w dalszą drogę. Jeszcze tylko wyłącze telefon by mieć spokój do rana. Wychodzę z cienia drzew nad fosą i wchodzę w świat jaskrawych świateł. Latarnie i sygnalizacja uliczna na przejściu poprawiaja mój nastrój, tak, jakby ich ciepłe kolory rejestrowane przez niewiarygodnie poszerzone źrenice, uwolniły kryzysowy zapas endorfin w mózgu. Moją uwagę przyciągają manekiny na wystawie domu towarowego. Elastyczne, fantastyczne, idiotyczne. Cały spocony śmieje się do siebie przy wystawowej szybie, zwracając pewnie uwagę nocnych eleganckich przechodniów. „Kochać mieć” – slogan reklamowy domu handlowego. Jebana bieda umysłowa... Cóż, teraz ruszę w kierunku aresztu śledczego.

Kochać mieć... Przykro mi, ale nie macie niczego prócz całej góry iluzji. Kapitalistyczna fatamorgana na intelektualnej i duchowej pustyni. Jedyne co mamy napewno, to tą życiodajną ziemię pokrytą strupem betonu i asfaltu pod nogami i ten piękny, jasny księżyc nad głowami. Tego księżyca nawet nie dotrzegacie – nawet gdy nie śpicie teraz dla swojego szefa, pewnie resetujecie chujozy swoje głowy w ekskluzywnych klubach, by zachować resztki zdrowia psychicznego, byście byli w stanie pojutrze znów pójść do roboty i wytwarzać nadwyżkę kapitału dla swoich właścicieli.

***

Na przystanku nocnego busa mijam sprzeczającą się parkę. W pierwszej chwili myślałem, że to Fatima... Ta sama burza czarnych loków, niesamowicie podobne, ekspresyjne usta Hiszpanki lub Portugalki. W podobny sposób poruszały się wyrzucając sylaby bólu i miłości.

Wciąż pamiętam te wszystkie szczegóły – sposób poruszania się, głośny śmiech, ulubione słowa, barwę głosu i tonację westchnień rozkoszy, każdy centymetr jej ciała.

List. Co z tym listem?

Mijam areszt śledczy. Mahomet objawił mi cierpienie, którym przesiąkły cegły, tynk i drewniane parkietki w każdej spośród setek cel. Nie ma sensu szwędać się po tym kwartale ulic, w środku którego znajduje się getto złamanych życiorysów z całego miasta i województwa.

Powoli zbiliżam się do pl. Orląt Lwowskich. Kilkadziesiąt kroków przedemną idzie ekipa młodych dresów ze swoimi lambadziarami. Jak wszystkie małolaty z gorszych dzielnic, wyglądają tak samo. Kolesie – czarne sportowe obuwie i białe skarpetki Nike, krótkie dresowe spodnie, koszulki Śląska, czapki wpierdolki. Laski – włosy w chuj jasny blond lub kruczo czarne, tipsy, leginsy, odsłonięte brzuchy. I mogę się założyć, że wszyscy mają twarze o urodzie hardej, ordynarnej, patologicznej z lekką domieszką kurestwa w oczach w przypadku dziewcząt. Zawsze zastanawiałem się, czy mają takie twarze dlatego, że urodzili się w patologicznych rodzinach i dzielnicach, czy twarda szkoła życia wykuła te rysy, czy też może urodzili się w trakich dzielnicach dlatego, że mają takie twarze? Co byłoby dużo gorsze, bo oznaczałoby, że ich bieda i brak perspektyw są nieomalże przekazywane „genetycznie” – od wielu pokoleń, bez możliwośc awansu społecznego.

Moje rozkminy przerwały nagle krzyki dziewcząt – jeden z małolatów wyjebał tubę na ryj drugiemu. „Gdzie ty ją kurwa dotknąłeś? Ona jest moja!” – krzyczy do leżącego na chodniku ziomka. Nie mając ochoty na żaden sztryms, przechodzę na drugą stronę ulicy, błogosławiąc cały kurewski znój i trud żywotów tych wychowanków ulicy, domów dziecka i zakładów poprawczych. Przez dwa lata nie mogłem kurwy znieść waszego towarzystwa, a jednak zawsze będę w was wierzyć – za dużo widziałem tam nieodkrytych talentów, za dużo kochających-mimo-wszystko serc.

***

Dokąd teraz pójdę? Zaczynam przeczuwać kierunek dalszych kroków, nie wierząc samemu sobie... „Stary chciałeś płynąć z krwioobiegiem miejskich arterii, a teraz zamierzasz zdezerterować w samotność i łazić jak pajac po ciemku, po torach kolejowych?” – pomyślałem. Nic nie poradzę, Świebodzki przyciąga mnie ku sobie.

Trzeba zakupić dwa browary w tak długą drogę – po Homecie suszy jak diabli. Mały tłok pod sklepem nocnym, czuję się tam nieswojo. Nocne sklepy na psychodelicznej bani, to ciężki orzech do zgryzienia – jaskrawe światła, tłok, pijani ludzie i wysiłek by nie dać po sobie poznać, że jest się naćpanym (wysiłek bezsensowny i daremny, a jednak człowiekowi nakręca się ta paranoja). Kupuję dwa piwa o smaku jabłkowym, snickersa i opuszczam sklep z uczuciem ulgi.

- Czy ja wyglądam jakbym była nienormalna? – zagaduje mnie pod sklepem gruba kobieta z chustą na głowie jakby była po chemioterapii.
- Skądże, normalność to rzecz względna. – odpowiadam
- Też tak uważam! Bo widzi pan... Ja dzisiaj od rana halucynuję.
- Też tak czasem miewam. Szczególnie, gdy zjem magiczne grzybki. – podchwytuję konwersację.
- Aaa trujaki? Ja takich nie jem. – odpowiada, po czym zaczyna nawijać o tym, że wszyscy jesteśmy obserwowani i czytają nasze myśli.
Po chwili rozmowy życzę jej dobrej nocy i odchodzę. W ciemnym przejściu kamienicy, mijam bezdomnego mamroczącego w kółko pod nosem: „Wolnoć Tomku w swoim domku”. Jak wiele obrazów nieszczęścia będzie mi dane jeszcze ujrzeć tej nocy? Kurwa, albo to miasto nic się nie zmieniło, albo ja się nie zmieniłem i nadal przyciągam do siebie to chore gówno.

***

Wchodząc w mrok terenu kolejowego, czuję się jakbym wkroczył w inny wymiar. Przynajmniej oczy będą mogły odpocząć – oczy zmęczone nie tylko nadmiarem bodźców wychwytywanych po Homecie, ale również siedzeniem przez 23 godziny na dobę w ciasnej celi przy sztucznym świetle, bez możliwości patrzenia w dal, co musi pierdolić wzrok.

W miarę wchodzenia wgłąb linii kolejowej położonej między laskiem i działkami, robi się nieco chłodniej. Ciężko opędzić się od komarów. Nie chcę przerywać swojego marszu po wyboistej drodze, ale nogi odmawiają już posłuszeństwa. Położe się więc na trawie przy torach, pooglądam rozgwieżdżone niebo...

Przepraszam, czy ja wyglądam jakbym był nienormalny?

Nawet nie wiesz, jak cudownie jest przestać szamotać się z własną nienormalnością. Nienormalność jako samotnicze spojrzenie z boku, na wasze strachliwe życie stadne. Nienormalność, która przynosi ogrom bólu, ale i piękno, o którym nie macie chujozy bladego pojęcia. A gdy przyjdzie czas na mnie, położę się tak jak teraz, patrząc w gwiazdy, tyle, że nieco wyżej, kładąc kark na jednej z szyn, w oczekiwaniu na nadjeżdżający pociąg. Koniec świata poprzez dekapitację.

***

Idę, idę dalej niezmordowany. Gonitwa myśli spowalnia, ustępując błogiej pustce. Dlaczego cię tu nie ma Fatimo? Razem moglibyśmy wznieść ogień aż do gwiazd, wymieszać nasze łzy, ślinę i krew, niczym prymitywne plemię w ekstazie odrodzić się. Niech stanie się człowiek! Niech świadkiem będą nam korony drzew, a łożem brud ziemi z którego powstaliśmy i w który się obrócimy.

„W domach z betonu nie ma wolnej miłości” prawda?

Przez wiadukt nad moimi torami przemknął w ekspresowym tempie pociąg dalekobieżny, rozdzierając ciszę, zostawiając po sobie cichnący w oddali stukot kół, przechodzący w ledwo dający się słyszeć szum. Wracają z wakacji...
Cisza jest święta, gdyż jest bezkształtna, bezforemna. Jest siostrą tajemnicy. Gorące lub zimne serca mogą bić w ciszy. Biada tym letnim, które wzdragają się przed jej tajemnicą.

Nie opuszcza mnie pytanie o normalność i nienormalność. Przypomniała mi się jedna z randek, z całkiem normalną dziewczyną – najnormalniejszą jaką mógł poznać ktoś taki jak ja. Nawijała mi coś o koleżankach z pracy: „... i wiesz, my tak jej zazdrościłyśmy, ma 20 lat i już jej się udało w życiu, ma męża, dziecko w drodze...”

Udało się jej... Co? Zwierzęta też dobierają się w pary i płodzą potomstwo i co z tego? Normalność to życie podporządkowane materialnej i biologicznej reprodukcji? Zakładaniu firmy i zakładaniu rodziny? A co z naszym ludzkim potencjałem? Co z mocą obliczeniową naszych mózgów, której długo nie prześcigną żadne komputery? Co z myśleniem abstrakcyjnym i kreatywnością? Jest tak dużo doświadczeń do doświadczenia i wiedzy do przyswojenia, muzyki do przesłuchania i zagrania, poezji i prozy do przeczytania i napisania, fotografii do obejrzenia i uwiecznienia, wynalazków do wynalezienia... Kilku żyć by mi na to nie starczyło, a wy kurwa wmawiacie mi nienormalność, bo nie chcę pohańbić swojego potencjału konformizmem, takosamością, odmóżdżającą pracą i naiwnym biegiem za marchewką na kiju?

Nie jesteście i tak chujozy szczęśliwi w tej swojej bezpiecznej normalności. Tamta laska z którą umawiałem się na seks, przyznała, że zdradzała ze mną swojego chłopaka z pierwszego roku politechniki, któremu tylko obciągała bo chciała zachować dziewictwo do ślubu. Straciła je ze mną, w mojej melinie (którą ciężko nazwać pokojem), wkręcając go, że uczy się do matury z koleżanką. Ot, wasza normalność uszyta grubymi nićmi konserwatywnej obłudy.

***

Po wyczerpującej przebieżce po torach, wychodzę do cywilizacji, przy pętli tramwajowej na Robotniczej. W nocy żywego ducha nie uświadczysz na tej dzielnicy industrialno-uczelnianej, tylko nieliczne taksówki.

Tymczasem zza zakrętu niedaleko Mikołajowa, wyjeżdża wolno toczący się radiowóz. „Kurwa, tylko nie to!” – już wiem czym to może się skończyć. Napewno niczym przyjemnym. Z suki wyskakuje trzech funkcjonariuszy.
- Proszę sie zatrzymać! Dokumenty!
Podaję mu swój dowód.
- Co pan tu robi o tej porze? – pyta drugi.
- Ty, zobacz na jego oczy, on jest czymś poćpany! – trzeci odzywa się do kolegów tonem, który nie wróży niczego dobrego.
- Przyświeć na niego.
Maksymilian Święcicki – pies czyta na głos patrząc w mój dowód tożsamości.
- Co ćpałeś?
- Nic... Wracam od dziewczyny, nocny spierdolił, nie stać mnie na taksówkę. – odpowiadam.
- Zapraszamy do radiowozu!
Wsiadam z dwoma pałkarzami.
- Za co jestem zatrzymany?
- Lubisz śmieciu okradać kobiety?
- Co?! To jakaś pomyłka!
- Kobieta której ukradłeś torebkę, podała nam twój rysopis.
- To jakieś nieporozumienie, nie możecie mnie tak poprostu...
Nie zdążyłem dokończyć, gdyż otrzymałem mocny cios w brzuch, który sprawił, że nie mogłem wypowiedzieć słowa, a nawet złapać oddechu.

***

Po kilku minutach jazdy, zatrzymujemy się pod komisariatem na Trzemeskiej. Pies wyprowadza mnie z radiowozu, skutego z tyłu kajdankami, wykrzywiając moje ręcę tak, że myślałem że posram się z bólu. Na schodach do komisariatu przyciska mnie w dół, schylony do kolan upadam na ostatnim schodku. Dostaję kopniaka w brzuch: „Wstawaj ćpunie!”

Wrzucają mnie do przejściowej celi-poczekalni w stylu amerykańskim – pionowe kraty i długa ławka pod ścianą. Przez pół godziny dziele ją z dwoma żulami i jakimś przestraszonym małolatem.

Z zamułki wyrywa mnie przybycie dwóch psów, którzy zamierzali zabrać jednego z żuli na przesłuchanie. Żul zaczął się wykłucać i szarpać, zrobiło się zamieszanie. Dzięki waleczności pijanego nurka i prawdopodobnie zmęczeniu funkcjonariuszy o 3 nad ranem, jeden z nich zakręcił się i nie zamknął za sobą kraty na klucz. Wiem, że grozi to wpierdolem, ale muszę spróbować! Wychodzę więc z celi na pusty korytarz i kieruje się ku głównemu wyjściu z komisariatu.
- A pan dokąd?! – pyta typ z dyżurki.
- Jak to dokąd? Złożyłem zeznania i zostałem zwolniony. – odpowiadam stanowczym tonem.
Wychodzę z komisariatu i kieruje się ku przejściu podziemnym, cały spocony ze stresu. „Pierdolę, nie wierzę, że taki numer mógł przejść” – pomyślałem w szoku.
Gdy schodziłem po schodach w dół usłyszałem za plecami: „Stać policja!” Odwracam się i widzę jak dwóch psiarzy robi nabieg sprintem w moim kierunku. Zbiegam w dół pokonując po cztery schodki na raz. Mimo całonocnego fizycznego wyczerpania, zbieram całe siły jakie mi pozostały i ruszam do desperackiej ucieczki. Wbiegam wgłąb bloków na Szczepinie, odwracając się co jakiś czas, by zobaczyć w tyle dwóch psów, którzy nie dają za wygraną. Po 5 minutach sprintu w końcu udało mi się ich zgubić. Mam wrażenie, że zaraz wypluję płuca. Zrobiło mi się słabo. Słaniając się na nogach i opierając o kosz na śmieci, puszczam pawia ze zmęczenia. Koniec pierwszej nocy na wolności. Pierdolę to, wracam do domu.

***

Uśpione nad ranem bloki Popowic tuż przed wschodem słońca. Jest tak cicho, że każdy głośniejszy krok niesie się echem po wielkich płytach z żelbetonu. Na zwale, na skraju wyczerpania, dochodzę do ławki na podwórku przed drogim apartamentowcem, w którym mieszka Fatima. Tutaj muszę podjąć ostateczną decyzję odnośnie mocno sfatygowanego listu. Dzieli mnie tylko kilkadziesiąt kroków do skrzynki na listy przed wejściem do budynku.

Zapalam papierosa i wyjmuję list z kieszeni. Otworzę go i przeczytam raz jeszcze:

„Zdąrzyłem się przekonać, że istnieją trzy światy: ten realny, wymarzony i widziany zza kraty.

W wymarzonym świecie idziemy ze splecionymi dłońmi przez miasto, kierując się impulsem pasji, którą niesiemy przez ulice w dwuosobowej procesji, niczym Przenajświętszy Sakrament Spontaniczności. W wymarzonym świecie snujemy długie nocne opowieści, wspomnienia i plany w bezpiecznej ciemności mojego pokoju. W wymarzonym świecie roztapiam Twój smutek przytulając Cię mocno, tym samym nabierając sił do walki z przeciwnościami losu. W wymarzonym świecie kolor Twoich oczu, zapach włosów, dźwięk głosu, stanowią niepowtarzalną kombinację, unikalny kod do wymiaru piękna, które nigdy nie powszednieje. W wymarzonym świecie wszyscy dzielimy się niespełnionymi marzeniami naiwnie, szczerze, pięknie.

W realnym świecie, idąc przez ulice miasta, słuchając hałasu podziemnych artystów, niosłem w sercu pogardę dla społeczeństwa, które nie akceptuje mnie, nie mniej niż ja jego. W realnym świecie snułem nocne opowieści o desperackim poszukiwaniu szczęścia, w którym zaciera się granica między dobrem a złem. W realnym świecie byłem hazardzistą i ćpunem kradnącym po sklepach, by sfinansować dalsze próby osiągnięcia transcendencji ponad samotność. W realnym świecie zanosiłem samotne modlitwy ku nocnemu niebu, siedząc na dachu bloku, zastanawiając się kiedy jego krawędź przyciągnie mnie ku sobie. W realnym świecie niespełnione marzenia napełniały mnie goryczą, którą zabierałem ze sobą w sam środek sztormu autodestrukcji.

W świecie za kratami, grube mury celi i asfalt boiska są powiernikami zwierzeń i wspomnień o wolności. W świecie za kratami przyrzekam sobie prawo do życia, przyrzekam że będę czerpał je pełnymi garściami, nawet gdybym miał je przedawkować. W świecie za kratami rośnie apetyt na życie zarówno to realne, jak i wymarzone, które są różnymi akordami tej samej melodii, do której tańczymy szaleńczo na ulicach życia. W świecie za kratami depresja setek zlewających się w jedną całość, samopowielających się jak rekurencje w lustrach dni, znika dzięki głupiej paczce od ziomali, odwiedzinom przyjaciółki lub listowi od dziewczyny z wymarzonego świata...”

Nie mogę dalej czytać. Sentymentalny kretyn... Chociaż nie płaczę, po mojej twarzy spływają strużki łez, których nie mogę powstrzymać – łez, które przez dwa lata nie mogły znaleźć ujścia w obecności chłopaków z celi. Trwa to dobrych kilka minut.

Wreszcie następuje oczyszczenie. Biorę głęboki wdech i spokojny wydech powietrza wolności. Na wschodzie rozjaśniające się czerwienią niebo, zwiastuje nowy dzień. Zbyt długo targałem na plecach ten ostatni ciężar przeszłości. Podjąłem decyzję

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
DawkaDDA · dnia 07.03.2015 18:43 · Czytań: 1202 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora:
Komentarze
Heisenberg dnia 07.03.2015 18:43
Postaram się wrócić do tekstu i rozwinąć komentarz, na razie tylko sugestia, że warto byłoby dzielić takie teksty na krótsze fragmenty. Czytanie z ekranu bywa męczące (zapoznawałem się z nim na raty) i taka objętość może odstraszać czytelników, a tekst zdecydowanie warty przeczytania.
Figiel dnia 08.03.2015 13:27
Witaj,
mam, jakby to powiedzieć, ambiwalentne podejście do Twojego tekstu - technicznie niewątpliwie dobrze napisany, co do treści miotam się gdzieś po skali. Jak mi się ułoży, wrócę z komentarzem.
Pozdrawiam:)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty