4
6 sierpnia 2014, godzina 3.15
Kiedyś Agnieszka wymyśliła sobie, że musimy mieć domofon. Agnieszka to uparta kobieta, dlatego nawet nie zastanawiałem się, czy spełnić jej żądanie.
Dzwonię trzeci raz. Wreszcie po drugiej stronie odzywa się sobowtór mojej żony.
– Kto tam?
– Ja.
– Jaki „ja”?
Co, nie poznaje mojego głosu?
– Marcin – mówię, nie kryjąc zdenerwowania.
– Marcin? Czemu tak bełkoczesz? Chlałeś, co?!
– Otwórz, proszę.
Furtka otwiera się. Wchodzę. Podszywaczka już stoi w drzwiach.
– Gdzie ty się podziewałeś przez trzy dni?! O… skąd wziąłeś garnitur?
– Od przyjaciela.
Mijam ją, zapalam światło w korytarzu.
– Człowieku, jak ty wyglądasz?! – Wybałusza oczy. – Co ci się stało w szyję?
– Powiesiłem się.
– Słucham?!
Otwierają się drzwi pierwszego pokoju.
– Co się dzieje? – pyta sobowtór Weroniki. – Tata?
– Ja ci dam „tata”, podszywaczko cholerna.
– Marcin! Jak możesz tak mówić do własnej córki?!
– Cicho! Zamknąć się! – Wyciągam tulipana. – Teraz sobie porozmawiamy. Ale po kolei. Pojedynczo. Ty do pokoju!
Sobowtór starszej córki posłusznie cofa się za próg.
Idę do drugiego pokoju. Najmłodsza podszywaczka twardo śpi. Odciągam kołdrę.
– Wstawaj.
– Hm…?
Malutka ledwo otwiera oczy. Łapię ją za rękę, prowadzę do pokoju Weroniki.
– Tato, zaczynam się bać – mówi średnia wiekiem podszywaczka.
– Słusznie. Jest czego.
Biorę klucz.
– I nawet nie próbujcie mi stąd uciekać!
Wychodzę. Muszę zamknąć pokój od zewnątrz. Cholera, gdzie ta dziurka? Drzwi się kołyszą. No dalej, właź… Dobra, siedzi. Przekręcam kluczyk.
Baba udająca Agnieszkę stoi nieruchomo.
– Zdziwiona? Co, myślałaś, że już macie mnie z głowy?
– Ostrzegam cię, że jeśli zaraz się nie uspokoisz, dzwonię na policję.
– Nie wydaje mi się – unoszę tulipana w jej kierunku. – Do kuchni.
Ani drgnie.
– No już! Ruchy!
Odwraca się, wybiega na dwór.
Cholera.
Pędem za nią.
– Ratunku!
Cwana baba. Przyspieszam. Już, już prawie… Jasny gwint!
Noga odjeżdża mi na bok. Upadam.
Ojej.
Mokro. Wszędzie rosa. Świat wiruje. Widzę podszywaczkę – biegnie wzdłuż ulicy.
Wstać, muszę jak najszybciej wstać. Zapieram się rękami, ale zwyczajnie brakuje mi siły. Cóż, ile można wymagać od gnijącego ciała? W dodatku te robale. Nie, wcale nie zdechły. Jednak alkohol najwyraźniej im zaszkodził, bo za wszelką cenę chcą ze mnie wyjść.
Ojej. Niedobrze. Wymiotuję. Niezidentyfikowana ciecz kapie mi z ust.
Tfu!
Wstaję jakoś, utrzymuję równowagę na drżących nogach. Gdzie podszywacza? Człapię do furtki. Ulica pusta.
Zwiała, skurkowana. No nic. Grunt to pogodzić się z rzeczywistością.
Wracam do domu, odryglowuję drzwi pokoju. Sobowtór Weroniki stoi z i-phonem przy uchu.
– Halo, policja?
– Dawaj to! – wyrywam jej smartfona, rozłączam. – Idziemy.
– Gdzie?
Przystawiam jej szkło do szyi.
– Idziemy, powiedziałem.
Sobowtór Malwinki obserwuje nas bez ruchu.
Wychodzę ze starszą podmienioną córką na korytarz.
– Spokojnie. Nic ci nie zrobię, jeśli będziesz współpracować. Chcę tylko odnaleźć moją rodzinę.
Patrzy na mnie z otwartymi ustami.
– Co im zrobiliście? Ukryliście ich gdzieś?
– Kogo?
– Moich bliskich.
– Ale jakich… – Kręci głową. – Tato, o jakiej rodzinie mówisz? Przecież tu jesteśmy, ja, Malwina…
– Błagam cię, nie udawaj. Dobrze wiem, że nie jesteś moją córką, że wy wszyscy nie jesteście moją rodziną. Oni was podmienili.
– Jacy „oni”?!
Ale chwieje. Opieram się ręką o ścianę.
– Tato, ty jesteś zalany w trupa!
W trupa, dobrze powiedziane.
– Daruj sobie bajki o tym, że nic nie rozumiesz. Mam serdecznie dosyć tych wszystkich bredni. Chcę jedynie…
Wykrzywia usta, zaczyna szlochać.
– Uspokój się! – krzyczę.
– To ty się uspokój! Idź sobie gdzieś i wróć, jak wytrzeźwiejesz!
Przyciskam ją do ściany. Milknie natychmiast.
– Obiecywałem, że nic ci nie zrobię, jeśli będziesz się słuchać. Ale jeśli masz zamiar udawać Greka… – Nacinam jej skórę na szyi. Delikatnie, tak tylko, żeby popłynęła odrobina krwi. – Jak mówiłem, chcę znaleźć moich bliskich. Prawdziwych. I ty powiesz mi, gdzie oni są. Zrozumiałaś?
Wybucha spazmatycznym płaczem.
Zaraz zwariuję.
– Dziewczyno! – potrząsam nią. – Spójrz na mnie! Powiedz wszystko, co wiesz, a puszczę cię wolno!
Ryczy coraz głośniej; kropelki jej śliny lądują mi na brodzie. Ma purpurową twarz.
Nagle rumor w progu domu. Drzwi otwierają się, wpada sąsiad w szlafroku, wymachując pogrzebaczem. Z tyłu podszywaczka, która przed chwilą mi zwiała.
Trzeba było zamknąć furtkę. Ale nic to, damy radę.
– Mamo! – krzyczy sobowtór Weroniki. Wierzga się, trzyma mnie za boki, próbuje odepchnąć; dociskam ją jeszcze mocniej.
– Panie Marcinie? – Sąsiad wygląda na zszokowanego.
– Ani kroku! Nie zbliżać się, bo poderżnę jej gardło!
– Panie Marcinie, spokojnie…
– Co, ty też należysz do spisku? Ciebie też podmienili, hę? Już w piątek zauważyłem, jak kosiłeś trawę.
– Widzi pan? Nachlany w trzy dupy – mówi baba udająca Agnieszkę. – Marcin! Zostaw Weronikę! Jeśli coś jej zrobisz, uduszę cię gołymi rękami!
– Zmarłego chcesz udusić? Jakoś sobie tego nie wyobrażam
Sąsiad – nie, nie sąsiad, sobowtór sąsiada – przekrzywia głowę.
– Jakiego zmarłego? – pyta.
Zaraz eksploduję śmiechem. Rozumiem, że podszywacze muszą udawać, że o niczym nie wiedzą, o żadnym spisku, zamienianiu ludzi na sobowtórów, że maja zachowywać się, jakby wszystko było po staremu, ale tego „zmarłego”, to naprawdę mógł już sobie darować.
– A widzisz tu jakiegoś innego umarlaka? Poza mną?
– Delira jak nic – wtrąca sobowtór Agnieszki.
Prawdziwa Agnieszka wiedziałaby, że delirium występuje po odstawieniu alkoholu, a nie po narąbaniu się.
– Panie Marcinie, dlaczego nazywa pan siebie umarlakiem?
Ach tak. Dalej próbują zrobić ze mnie wariata.
– A jak mam się nazywać?! Zabiłem się, więc teraz nie żyję. To znaczy, zabiłem podmieńca, który chciał wejść na moje miejsce, ale siebie przy okazji też. Nie miałem wyboru. I co, łyso wam teraz? Straciliście jednego ze swojej kompanii, co? Powiesiłem skurwysyna.
– Z całym szacunkiem… – Sąsiad przełyka ślinę. – … pan wygląda na całkiem żywego.
– Dobra, dobra. Znam waszą przebiegłą taktykę. Nie udało się mnie podmienić, to teraz chcielibyście wtrącić mnie do czubków.
– Tato… – odzywa się sobowtór Weroniki. Już nie płacze, biega spojrzeniem od twarzy do twarzy. – Puść mnie. Proszę.
– A żebyś wiedziała, że puszczę.
Odstępuję na bok. Dziewczyna łapie się za gardło; biegnie do pokoju. Zamyka drzwi.
– Ja żywy, tak? – Rozpinam marynarkę. – No to patrzcie!
Tulipanem w brzuch.
Podszywaczka piszczy na cały regulator. Sąsiad podskakuje.
Wbiło się, ale tylko trochę. Cisnę mocniej. Przekręcam szyjkę, jakbym dodawał gazu na motocyklu. Przy okazji robale dostaną za swoje.
Czerwona koszula.
– No i co? Zadowoleni?
– Panie Marcinie! – Sąsiad rzuca się w moją stronę.
Czerwone spodnie. Czewona dłoń. Czerowna podłoga. A podobno martwi nie krwawią.
– Panie! Coś pan sobie zrobił?!
– Zatkało, nie? – patrzę mu w twarz. Chyba jeszcze bardziej blada niż moja.
Ciekawe, skąd właściwie wiem, że jestem blady na twarzy. Nie widziałem się w lustrze od śmierci. W sumie, mogłem wywnioskować po bladych dłoniach, prawda?
Sąsiad łapie mnie za brzuch. Sobowtór sąsiada, znaczy się. „Sąsiad” to taki skrót myślowy.
– Pani Agnieszko, niech pani wezwie karetkę!
– Darowalibyście już sobie, przecież to nie Agnieszka, tylko…
Popiół leci z sufitu. Cholera. Wszędzie szare płatki. O, i światło gaśnie. Chyba mamy awarię prądu. Wszędzie ciemno – latarnie przy ulicy też nie działają.
W ogóle oświetlenie naszym mieście jest do bani. Nie mam pojęcia, za co płacą tym energetykom. Powinni ich wszystkich zwolnić, wymienić na kogoś lepszego.
***
Cztery dni później
Szpitalny korytarz był szary, cichy i pachniał nienaturalną czystością.
Gdy Igor wychodził z sali, siedzący na krzesełku policjant obrzucił go czujnym spojrzeniem.
– Wszystko w porządku?
Igor skinął głową. Minął mundurowego i podszedł do kobiety przy oknie.
– I jak, doktorze? – zapytała.
– Cóż, pani Agnieszko – rozłożył ręce. – Prawdopodobnie będziemy musieli skierować pacjenta na leczenie psychiatryczne. Oczywiście kiedy już się wykuruje, a to może potrwać, bo lekarze mówili, że organy wewnętrzne są mocno poszarpane.
– Czyli te jego zaburzenia psychiczne, to nie jest zwykły szok?
– Na pewno nie w pospolitym tego słowa znaczeniu.
– Ale co, powiedział coś nowego?
Psychiatra wzruszył ramionami.
– Mniej więcej to samo, co poprzednio. Rozmowa z nim wskazuje na ewidentne objawy zespołu Cotarda. Pacjentowi wydaje się, że jest martwy.
Kobieta parsknęła.
– Wciąż nie mogę tego zrozumieć. Jak ktoś może uważać się za martwego?
– Zespół Cotarda występuje czasami po nieudanych próbach samobójczych. A pacjent, jak każą wnioskować ślady na szyi, powiesił się i był całkiem blisko śmierci, ale coś poszło nie tak – lina nie wytrzymała, gałąź pękła, ktoś przybył na ratunek, no, coś z tych rzeczy.
– Wszystko rozumiem, ale żeby wbijać sobie w brzuch potłuczoną butelkę?
– Chcąc udowodnić innym swoją „martwość”, chorzy mogą robić sobie krzywdę, by pokazać, że nie czują bólu, a obrażenia fizyczne im nie szkodzą.
Kobieta znowu parsknęła. Funkcjonariusz wartujący na krzesełku rozłożył gazetę i zajął się lekturą. Otwarły się drzwi sali obok, pielęgniarka wywiozła na wózku staruszkę z zagipsowaną nogą. Staruszka była wyraźnie niezadowolona – zrzędziła pielęgniarce przez całą drogę, aż obie zniknęły za rogiem holu.
Igor oblizał usta.
– Pani Agnieszko – podniósł wzrok z ochraniaczy na butach – czy jest pani pewna, że ten mężczyzna to nie pani mąż?
– Absolutnie.
– Pacjent uparcie twierdzi, że nazywa się Marcin Olszar.
– Z początku też tak myślałam. Rzeczywiście, jest do bardzo podobny do mojego męża, ale to nie on. W szpitalu przyjrzałam mu się dokładnie. Różni się od Marcina rysami twarzy, cerą, posturą… Ma też inny głos. Tamtej nocy, w środę nad ranem, uznałam, że to za sprawą alkoholu. Facet był pod wpływem. Ale rozmawiałam z nim wczoraj i… Ma wyższy ton głosu niż Marcin, inaczej artykułuje „szeleszczące” głoski, no i bardziej sepleni.
– A pani córki? Też uważają, że to nie ich ojciec?
– Są o tym przekonane.
– Ale przyzna pani, że to dziwny zbieg okoliczności. Tydzień temu Marcin Olszar wychodzi z domu w środku nocy i ślad po nim się urywa. Trzy doby później odwiedza panią tajemniczy mężczyzna, o którym jedyne, co wiemy, to to, że jest chory psychicznie i łudząco podobny do pani męża. W dodatku nieznajomy twierdzi, że jest Marcinem Olszarem.
Podrapała się po uchu.
– Też chciałabym wiedzieć, co tu się wyprawia, panie doktorze.
– Tak… – Igor zamyślił się na moment. – Oprócz zespołu Cotarda, pacjent wykazuje również objawy syndromu Capgrasa. Obie choroby są bardzo rzadko spotykane, ale mogą ze sobą współwystępować. Mają tę samą przyczynę, mianowicie uszkodzenie struktur neuronalnych w mózgu. Zespół Capgrasa objawia się specyficznymi urojeniami. Chory uważa, że ludzie z jego otoczenia, rodzina, przyjaciele i tak dalej, zostali podmienieni na inne, tak samo wyglądające osoby. Sobowtórów.
– A rzeczywiście, wczoraj coś pan wspominał. To bardzo pasuje do tego, jak ten człowiek zachowywał się, kiedy przyszedł do naszego domu. Facet sądzi, że jego bliscy to „podmieńcy”.
– Jego bliscy, czyli przede wszystkim pani i pani córki.
– Ale my nie jesteśmy rodziną tego człowieka. To nie Marcin.
– Tak, wiem, mówię tylko, co twierdzi pacjent.
Kobieta odwróciła się do okna. Na dole, przed oszklonymi drzwiami szpitala, dwóch sanitariuszy kopciło papierosy. Terenowy samochód kręcił się po parkingu w poszukiwaniu wolnego miejsca.
– Nie przypomina sobie pani – spytał psychiatra – żeby mąż przed zaginięciem wykazywał objawy zespołu Capgrasa?
Kobieta milczała.
– Czy nie mówił, na przykład, że pani, albo ktoś inny z otoczenia, „nie jest sobą”? Może wspominał coś o sobowtórach? O „podmienianiu” ludzi?
– Ależ skąd. – Spojrzała ostro na Igora. – Dałby pan spokój. Mój mąż zachowywał się zupełnie normalnie.
– A jednak, z nieznanych przyczyn, wstał w środku nocy, wyszedł z sypialni i zniknął.
– Nie z sypialni. Spał na kanapie, bo strasznie bolał go kręgosłup i potrzebował twardego podłoża. Dopiero kiedy usłyszałam silnik samochodu, zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. A zanim wyszłam z domu, Marcina już nie było. A poza tym wszystko… – Zawahała się z otwartymi ustami. Spojrzała w górę. – Chociaż…
– Tak? Proszę kontynuować.
– W czwartek albo w piątek… – Oderwała wzrok od sufitu, zaczęła szukać wskazówek na ścianie. – Chyba w piątek, dwa dni przed zaginięciem… No, mniejsza z tym – potrząsnęła głową i wróciła spojrzeniem do Igora. – Marcin golił się rano w łazience. Weszłam po lokówkę, a mąż zaśmiał się, że dziwnie dzisiaj wygląda, jak ktoś inny.
– „Jak ktoś inny”? – Akcentował każdą sylabę. – Dokładnie tak powiedział?
– Dokładnie, to chyba: „Ten gość w lustrze wygląda jak nie ja”. Coś w tym stylu.
Funkcjonariusz przewrócił kartkę gazety, udając, że nie podsłuchuje.
– Ale to nie ma żadnego znaczenia. – Kobieta sięgnęła po torebkę. – Marcin był przemęczony. Zresztą zawsze lubił sobie pogadać jakieś głupoty. Wie pan, był typem człowieka, który mówi wszystko, co ślina na język przyniesie. I chyba za to najbardziej go kochałam – uśmiechnęła się. – Pan wybaczy, muszę już iść. Obiad dla dzieci sam się nie zrobi.
– Oczywiście, nie zatrzymuję pani.
Zarzuciła torebkę na ramię i ruszyła wzdłuż holu, stukając obcasami.
– Dziwna sprawa – odezwał się policjant.
– Dziwna. – Igor włożył ręce do kieszeni. – Szczerze mówiąc, najdziwniejsza, z jaką kiedykolwiek się spotkałem. A wie pan, co mnie najbardziej zastanawia?
Policjant pytająco kiwnął głową.
– Dlaczego pani Agnieszka mówiła o swoim mężu w czasie przeszłym.
***
W tym samym czasie
Justyna wyszła z siłowni. Nie lubiła takich miejsc – śmierdzących fitness clubów ze zbyt głośną muzyką, pełnych pań, usiłujących pokonać nadwagę milionem brzuszków, tudzież panów, wydzierających się spod sztangi, jakby bili rekordy świata. Sto razy bardziej wolała biegać na świeżym powietrzu. Ale tego dnia nie było wyjścia. Szef dał Justynie wolne, przez co zabrakło jej motywacji, by zrywać się na trening z samego rana. Wieczór zaś miała już zaplanowany. A truchtanie w godzinach południowych w pełnym słońcu, niewiele różniłoby się od kąpieli we wrzącej wodzie.
Słownia znajdowała się w galerii handlowej. Justyna zjechała schodami, mijając grupkę dzieciaków, wcinających lody. Później zeszła do podziemi. Skuter czekał za kolumną. Wsiadła, założyła kask, odpaliła silnik i wyjechała z parkingu.
Na dworze mężczyzna bez koszulki sączył napój izotoniczny. Młoda matka wycierała dziecku twarz chusteczką; dwaj bezdomni przy fontannie chłodzili się wodą. Słońce świeciło ostro jak brzytwa, mnożąc promienie ponad potrzebę. Chciało chyba spiec przechodniów na węgiel, czarny jak śmierć Ockhama.
Po ulicy człapały dwa traktory, za nimi wlókł się dostawczak z napisem „NEW QUALITY”. Justyna zatrzymała się na wyjeździe, czekając, aż będzie wolne. Kilka sekund, kilkanaście, kilkadziesiąt… Zerknęła na trawnik. W rogu, przed krawężnikiem, leżała fioletowa gumka do włosów. Jej drobne koraliki błyszczały w słońcu. Aż raziło po oczach.
Rozległ się klakson. Justyna uniosła głowę. Dopiero teraz zorientowała się, że kierowca srebrnej beemki postanowił ją przepuścić. Dziewczyna machnęła ręką i odjechała.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt