2
5 sierpnia 2014, godzina 22.30
Nie mogę iść przez miasto w piżamie. Ciemno już, ruch zelżał, ale co z tego? Piżama zbytnio rzuca się w oczy.
Karawan zajeżdża pod kaplicę.
***
Pięć dni wcześniej
– Trochę się o ciebie martwię, miśku. Naprawdę uważam, że powinieneś pójść do lekarza.
– Ha, jasne, chcesz zrobić ze mnie świra. Taka taktyka, co? Ale czekaj, dobra, jeszcze zobaczymy, kto kogo wykiwa.
Kobieta, którą Marcin uważał za sobowtóra żony, odłożyła puder i machnęła usta szminką.
– Udowodnię, że nie jesteś Agnieszką. Udowodnię, słyszysz?!
– Słyszę, słyszę. Jadę z małą do galerii, chcesz coś z McDonalda?
– Ha, wiesz nawet, że co czwartek pozwalamy Malwince jeść fast foody. Niezły „research” zrobiłaś.
– Dałbyś już spokój z tymi bzdurami. Mam ci kupić burgera?
– Nie chcę. Zsolidaryzuję się z Chińczykami.
– Chińczykami?
– Nieważne. Idź już w cholerę.
Pokręciła głową i wyszła na korytarz.
– Malwina! Chodź, jedziemy.
Marcin opłukał twarz. Następnie sięgnął po telefon i znalazł numer Justyny.
Nie spotkamy się jutro. Mam problemy rodzinne
Justyna odpisała natychmiast.
Rodzinne???
Przez rozkojarzenie łatwo pogubić się we własnych kłamstwach.
Moja matka zachorowała
Sekundy płynęły wolno. Zunifikowały się w minutę, później drugą, później trzecią.
Rozumiem
Frank Underwood mówił, że umiejętnością dobrego kłamcy jest przekonać wszystkich, jak słabo potrafi się kłamać.
No dobra, nie zachorowała. Po prostu zapomniałem, że jestem na jutro umówiony z kolegami. Nie gniewaj się…
I znów natychmiastowa odpowiedź.
Spoko. Szczerość to podstawa. A dobry chłodnik nie jest zły ;) Odezwę się w przyszłym tygodniu
Wsunął telefon do kieszeni, potem wyszedł na korytarz. Drzwi pokoju starszej córki były uchylone. Zapukał.
– Mogę?
Weronika siedziała na łóżku, z tabletem w rękach.
– O co chodzi?
– Chciałem z tobą porozmawiać.
Minął próg.
– Oj tato, przecież już przepraszałam.
– Słucham?
– No, że wczoraj tak późno wróciłam. Mama już mi urządziła kazanie, ty nie musisz tego robić.
Marcin przysiadł na fotelu.
– Zresztą nie było ode mnie czuć alkoholu ani…
– Skarbie, ja naprawdę nie o tym.
Nastolatka nieprzerwanie gapiła się w ekran. Kliknęła parę razy.
– Chodzi o mamę – powiedział Marcin.
– Co z nią?
– Słuchaj… Nie masz ostatnio wrażenia, że mama zachowuje się inaczej?
– Inaczej? W jakim sensie?
Przez muzykę, wypływającą leniwie z głośniczka nad ekranem, przedarł się dźwięk wiadomości Facebooka. Weronika klikała dalej.
– Wszystko robi inaczej niż kiedyś.
– Sorry, tato, nadal nie rozumiem.
– Choliwcia… No, na przykład, wolniej chodzi. Albo spokojniej je. W sensie, że mniej łapczywie, dokładniej przeżuwa, ciszej połyka…
Dziewczyna parsknęła. Marcin przypomniał sobie, że nie potrafi rozmawiać z ludźmi mającymi piętnaście lat.
– …i w ogóle nie siorbie, nawet kiedy herbata jest gorąca. A jak dzisiaj odkurzała w salonie? Widziałaś kiedyś, żeby mama odkurzała tak powoli? Zawsze szast-prast, a teraz chyba ze dwadzieścia minut!
Weronika odłożyła tablet i spojrzała Marcinowi w oczy. Szokująco niewiarygodne. Nieczęsto nawiązywała z ojcem kontakt wzrokowy. Zazwyczaj tylko wtedy, gdy chciała kupić sobie ciuchy albo zostać na noc u koleżanki.
– Czy mama jest chora? – zapytała.
– Chora?
– No, skoro mówisz, że zwykłe czynności zajmują jej więcej czasu, to może szybciej się męczy, nie ma siły i…
– Nie, skarbie – przerwał jej – mama nie jest chora. Nie chodzi tylko o to, że robi coś wolniej. Ona jest inna we wszystkim. – Obficie gestykulował, rysując w powietrzu jak skywriter. – To po prostu nie ona. Rozumiesz?
– Szczerze mówiąc, nie. Ani trochę.
– To nie jest mama! To jej sobowtór. Podszywa się, bo ma w tym jakiś interes. Albo ktoś ją zamienił.
Facebook poinformował o kolejnej wiadomości. Weronika nawet nie mrugnęła; cały czas wpatrywała się w twarz ojca. Oboje mieli identyczne tęczówki – szare, z brązowymi aureolami. Najjaśniejszy plus najciemniejszy kolor.
Weronika otworzyła usta, ale nie odzywała się jeszcze przez dłuższą chwilę. W końcu wzięła głęboki wdech i wycedziła:
– Wiesz co, tato? Chyba jestem w ciąży.
Piorun trzasnął za oknem. Niczym przedwczoraj w nocy. Tym razem jednak uderzył z błękitnego nieba.
– Co? Jak… jak to?!
– No widzisz? Właśnie tak się poczułam, jak ty teraz, kiedy powiedziałeś o tym sobowtórze. Nie wiem, czemu chcesz mnie rozśmieszyć, ale to nie był dobry żart.
– Skarbie – Marcin pokręcił głową – ja mówię poważnie.
Milczała z pytającym uśmiechem na twarzy.
– Muszę znaleźć dowody. Musimy. Pomożesz mi, prawda?
– Dowody?
– Wiesz, w polskim prawie obowiązuje domniemanie niewinności… Nie możemy jej oskarżyć bez dowodów. Żaden sąd nie uzna jej winną, jeśli nie przedstawimy czegoś mocnego na potwierdzenie zarzutów.
– Zaraz. Jakiej „jej” i winną czego?
– Jak to jakiej? Chodzi o tę kobietę, która udaje matkę! Winną podszywania się, mówiłem. Weronika, czy ty mnie w ogóle słuchasz?! Trzeba zdobyć twarde dowody. Myślałem o daktyloskopii, ale przecież nie mamy na komendzie odcisków matki, więc nie byłoby do czego porównać odcisków podszywaczki.
Weronika ściskała w palcach ramiączko, drugą dłonią drapała się po łokciu.
– Pozostają testy DNA – mówił Marcin. – Trzeba pobrać kod genetyczny od ciebie, a potem zdobyć DNA podszywaczki. Badania wykażą, że ta kobieta nie jest twoją matką. Czyli, krótko mówiąc, że to nie Agnieszka. Tak ją załatwimy – rozparł się dumnie w fotelu.
– Tato…
– Przyniosę z pracy probówkę. Wystarczy trochę twojej śliny. Później zabiorę szklankę podszyaczki.
– Tato!
– Słucham.
– Czemu – rozłożyła ręce, patrząc z ukosa – czemu mówisz takie dziwne rzeczy?
– Dlaczego dziwne?
– No, o jakiejś „podszywaczce”.
– Ech… Słuchaj, znam twoją matkę od dzieciaka i umiem rozpoznać, że coś z nią nie tak.
– Ja znam mamę od urodzenia… – Pokręciła głową. – Przecież mama to mama. Nie jest żadną „podszywaczką”.
– Jest! Znaczy się, ta kobieta, która udaje Agnieszkę. Baba na każdym kroku zachowuje się inaczej. Podmienili ją. Jak możesz tego nie zauważać?!
Z tableta wciąż leciała muzyka. Jakaś popowa playlista.
– To ty zachowujesz się inaczej, tato.
Muzyka była cicha. Cichsza niż zwykle.
– Nie wiem, czy faktycznie mówisz na serio. Jeśli tak, to… – urwała.
Marcin przypomniał sobie, jak we wtorek czekał na łazienkę. Weronika tańczyła w pokoju. Tańczyła, tupiąc równo i powoli. Nie tak chaotycznie, jak zawsze.
– Jansa cholera. Czyli ciebie też…
– Co? – zrobiła wielkie oczy.
Marcin wstał, wyszedł z pokoju. Walnął się w czoło nasadą dłoni.
– Sukinsyny. Przebiegli podmieniacze.
W kuchni złapał butelkę mineralnej. Wypił pół litra naraz. Doiłby dalej, lecz nagle zginacze palców puściły. Woda zachlapała t-shirt, bluzgnęła na podłogę.
– Malwina…
Gdy butelka obijała się o panele, Marcin już pędził do pokoju młodszej córki. Otworzył drzwi. Pusto.
– No jasne, galeria.
Wybrał numer żony. W telefonie rozległo się granie na czekanie. Granie grało jakieś piętnaście sekund, później włączyła się poczta.
– Ha, niby pojechałaś z małą do galerii, a tak naprawdę chcesz ją wymienić gdzieś po drodze na sobowtóra.
– Tato? – Weronika wyjrzała zza progu.
– Won!
– Ale…
– Won, powiedziałem!
Cisnął w nią kapciem. Dziewczyna ledwo zdążyła się uchylić.
– No i pojebało mi ojca.
Trzasnęła drzwiami. Marcin zaś trzasnął telefonem. W ścianę. Stojąc bez ruchu, dobrą minutę przyglądał się pajęczynie, która oszpeciła wyświetlacz.
Trzy kwadranse później siedział na schodach przed domem. Nadjechał fiacik żony. Jeszcze zanim zgasł silnik, z samochodu wyskoczyła Malwina. W przeciwieństwie do swojej matki, dziewczynka nie należała do osób żwawych i ekwilibrystycznych. Jednak tym razem poruszała się zgrabnie, z werwą. W dłoni trzymała shake'a. Truskawkowego. Malwina pijała tylko czekoladowe shaki. Truskawek nienawidziła.
Ale napój i sposób chodzenia to jeszcze nic. Najbardziej w oczy rzucała się fryzura. Marcin dałby sobie jaja uciąć, że przed wyjściem córka miała włosy spięte jej ulubioną, fioletową gumką z koralikami. Po przyjeździe brązowe loki były rozpuszczone.
Opuścił wzrok.
– Cholerni podmieńcy – wymamrotał.
***
5 sierpnia 2014, godzina 23.30
Na cmentarzu nikogo. Światło w kaplicy. Karawan odjechał dwadzieścia minut temu.
Podchodzę. Ściana kaplicy ma… jakby to nazwać? Wypustki. Nie, nie wypustki. Wgłębienia. W sensie: szpary między cegłami. Dobrze, że budynek jest jeszcze przed remontem. Wstawiam palce w jedną taką szparę, trochę niżej opieram stopę. Normalnie człowiek – pająk.
Jeszcze raz oczami na wszystkie strony. Nikogo. To znaczy, nikogo żywego. Same umarlaki. Czuję ich obecność, jakby wytwarzali w trumnach pole elektromagnetyczne, a ziemia przewodziła prąd. Nie wiem, czy to dobre porównanie, średnio znam się na fizyce.
Dobra. Trzeba zaczynać. Podnoszę drugą stopę i nagle grawitacja zwiększa moc. W dodatku działa nie prostopadle, a pod skosem. Byleby oderwać mnie od ściany.
Pieprzyć metafory. Chodzi o to, że zaraz jebnę. Nic, spróbujemy inaczej. Na wysokości brody widzę duże wgłębienie, ale naprawdę duże, poszerzone ułamanym kawałkiem cegły. A raczej szparą po tym ułamanym kawałku, głęboką na jakiś centymetr. Dam radę oprzeć stopę. Wyżej, piętro nad ziemią, zaczyna się oścież.
No, Marcin, przypomnij sobie, jak grałeś w Assasin's Creed.
Kilka kroków do tyłu. Wdech. Na pewno nikt nie obserwuje? Z tych domów, na przykład? A, pieprzyć, im dłużej będę zwlekał, tym gorzej. Dobra, lecimy.
Rozbieg i pach! Ożeż… Trzymaj, trzymaj się, kurczę… Z całej siły palcami. Strasznie są sztywne, a oścież śliski, ale trzymam. Okej. Teraz druga noga, przekładam nad pierwszą. Siedzi? Chyba siedzi. Lekki podmuch wiatru. Wdech, wydech. Już blisko. Teraz druga noga, a właściwie pierwsza. Jak najwyżej. Dobra, jest. Co dalej?
Przed oczami mam matową szybę. Całe szczęście, że nie witraż – ołowiane ramki skomplikowałyby sprawę. A tak, to pięść powinna się z tym uporać. Mogę puścić jedną dłonią? Spróbuję. Uwaga… Ajajaj, strasznie chwieje. Nie, nie mogę. Spadnę, jeśli puszczę na dłużej niż sekundę. Cóż. Inne opcje?
Trzeba wejść wyżej. Nad oknem, są tam jakieś punkty zaczepienia? Gzyms. Może być. Teraz szybko.
Przerzucam prawą rękę do góry. Grawitacja już daje o sobie znać, ale udało się, chwytam palcami kant gzymsu. Milisekundę później łapię się też drugą ręką. Stopy ześlizgują się ze ściany, ale mniejsza z nimi. Ważne, że złapałem za gzyms. Wdech, wydech. Wdech, wydech.
Nie mam pojęcia,w jakim celu oddycham. To przez przyzwyczajenie.
Stawiam nogi na dolną część ościeża. Tak jest. Stoję. Kucam właściwie. Jakieś dwa i pół metra nad ziemią. Muszę działać sprawnie, bo palce długo nie wytrzymają.
Kopię w szybę. Mocna jest, skurkowana. Jeszcze raz, z pełną siłą i agresją. Krach! Poszło!
Na szczęście nie ma alarmu. A jeśli jest, to nie działa. Rozbijam podeszwą resztki szyby. Dobra. Teraz muszę wejść. Tylko jak?
Palce ześlizgują się. Trzymam samymi opuszkami. Ojejej… Cholera, już nie wytrzymam, jeszcze chwila i…
Jak mam tam wejść?!
Ech, widzę tylko jedną opcję. Hop! Wskakuję nogami do przodu, jak na zjeżdżalni. Puszczam gzyms, lędźwiami uderzam w wewnętrzny kant otworu okiennego. Przekręca mnie. Jakbym robił salto. Światła, krzyż – mignięcie w oczach. Twarzą do ławek. Łubudu.
Leżę na posadzce. Ołtarz drży, ściany kaplicy kołyszą się. Robale w brzuchu są bardzo pobudzone. Czyżby wystraszyły się tego pisku, dobiegającego spod czaszki? A może protestują przeciw turbulencjom w czasie pożerania zwłok? Trudno się dziwić, pewnie nie miały jeszcze do czynienia z tak skocznym umarlakiem.
Cóż, trzeba wstać. Zapieram się rękami, uginam kolana. Łatwo zauważyć, że moja stopa jest w nienaturalnej pozycji. Chwytam ją i odginam do zewnątrz. Na szczęście martwych nie boli.
Wstaję. Patrzę na denata w trumnie. Chwila prawdy: mężczyzna czy kobieta? Uff, mężczyzna. Farci mi się dzisiaj. Chyba wszystko pójdzie zgodnie…
– Hej! Co tam się dzieje?!
Jasny gwint. To z któregoś z domów po drugiej stronie ulicy.
Zerkam na ściany. Otynkowane od wewnątrz, nie da się wdrapać. I jak ja niby stąd wyjdę?
– Zaraz dzwonię na policję!
***
Cztery dni wcześniej
Przed uchylone okno napływały odgłosy kosiarki. Sąsiad siedział na rencie, więc mógł całymi dniami zajmować się swoim ukochanym ogródkiem. Jednak nigdy dotąd nie kosił trawy z samego rana.
Marcin odłożył golarkę, umył twarz i wytarł w świeży ręcznik. Już miał wychodzić, ale zatrzymał się z ręką na klamce. Wrócił do lustra. Chyba wszystko okej. Zęby umyte, ani śladu zarostu…
Nie, coś tu nie grało. Przyjrzał się swoim oczom. Źrenice błyszczały.
– Dlaczego patrzę pod takim dziwnym kątem? – pomyślał na głos.
– Tato? – młodsza córka (czy też podszywający się pod nią sobowtór) zapukała w drzwi. – Długo jeszcze?
Marcin dotknął swojego policzka. Cera była zaskakująco gładka, ponadto zniknęły wszystkie przebarwienia.
– Pośpiesz się, dobrze? Siku mi się chce.
– Jak mogłem tego nie przewidzieć? Skoro udało im się z moją rodziną, to oczywiste, że spróbują i ze mną…
– Co mówisz, tato?
Wciąż patrząc w lustro, sięgnął pamięcią do dnia, kiedy pierwszy raz umówił się Justyną. Przez osiemnaście lat małżeństwa nie zdradził żony. Agnieszka była jego jedyną kobietą. Nawet nie zerkał na inne. A tamtego dnia spędził miły wieczór z nowo poznaną dziewczyną, ledwie kilka lat starszą od jego pierwszej córki. Tak po prostu.
– Już wtedy się zaczęło – wyszeptał. – To już wtedy nie byłem ja.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt