Rok 124 p.n.e.
Sylwian był gotowy do ataku. Jego upór i zdecydowanie przewyższało wszystko to, co miał do” powiedzenia” rozum. Wystarczyło tylko podnieść rękę do góry i dać sygnał, by pierwsze strzały argosjańskich łuczników przeszyły niebo i rozpoczęły krwawą wojnę.
Kachorra tylko czekał na rozwój wydarzeń, bowiem chciał by jego żołnierze w skupieniu i wytrwałości ruszyli do natarcia. Śmiał się szyderczo z niepewności i tchórzostwa wielkiego króla Sylwiana I. Dawni przyjaciele, a jednak wrogowie…
Ogniste strzały przeszyły niebo. Rozpoczęła się wojna! Armia władcy Argosu licząca setki ruszyła na wojska Pana Ciemności, który władał tysiącami potężnych szkieletorów gotowych zniszczyć wszystko, co spotkają na swej drodze. Każdy z nich opancerzony był w stalową zbroję nie przepuszczającą strzał wroga i ognia spadającego z nieba. Kachorra wiedział, że wygrał. Jak bowiem można przezwyciężyć nie umarłych wojowników powstałych z grobu?
Do walki przyłączyły się mityczne stworzenia i wielkie potwory. Z każdym zabitym żołnierzem Sylwian przyzywał jedną Ognistą Ćmę, by utrzymać swoją armię na pozycji. Lecz potwory Pana Ciemności były nie do przezwyciężenia. Chimery, Trójgłowe Hydry i Smoki niszczyły wszystko. Gryfy, Elfy, Rusałki i Orkowie padali na ziemię, gdy tylko ich współczynnik życia osiągał zero. Rozdzierające szczęki, magiczne kule i tajemnicze ołtarze voodu nie pomagały. Potwory wzrastały w siłę. A słuchały się tylko Jego… największego z największych PARANATHORNA – mistycznego Smoka z wnętrza Ziemi przyzwanego przez Kachorrę, by wykończyć wrogów i zapewnić sobie tym samym zwycięstwo. Od setek tysięcy lat nikt, żaden wojownik nie zdołał okiełznać tego Władcy z Głębi Ziemi…
Po pięciu godzinach zażartej wojny, w której zginęły setki żołnierzy i potworów z obydwu stron, Sylwian poddał się. Nie było ratunku! Musiał to zrobić ze względu na swój lud. Nie mógł bowiem narażać ich na takie niebezpieczeństwo. A przecież było tak blisko… Cóż, każde królestwo musi kiedyś upaść…
____________________________________________________________
Rozdział 1
Początek tego, co ma nastapić
Tego lata pogoda była jak zwykle kapryśna. Padało, z nieba leciał wielkości grochu lub fasoli grad, dało się słyszeć burzę z piorunami. Z tego powodu ludzie chodzili w grubych, skórzanych kurtkach z założonymi na głowie kapturami, trzymając w ręku kolorowe parasole, po których z wolna spływały malutkie krople i odbijał się grad. Większość z nich zostawała w domu, gdzie byli zajęci oglądaniem telewizji, prowizorycznym ogarnianiem mieszkania, grą na współczesnych nowościach elektrotechniki – komputerach – zaczytani w lekturach zadanych na wakacje, bądź po prostu rozmawiali czy esemesowali całymi godzinami przez telefon komórkowy.
Dzisiejszy dzień bardzo różnił się o tych szarych, poprzednich dni. Różnica była widoczna gołym okiem – pierwszy raz, od kiedy rozpoczął się czerwiec, świeciło słońce, a na dworze było strasznie parno i gorąco. Pogoda była w sam raz na to, aby w końcu rozpocząć przygotowania do przeprowadzki z miasta na wieś. Miało to nastąpić już dużo wcześniej, ale z powodu złego stanu pogody i niezałatwionych spraw w firmie taty, wyjazd opóźnił się o dobrych kilka tygodni.
Ponieważ miasteczko Brainxton leżało na odludziu, stąd też prezes firmy Przeprowadzki tu i tam i ich wóz transportowy wynajęty przez rodziców bardzo spóźnił się na spotkanie z klientami, co też znacznie opóźniło moment wyprowadzki. Dla niektórych oznaczało to tą dobry moment, bo mieli więcej czasu na to by wykonać ostanie telefony pożegnania, dopiąć walizki na ostatni guzik, a przede wszystkim powspominać stare dobre czasy w wielkim domu. Takimi osobami byli właśnie 16-letni Krystian i jego o dwa lata młodsza siostra Marta. To właśnie oni już od ósmej rano wytrwale przygotowywali się do wyjazdu. Pakowali plecaki, przebierali się w różne rzeczy, chodzili z pokoju do pokoju w poszukiwaniu ostatnich bibelotów, ale wciąż jakoś nie mogli się spakować. Było to spowodowane licznymi telefonami od ich przyjaciół. Dzwonili oni głównie po to, by pożegnać się z nimi i życzyć im udanej podróży. Często takie rozmowy kończyły się płaczem i frustracją Marty, która mieszkała w Brainxton od dzieciństwa i znała wszystkich ludzi począwszy od tych młodszych, a skończywszy na tych starszych. W pewnym momencie dało się słyszeć jak dziewczyna pochlipuje w swoim pokoju. To właśnie wtedy na barkach Krystiana spoczywał obowiązek pocieszenia jej, gdyż rodzice w tym czasie byli zbyt zajęci rozmawianiem z panem od przeprowadzek.
Wspólnie z Krystianem i Martą w jednym domu, tylko że na górnym piętrze, mieszkali ich dziadkowie – babcia Janina i dziadek Kazimierz. Dla rodzeństwa byli oni praktycznie tym samym czym ich biologiczni rodzice, ponieważ to oni opiekowali się nimi, gdy rodzice do innych pobliskich miejscowości czy za granicę, by zarobić na utrzymanie domu rodzinnego. Ale i tak wszystkie obowiązki, jakimi obarczyli się rodzice, nie wystarczyły, by utrzymać całą czwórkę plus dziadków. Musieli odsprzedać połowę swojego majątku, czyli cały parter z piwnicą, innym bardziej, zamożnym ludziom, którzy bez zbędnych zobowiązań kredytowych i bankowych utrzymają ten dom na wysokim poziomie.
W końcu nadeszła chwila, kiedy rodzice skończyli rozmowę z prezesem firmy od przeprowadzek i nastał czas, by odjechać w nieznane. Po wrzuceniu ostatnich bagaży do samochodu towarowego Marta i jej brat zaczęli ze łzami w oczach żegnać się ze swoimi dziadkami. Trwało to dobrych kilka minut, co również było przyczyną nieznacznych opóźnień. Po chwili, kiedy pożegnania dobiegły końca, rodzeństwo wsiadło do starego poloneza i odjechało. Nie wiedzieli jednak, że przed nimi nie tylko długa droga, lecz także wiele nieprzewidzianych i samoistnych zdarzeń, które mogą mieć wpływ na całą ludzkość.
W samochodzie grała głośno muzyka. Mama krzyczała na tatę i wyrzucała mu, że jak zwykle nie posłuchał jej i skręcił w lewo, a nie tak jak prosiła – w prawo.
– Kochanie, przecież sama wiesz, że jakbyśmy skręcili w drugą stronę, to wpadlibyśmy w bagno i być może nigdy nie dojechalibyśmy do Crystal Cove.
– Ja miałabym tego nie wiedzieć? Kpisz sobie ze mnie?! Kpisz? Przecież to ja zrobiłam prawo jazdy wcześniej niż ty. I jeżdżę dłużej po tym świecie samochodem! Po za tym nie wiem czy wiesz, ale jest takie coś jak GPS i ono samo wskazało, żeby skręcić w prawo, a nie w lewo!
– Myślisz, że nie słyszałem, co „powiedziało” to głupie urządzenie?
– Wiesz, kochanie, to głupie urządzenie jest mądrzejsze od ciebie w wyznaczaniu trasy przejazdu.
– Dobrze Aurelio! Przyznam Ci rację. Ale jeżeli nie dojedziemy na miejsce, to będzie to twoja wina!
– Moja wina? Moja? Kochany, jest naukowo udowodnione, że wy mężczyźni nie dość, że mylicie prawą stronę z lewą, jesteście gorszymi kierowcami od nas oraz nie przestrzegacie zasad ruchu drogowego, to przede wszystkim, jak przychodzi co do czego, to panikujecie z byle jakiego powodu i robicie z igły widły. Nawet się wyprzedzać boicie. Przez was można czasami ześwirować.
– Niby gdzie to wyczytałaś? W kolorowym pismaku dla udomowionych feministek wychowujących dzieci?
– A nawet jeśli, to masz coś przeciwko?
– Wiesz, radzę ci zmienić kiosk, bo w tym, co gazety kupujesz to aż żal kupować, jak takie bzdury wypisują.
Wymiana zdań rodziców i ich poglądów co do kierowania pojazdem trwała dobre piętnaście minut. W końcu tata doszedł do wniosku, że im bardziej będzie przekonywał Aurelie o tym, że to on ma rację, tym bardziej ona będzie powoływać się na coraz głupsze przykłady, niemające nic wspólnego z rzeczywistością.
Jak można się było spodziewać tata w trakcie swojej zażartej dyskusji z mamą skręcił w inną stronę, niekoniecznie tą która prowadzi do Crystal Cove. Na nic zdał się kierowniczy umysł mamy. Nie znała ona tej trasy. Mimo że w wciąż jeszcze nie wyjechali z Brainxton, to ta droga nie wydała się jej zbyt znajoma. Marcel – ojciec rodzeństwa również nie potrafił określić, gdzie dojadą korzystając z tej trasy. Jechał prosto, potem skręcił w prawo, a następnie w lewo. Droga i czas przejazdu dłużyły się niemiłosiernie. Asfalt, po którym jechali, miał coraz więcej dziur, aż w końcu przemienił się w bardzo wyboistą, polną drogę dlatego tata musiał zwolnić, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że nastał w końcu późny wieczór, a oni nadal byli w podróży. Rodzina planowała, że do Crystal Cove dojadą o osiemnastej, ale cóż, nie zawsze ma się to, czego się chce.
Ponieważ na dworze ściemniła się coraz bardziej, Marcel wraz z Aurelią zarządzili, że prześpią się w samochodzie, a rano poszukają innej trasy, którą można bezpiecznie dotrzeć do nowego miejsca zamieszkania.
Pierwszy zasnął Krystian zmęczony całym pakowaniem, pocieszaniem Marty przed wyjazdem i w drodze. Po kilku minutach bardzo senna zrobiła się również jego siostra. Najdłużej z całej czwórki wytrzymali tylko rodzice, którzy, gdy spały ich dzieci, wyszli z auta, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
Jak można się było spodziewać od początku, noc nie upłynęła wszystkim dobrze. Niewygodna pozycja podczas spania, twarde fotele, brak okrycia, dały o sobie znać już wczesnym rankiem, kiedy to wszyscy powinni być zwarci i gotowi do podróży. Nie było jednak tak przyjemnie. Bolały ich szyje, kręgosłupy, byli niewyspani. Na ich twarzach dało się dostrzec grymas niezadowolenia z przespanej nocy. Jakby tego wszystkiego było mało, zaczął padać rzęsisty deszcz.
– No pięknie! – krzyknęła mama – Jak tak dalej będzie to nigdy nie dojedziemy do Crystal Cove. To wszystko twoja wina! – Aurelia popatrzyła się z wyrzutem na Marcela, machnęła ręką i odwróciła głowę w kierunku szyby.
– Co! Deszczyku małego się boisz? Przecież z cukru nie jesteś!
Wraz z wypowiedzeniem tych słów na niebie było słychać huk. Burza.
– Już widzę, jaki tam „mały deszczyk” – powiedziała sarkastycznie Aurelia. – Chyba musisz udać się drogi mężu do laryngologa bądź przeczyścić uszy gdy w końcu wyruszymy i dojedziemy.
Silnik starego poloneza zawarczał. Samochód powoli, ociężale i z wielkim trudem zjeżdżał z pobocza, na którym się zatrzymali.
– No już, samochodziku, już, zaraz będziesz na drodze – powtarzał Marcel, pochylając się nad kierownicą.
Kiedy wreszcie pod kołami auta znów można było poczuć dziury, kolejny piorun uderzył w niebo. Krystian i Marta podskoczyli. Huk był bowiem tak mocny, że obudziłby umarłego.
– Tato, nie powinniśmy się zatrzymać i przeczekać burzę? – spytała Marta. Z początku Marcel nic nie odpowiedział. – Tato?!
– Nie córeczko, nie powinniśmy, chcesz być w domu, położyć się w ciepłym łóżeczku i przykryć świeżą upraną kołderką? Jeżeli tak, nie marudź!
Nagle Marcel gwałtownie zahamował.
– Poczuliście? Chyba w coś uderzyłem!
– Żartujesz sobie! krzyczała rozhisteryzowana Aurelia
– Pójdę sprawdzić.
Tata wyją z torby położonej na tylnym siedzeniu stary, brzydki, przedwojenny parasol. Otworzył drzwi, rozłożył parasol i wyszedł. Kręcił się koło samochodu dobrych kilka chwil. Po chwili machnął ręką do Aureli, by ta wyszła.
– Dzieci! Zostańcie na swoich miejscach! – powiedziała stanowczo mama. Wyjęła z torby drugi, już dużo nowocześniejszy parasol i wybiegła. To co zobaczyła przeszło jej najśmielsze oczekiwania. – Marcel, co to jest?
Pod kołami samochodu leżało coś bardzo owłosionego, ale przypominającego człowieka. Miało dwie ręce, dwie nogi i intymną część ciała wystającą spod jego długich, siwych włosów. Leżało nieruchomo.
Aurelia niepewnym krokiem zbliżyła się do ofiary wypadku. Wyciągnęła rękę, zrobiła krok naprzód i… nagle poczuła jak coś chwyta ją za nogę. Wpadała w panikę, zaczęła krzyczeć, wołać Marcela, płakać. Ojciec szybko podbiegł, odciągnął na bok panikującą żonę i spojrzał w stronę samochodu. Nikogo pod nim nie było…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt