O jednym kocie niezbyt mądra opowieść - Wojciech Malczyk
Proza » Długie Opowiadania » O jednym kocie niezbyt mądra opowieść
A A A

     Opowiem wam o pewnym kocie. Nie będzie to opowieść zwyczajna, gdyż i jej bohater do zwyczajnych raczej nie należy, bo nikt mi nie powie i nikt mnie nie przekona, że kot, który na pewnym etapie swego kociego życia zapragnął być człowiekiem, jest kotem takim, jak wszystkie inne koty... Tak, dobrze przeczytaliście - chcę wam opowiedzieć o kocie, który chciał być człowiekiem. Nie wierzycie, że coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć? Możecie nie wierzyć, co mi tam, ja i tak wam o tym opowiem. 

     Urodził się jako ostatni z miotu, co mogło mieć jakiś wpływ na jego późniejsze, dziwne losy, ale na razie wszystko było w normie. Matki ani rodzeństwa nie pamiętał, bo zanim na dobre przejrzał na oczy, właściciel jego matki, więc i jego właściciel, podarował go pewnej kobiecie, swojej znajomej, która ledwie tego kota zobaczyła, od razu oszalała na jego punkcie. Rzeczywiście, skurczybyk coś w sobie miał: był czarny, lecz nie do końca, od reszty swych jednolicie czarnych sióstr i braci odróżniał się bowiem tym, że miał biało zakończone łapki, biało zakończony ogon i za prawym uchem jeszcze jedną białą plamkę, a wszystko to wyglądało tak, jakby Stwórcy w akcie stworzenia zabrakło dla ostatniego z miotu czarnej farby. Był inny, ale ta inność miała swój sznyt. Przyciągała wzrok i co najważniejsze zauroczyła tamtą kobietę, która, zwana od teraz jego właścicielką lub jego panią, zabrała go do siebie i po kilku dniach rozmyślań nadała mu imię. Nazwała go ludzkim imieniem Mietek, czym nieświadomie zdeterminowała jego los.

     Początkowo nic nie zapowiadało jego ludzkich skłonności. Przez kilka pierwszych lat Mietek żył sobie jak najzwyklejszy kot, a dzięki swej pani, samotnej kobiecie przelewającej nadmiar niewykorzystanych przez nikogo uczuć właśnie na niego, żyło mu się jak u pana Boga za piecem, a może nawet i lepiej. Miał wszystko: najlepsze kocie żarcie, mleczko na każde miauknięcie, głaskanie na każde mruknięcie. Kuwetę, oczywiście, też miał - dużą, wygodną i ulokowaną w miejscu zapewniającym całkowitą dyskrecję. Jego ulubionym zajęciem było leżenie, mógł to robić całymi dniami i robił to całymi dniami, wylegiwał się na miękkich fotelach, na miękkiej kanapie lub na łóżku swej pani, też zresztą miękkim, aż doszedł w tej czynności niemal do perfekcji. Myszy nie łapał, bo w schludnym i czystym mieszkaniu na eleganckim osiedlu nie mogło ich być, a nawet gdyby były, to mam przeczucie, że Mietek, wychowany na najlepszych kocich frykasach, takiego paskudztwa jak mysz raczej by nie tknął. Jednak naturalny instynkt kociego łowcy czasem się w nim budził. Nie wiem niestety - gdyż jestem tylko skromnym kronikarzem, który nie wie wszystkiego, a kociarzem nigdy nie byłem - czy Mietek, udomowiony jak cholera, ten instynkt do końca rozumiał. Wystarczyło mu bowiem, że pobiegał sobie niekiedy po mieszkaniu za kłębkiem wełny i już był szczęśliwy. W ogóle był szczęśliwy. Jak koci król.

     Zdarzały się jednak momenty, gdy nawiedzał go taki zew, że aż go nosiło. Cóż z tego, skoro nigdy nie wychodził poza próg mieszkania, poza swą królewską złotą klatkę. Nie wolno mu było i koniec. Bo pani by się martwiła i jakby coś mu się stało, to bez Mieciunia byłoby jej tak przykro i smutno. Chciałbyś, żeby pańci było przykro i smutno? Nie chciał, pewnie, że nie chciał. Siedział więc cicho, nie narzekał i tylko czasem wyglądał przez okno, obserwując, jak na dole, na podwórku, ganiają się inne koty. Marzył, by kiedyś sobie z nimi pogonić, by je poznać, rozszerzyć horyzonty i w ogóle poczuć się w pełni jak kot.

     Wreszcie pewnego dnia - a było to, zdaje się, któregoś marca - Mietek nie wytrzymał i poprzysiągł sobie, że musi wyjść. Że przynajmniej kilka godzin kociej włóczęgi jest mu potrzebne jak poranne wylizywanie sierści. Przez kilka kolejnych dni czekał na właściwy moment, by niezauważalnie czmychnąć, czekał na to z zacięciem prawdziwego łowcy, a okazja ta wreszcie się nadarzyła, gdy do drzwi mieszkania zadzwonił doręczyciel z paczką. Właścicielka Mietka otworzyła drzwi, a gdy odbierała przesyłkę i kwitowała jej odbiór, Mietek, niczym cichociemny na czterech łapach, wydostał się na zewnątrz i czym prędzej zbiegł po schodach.

     Trudno w zasadzie opisać ogrom rozczarowania, jakie przyniosło mu to pierwsze samodzielne wyjście poza próg mieszkania, bo nie istnieją chyba takie kategorie, którymi można by to opisać (może zresztą istnieją, lecz ja, skromny kronikarz, ich nie znam i nie zamierzam udawać mądrzejszego niż jestem). Z planowanej kilkugodzinnej włóczęgi wyszła krótka, koszmarna przygoda, a to, czego Mietek doświadczył i co zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi i okazało się brzemienne w skutkach dla jego dalszej egzystencji.

     Już na dzień dobry - a właściwie dobry wieczór, gdyż zapadał akurat zmierzch, zdaje się, marcowy - uderzyło go niewyobrażalne wręcz zimno, którego nie miał prawa znać z przytulnych czterech ścian mieszkania swej pani. Podwórko z resztkami brudnego śniegu także nie miało schludności mieszkania, o fotelu czy kanapie nie było nawet co marzyć, a z żarciem, dostępnym normalnie o każdej porze dnia i nocy, też jakoś krucho. Nie to jednak było najgorsze. Najbardziej przygnębiające było bowiem spotkanie z innymi kotami, z tymi, które widział przez okno i z którymi miał nadzieję się zbratać. Ale starzy podwórkowi wyjadacze - wszystkie te harde i zaprawione w najróżniejszych bojach kocury i towarzyszące im kotki, które nie jedno już przeżyły - odtrąciły go już na starcie, patrząc nań z nieufnością, jakby jakimiś kocimi zmysłami wyczuły, że choć do nich podobny, to nie jest jednym z nich. O, paniczyk, królewicz przyszedł - zdawały się mówić, wymieniając między sobą pogardliwe kocie spojrzenia. - Co to, królewiczu, dobrzy ludzie pogonili ci kota? O, jakżeż nam, jaśnie panie, przykro... A potem odwracały się z wyższością i oddalały z obojętnością, dając mu do zrozumienia, żeby trzymał się od nich z daleka. Sprawiło to Mietkowi wielki ból. Nie mniej bolesna była konstatacja, że to, co z perspektywy okna na czwartym piętrze wyglądało na romantyczne życie kocich włóczęgów, z bliska nie miało w sobie nic z romantyzmu. Mietek doznał szoku, widząc koty goniące się bez sensu, czy jedzące coś ze śmietnika i siarczyście potem po takiej uczcie wymiotujące, a dochodzące gdzieś z dachu żałosne kocie darcia, brzmiące, jakby kogoś obdzierano ze skóry, przyprawiły go w końcu o ostateczną rozpacz. Co za upadek, co za upodlenie, co za wstyd... Na sam koniec Mietek przeżył jeszcze istny horror, gdy niespodziewanie zza węgła wyskoczył jakiś wilczur i zaczął na niego ujadać. Na szczęście po chwili okazało się, że pies jest na sznurku (Mietek nie znał jeszcze wówczas słowa smycz) i jakiś człowiek ujarzmia jego zapędy. Człowiek ten miał absolutną władzę nad psem i choć bardzo się to Mietkowi spodobało, to tylko pogłębiło jego przygnębienie. Bo sam takiej władzy nie posiadał.

     To był koniec. Do domu wrócił załamany, ze spuszczonym łbem i podkulonym ogonem. Pani go skrzyczała, lecz zaraz potem wzięła na ręce i przytuliła. Obiecaj, że więcej tego pańci nie zrobisz... Odmruknął ponuro, obiecując. Zrobił to jak najbardziej szczerze, gdyż ostatnią rzeczą, jakiej w tamtej chwili by chciał, było przeżywanie tego podwórkowego koszmaru raz jeszcze.

     Po tej przygodzie Mietka dopadła depresja. Wpadł w apatię, spał jeszcze więcej niż dotychczas i nie miał apetytu. Wyglądał jak ktoś, kto stracił wszystko, w co wierzył i komu doszczętnie zawalił się na głowę cały świat. Wyglądał jak ktoś przeraźliwie samotny, wydziedziczony i wygnany z krainy swych przodków. Wyglądał, jakby zadawał sobie pytanie: jeśli nie jestem jednym z tamtych kotów, to kim właściwie jestem? Chyba czuł się nikim. Prawdopodobnie wydawało mu się, że nie ma już po co żyć.

     I tutaj właśnie cała ta historia wkracza na całkiem nowe tory, tory, do których jako skromny kronikarz zmierzałem od początku i bez których tej opowieści w ogóle by nie było. Oto bowiem właścicielka Mietka, mocno zaniepokojona, a wręcz przestraszona jego stanem, zabrała go do weterynarza, który zaaplikował pacjentowi dość bolesny zastrzyk, a na drugi dzień Mietek w pewnym sensie narodził się na nowo, bo choć dupa wciąż go trochę po zastrzyku bolała, to w duszy panowała nieznana dotąd jasność, a w głowie tkwiła odpowiedź na wszystkie dręczące go ostatnio pytania. Odpowiedź ta - która wydawała mu się wówczas tak oczywista, że aż pukał się białą łapką w swoją czarną (nie licząc plamki za uszkiem) łepetynę, nie mogąc zrozumieć, czemu nie wpadł na nią wcześniej - brzmiała: człowieczeństwo. Mietek zrozumiał, że powinien być człowiekiem.

     Wbrew pozorom nie kombinował wcale tak głupio, jak zapewne wam się wydaje. To znaczy, ogólnie dobrze wam się wydaje, lecz postarajcie się jednak trochę biedaka zrozumieć, pamiętając, że całe dotychczasowe życie spędził w towarzystwie swojej pani, zatem najbliższym mu stworzeniem był mu od zawsze człowiek, a nie kot, czy jakieś inne zwierzę. Ponadto kilka lat tej kocio - ludzkiej egzystencji nauczyły Mietka aż za dobrze, że to człowiek rządzi światem i żadne kocie przywileje nie dorównują przywilejom ludzkim. No i człowiek posiadał moc ujarzmiania psów, a to też miało swą wagę. Ślepiami wyobraźni Mietek widział siebie, przeobrażonego w człowieka, panującego nad całymi stadami wszystkich wściekłych merdaczy ogonem i wzbudzającego tym panowaniem podziw wśród tej głupiej zgrai podwórkowych kotów. Wyobrażał sobie, jak te koty zaczynają go szanować i się do niego łasić, a on odrzuca ich uznanie i gardzi nimi, pogardą już nie kocią, ale zwykłą, ludzką.

     Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Żaden kot - tego słynnego z szatańskiej świty nie liczę - nie miał prawa rozumować tak logicznie, jak rozumował Mietek. Ale fakty są, jakie są, i walczyć z nimi nie zamierzam, napiszę więc tylko, że nasz koci bohater przeszedł samego siebie.

     Po powzięciu decyzji o zmianie gatunku Mietek zrozumiał, że nie może z założonymi łapkami czekać na cud przeistoczenia, lecz że musi wykonać cały ogrom pracy, by przyswoić sobie najpotrzebniejsze ludzkie zachowania, przeczuwając przy tym, iż poprzestanie na wnikliwej obserwacji swojej pani może mu nie wystarczyć. Wówczas jego myśli powędrowały ku temu tajemniczemu czarnemu prostokątowi, który w jakiś czarodziejski sposób potrafił rozświetlić się ruchomymi obrazkami - ku telewizorowi. Mietkowi już wcześniej zdarzało się gapić w jego ekran i zdawał sobie sprawę, że mieszka tam wielu ludzi, więc przyjaźń z telewizorem wydawała mu się nieunikniona.

     Tym sposobem Mietek został namiętnym telemaniakiem i uzależnił się zupełnie, a ekranowa rzeczywistość odegrała kluczową rolę w kształtowaniu się jego wiary w to, że przeobrażenie kota w człowieka jest najzupełniej możliwe.

     Początkowo zdany na wspólne seanse ze swoją właścicielką, która jako jedyna potrafiła ożywiać ciemny ekran, szybko rozkminił co i jak, by wkrótce - zuch jeden - nauczyć się korzystać z pilota i choć wciąż uważał proces włączania telewizora za istne czary, to mógł patrzeć odtąd w kolorowy prostokąt kiedy tylko chciał, nawet, gdy jego pani pracowała i przez niemal cały dzień nie było jej w domu. Oglądał wszystko jak leci, chłonął ludzkie zachowania i z pilnością prymusa uczył się znaczeń ludzkich wyrażeń. Aż pewnego dnia, skacząc z kanału na kanał, trafił przypadkiem na pewien film, który był żywym przykładem, że kot może być człowiekiem.

     Film ten, a właściwie serial, opowiadał o jakimś kocie - zdaje się, że czarnym - który mówił ludzkim głosem i spełniał życzenia. Dla Mietka było to niczym objawienie. Telewizyjny kot z miejsca stał się jego największym idolem, Mietek chciał być dokładnie taki, jak on, choć spełnianie życzeń mógłby sobie odpuścić, byleby tylko mówić po ludzku. Nie odrywając ślepi od ekranu, obejrzał wszystkie odcinki - było ich chyba siedem - a na samym końcu oszalał ze szczęścia, gdy jego idol zamienił się w człowieka. Najprawdziwszego!

     Karnawał trwał przez jakiś czas. Mietek, wciąż pod wrażeniem tego, co zobaczył, i pełen wiary, że sam wkrótce stanie się człowiekiem, ze zdwojoną energią i godnym szacunku samozaparciem kontynuował przyswajanie ludzkich zachowań podpatrzonych z ekranu telewizora. Robił niesłychane postępy. Jego niewątpliwa mądrość sprawiła, że mowę ludzi z każdym dniem rozumiał coraz lepiej, a znajomość wielu słów pociągnęła za sobą umiejętność układania w kociej główce bardzo prostych, lecz dość zgrabnych zdań.

     Cóż z tego jednak, skoro wciąż nie umiał ich wypowiedzieć i nie miał zielonego pojęcia (kolory także już znał), jak się tego nauczyć. Każda próba wysłowienia się, a podejmował je uparcie, każde w tym celu otwarcie pyszczka kończyło się zawsze tak samo: pospolitym i żałosnym kocim miauknięciem. Także w innych aspektach ani trochę nie przypominał człowieka: wciąż chodził na czterech łapach, gdyż nijak nie mógł opanować chodzenia na dwóch, nadal wylizywał futro, bo korzystanie z prysznica zupełnie przerastało jego możliwości, dalej miał ogon, bo dlaczego niby miałby go nie mieć, i ciągle nie potrafił chwytać w swoje łapki żadnych przedmiotów, albowiem nie zdawał sobie sprawy, iż do tego potrzebne są przeciwstawne kciuki. Największą jednak traumę spowodowała nieudana próba przerzucenia się z kuwety na klozet. Co wam będę mówił - nieumiejętne obchodzenie się z klapą sedesu o mało nie pozbawiło Mietka życia.

     W ogólnym zatem rozrachunku kwestia jego przeistoczenia się w człowieka nie przynosiła pożądanych efektów. Po kilku miesiącach, które nie spowodowały żadnych istotnych zmian na lepsze, Mietek, z posępną szczerością wobec siebie samego, musiał przyznać, że sprawy nie idą w dobrym kierunku. Karnawał się skończył. Znowu przyszła depresja.

     Wówczas wydarzyło się coś niesamowitego. Wiem jak to brzmi w kontekście już opisanych, a przecież także niesamowitych i niewiarygodnych wydarzeń. Wiem. Lecz nie przesadzę za bardzo, jeżeli napiszę, iż dotychczasowa niewiarygodność blednie wobec tego, co wydarzyło się właśnie wtedy, gdy Mietka ponownie nawiedziła czarna mgła.

     Otóż pewnego ponurego dnia - a było to w czasie, gdy nie pomagały już żadne zastrzyki, weterynarz bezradnie rozkładał ręce, a właścicielka Mietka godziła się z myślą, iż są to już ostatnie chwile jej pupila - Mietek zobaczył w telewizorze, który jakoś sam się włączył, reportaż o człowieku rozumiejącym mowę zwierząt, a dzień z ponurego nagle zamienił się w słoneczny. Na koniec reportażu podano numer kontaktowy do tego człowieka, gdyby ktoś zechciał porozmawiać za jego pośrednictwem ze swoim psem, kotem, kurą czy baranem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Mietek ten numer zapamiętał i jakim cudem w chwilę potem udało mu się skorzystać z telefonu, oddałbym wiele, by ze skromnego kronikarza stać się narratorem wszechwiedzącym. Faktem jest jednak, że zadzwonił i gdy połączył się z człowiekiem rozumiejącym mowę zwierząt, zamiauczał do słuchawki, a w miauknięciu tym zawarta była cała jego udręka. Człowiek po drugiej stronie łączy zrozumiał wszystko w mig i bez zdziwienia zapytał, jak może mu pomóc, a po wyjaśniającym miauknięciu poprosił jeszcze tylko o podanie adresu.

     Człowiek ten na imię miał Hipolit, co sprawiało, iż nazywał się bardziej po kociemu niż Mietek. Ale Hipolit był człowiekiem z krwi i kości. Już nie najmłodszym, ale i nie starym, dość mizernym i z mocno zmierzwionym ciemnym włosem. Taki trochę dziwak - ale ktoś, kto rozumie mowę zwierząt nie może raczej nim nie być - jednak dziwak niewątpliwie nieszkodliwy, gdyż w głębi jego nieśmiałego i niepewnego spojrzenia czaiło się dobro, wrażliwość i empatia.

     Zjawił się dzień po telefonie Mietka. Przybył prosto ze swej leśniczówki, ubrany w wysłużony i rozciągnięty niczym pokutny wór szary sweter. Stanął w drzwiach, a potem, jąkając się ze zdenerwowania i rumieniąc ze wstydu - bo o ile rozmowy ze zwierzętami nie przysparzały mu problemów, to wszelkie bliższe kontakty z ludźmi stresowały go strasznie - zaczął wyjaśniać właścicielce Mietka powód swojego przybycia. Ta, co zupełnie zrozumiałe, wzięła go za wariata i grożąc wezwaniem policji kazała mu się wynosić. Wtedy Mietek, przytomnie miauknąwszy, przekazał Hipolitowi szczegół z życia swej pani, o którym tylko on, jej kot, mógł wiedzieć, a Hipolit to przetłumaczył. Dopiero wtedy uwierzyła. I padła zemdlona.

     Odtąd Hipolit stał się częstym gościem w tym domu. Mietek wreszcie miał z kim porozmawiać, mógł dowoli pożalić się na los i zrzucić balast dotychczasowego niezrozumienia. Przegadali wspólnie wiele godzin.

     Właścicielka Mietka początkowo patrzyła na to z ogromną rezerwą, pogaduchy jej kota z tym dziwnym mężczyzną wyprowadzały ją z równowagi, a w niemałą konfuzję wprawiało ją też to, iż nagle, za pośrednictwem tłumacza, mogła poznać myśli swojego pupila, bo choć nieraz podczas beznadziejnie samotnych wieczorów marzyła, by porozmawiać sobie z kotem, to spełnione marzenie trochę ją jednak przerosło. Bo było to jednak dość nienaturalne, sami przyznacie. Mimo tych zastrzeżeń, widząc, jak bardzo Mietkowi te wizyty służą, nie próbowała ich zakazywać.

     Z czasem zresztą zaczęła je nawet lubić. Jakoś przyzwyczaiła się do faktu, iż porozumiewa się po ludzku z ulubionym zwierzakiem, przestało to być dla niej czymś osobliwym, a i jej stosunek do Hipolita, człowieka rozumiejącego mowę zwierząt, który pojawiał się u niej co kilka dni, stopniowo także się zmieniał. Jego wizyty, wpierw ledwie tolerowane, nagle zaczęły być wyczekiwane. Mietek z niemałym zaskoczeniem obserwował, jak jego pani przed przybyciem Hipolita spędza coraz więcej czasu przed lustrem, jak ubiera się w najlepsze ciuchy i spowija delikatnym zapachem perfum, jak jej blond włosy, zwykle tak matowe, że aż szare, nabierają złotych barw zbożowych pól tuż przed żniwami, a oczy, tak często zmęczone i smutne, zaczynają iskrzyć blaskiem tysiąckrotnie przewyższającym blask ekranu telewizora. Inna sprawa, że ta jej przemiana tylko wzmogła chorobliwe onieśmielenie Hipolita, który za każdym razem wpadał w taki popłoch, że nie wiedział, gdzie podziać wzrok, a drżącymi ze zdenerwowania rękami nagminnie rozlewał podawaną mu w gościnie herbatę (miętową, bo tylko taką pił). Szkoda słów.

     Mietek miał już więc teraz dwoje przyjaciół i wreszcie czuł się zrozumiany. Nie znaczy to jednak wcale, że się tym zadowolił i porzucił marzenia o przeistoczeniu się w człowieka. Wręcz przeciwnie - apetyt rósł mu w miarę jedzenia.

     Jego pani i Hipolit starali mu się wyperswadować ten pod każdym względem wariacki pomysł. Ale mogli sobie mówić, żadne racjonalne argumenty i tak do tego upartego jak osioł kota nie docierały. Nie dał sobie wytłumaczyć, że kot z telewizji, jego wciąż największy idol, tak naprawdę nie zamienił się w człowieka, bo taka zamiana nie jest możliwa i że nie należy ufać temu, co widzi się na ekranie. W żaden też sposób nie trafiały do niego pełne troski zapewnienia, że kochają go takim, jaki jest, a apele, by cieszył się z tego, co ma, kończyły się tym, że Mietek się obrażał. Bo nie po to tyle się uczył, nie po to tak tyrał, żeby dalej być kotem. Nie, nie i nie...

     Oczywiście marzyć sobie mógł, a cud przeistoczenia nie następował. No bo niby jak? Po kilku kolejnych miesiącach daremnego oczekiwania na przemianę Mietek, ciągle tak bardzo koci, znów stracił nadzieję.

     Depresja? Tak.

     Mietek jeszcze raz zanurzył się w ciemne odmęty bez widoków na przyszłość i znowu wyglądało, że przyszłości dla niego rzeczywiście już nie ma. Popadł w skrajną apatię i przebąkiwał coś o dziewięciu samobójstwach. Wtedy jego pani, nie mogąc patrzeć na te cierpienia, podsunęła mu pomysł tak nieprzemyślany, jaki może przyjść do głowy tylko komuś bezradnemu i zdesperowanemu. Jeśli już tak bardzo chcesz, powiedziała do Mietka, to możemy wystąpić do sądu, by uznano twoje człowieczeństwo; fizycznie cię to nie odmieni, ale jeżeli się uda, otrzymasz pesel i z prawnego punktu widzenia będziesz człowiekiem i obywatelem.

     Upewniwszy się, co to pesel, Mietek z powrotem dostał skrzydeł. Ten pesel zupełnie zawrócił mu w głowie. Niczego innego nie miauczał, tylko pesel i pesel (Hipolit mógłby potwierdzić), ponadto kazał sobie to słowo napisać na kartce, by potem godzinami gapić się na nią jak wół na malowane wrota, a swojemu ulubionemu kłębkowi wełny nadał zaszczytne imię: Pesel. Krótko mówiąc, odbijało mu już coraz mocniej. Lecz najgorsze miało dopiero nadejść.

     Jego pani, żałując już wówczas bardzo, że ten pomysł w ogóle jej się wymsknął, postanowiła mimo wszystko wynająć adwokata, który zająłby się sprawą prawnego uczłowieczenia jej kota. Stać ją było na najlepszych prawników. Nie po to harowała w wielkiej korporacji, zarabiając więcej, niż sama mogła wydać, by nie było jej stać na takie fanaberie. Lecz najlepsi prawnicy ani myśleli narażać swą reputację w tak absurdalnej sprawie. Chodząc jak po prośbie, tułała się od jednej kancelarii adwokackiej do drugiej - po tych prestiżowych zaczęła odwiedzać te prestiżowe trochę mniej, a wreszcie te podrzędne - lecz wszędzie odprawiano ją z kwitkiem, szydząc z niej niemiłosiernie. Była już u kresu wytrzymałości psychicznej, a zrozpaczony oddalającą się wizją peselu Mietek powoli znów zaczął popadać w depresję, gdy w jakiejś gazecie znalazła jedno niepozorne ogłoszenie. Dotyczyło jakiejś małej, prywatnej kancelarii prawniczej. Bez wielkich nadziei, ale tam poszła.

     Małą kancelarię, a właściwie kancelaryjkę, bo aż tak była mała, prowadził wiekowy mecenas, zasuszony, zgarbiony staruszek o dobrotliwym uśmiechu i nienagannych manierach rodem z czasów, o których nikt już prawie nie pamięta. Prowadził ją samotnie, starając się dorobić do niezbyt wysokiej emerytury dawnego obrońcy z urzędu, a najważniejszą cechą jego charakteru była krystaliczna wręcz uczciwość. Właścicielkę Mietka przyjął z ogromną radością, gdyż była pierwszym klientem od miesięcy, a następnie wysłuchał ją z wielką uwagą i z powagą nie mniejszą. Wcale nie zdziwiło go, z czym do niego przyszła, gdyż w swym długim życiu widział już niejedno, a po krótkim namyśle obiecał zająć się tą nietypową sprawą i zrobić wszystko, co tylko będzie w jego mocy.

     Na początek postanowił osobiście porozmawiać z Mietkiem. Nakazywała mu to jego krystaliczna wręcz uczciwość, bo choć aż rwał się do działania, za którym z braku klientów ogromnie tęsknił, to czuł się w obowiązku przekonania kota do rezygnacji z drogi sądowej. Za dobrze znał życie i sądy, by nie przeczuwać jakiejś katastrofy. W szczerej rozmowie w cztery oczy - która była taką tylko z nazwy, gdyż nieodzowne było uczestnictwo w niej Hipolita, człowieka rozumiejącego mowę zwierząt - wiekowy mecenas oznajmił Mietkowi, że wygranie tej sprawy, jeżeli w ogóle uda się do niej doprowadzić, graniczyć będzie z cudem (nie przypominał sobie bowiem podobnego precedensu, a pamięć mimo wieku miał doskonałą), a także starał się uświadomić mu wszystkie niebezpieczeństwa ewentualnego procesu, z którymi niejeden człowiek by sobie nie poradził, a co dopiero kot.

     Ale nic to nie dało. Mietek wysłuchał tego z kocią obojętnością i chyba niewiele z tego pojął. On chce mieć pesel i basta... Wiekowy mecenas skapitulował więc, uśmiechnął się gorzko i drapiąc Mietka za uszkiem - za tym, za którym miał białą plamkę - zapowiedział, że postara się wywalczyć w sądzie uznanie go za człowieka.

     W ten oto sposób rozpoczyna się ostatni akt tej dziwnej opowieści, w której prawdziwość, jestem tego świadom, nie wierzycie pewnie jeszcze bardziej niż na samym początku. Nie mam o to żalu. Ja jestem tylko od zdawania relacji, a przede mną jeszcze przykry kronikarski obowiązek opisania reszty wydarzeń. Przykry to obowiązek, gdyż ta historia nie kończy się dobrze. Intuicja nie myliła bowiem wiekowego mecenasa, gdy przeczuwał katastrofę. Katastrofa, klęska, poniżenie - taki tytuł mógłby nosić ostatni rozdział tego opowiadania, gdyby oczywiście miało ono rozdziały. Zresztą posłuchajcie...

     Sporo wody upłynęło w największej z naszych rzek, a wiele pór roku odeszło i powróciło, zanim sprawa Mietka w ogóle trafiła na wokandę, gdyż, jak można było przypuszczać, sąd ani myślał zajmować się czymś tak absurdalnym, jak uznanie kota za człowieka. To nielicujące z powagą tej instytucji żarty, to obraza majestatu Temidy - grzmiał zbulwersowany sąd, odrzucając kolejne wnioski o wszczęcie postępowania w sprawie. Ale nie zrażało to wiekowego mecenasa. Mimo że przeczuwał katastrofę, to zew niedoświadczanej od dekad prawniczej chwały był silniejszy i pchał go do energicznego działania, a świadomość, że to ostatnia szansa, by wykazać się w zawodzie, w końcu przyniosła pożądane efekty. W zakamarkach któregoś z kodeksów, zakamarkach, do których nikt od dawna nie zaglądał, wiekowy mecenas odnalazł jakiś kruczek, który, odpowiednio zinterpretowany, pozwalał na to, by zwierzę stanęło przed sądem. Nie mam pojęcia, co to był za kruczek - jako skromny kronikarz nie muszę znać się na prawie - wiem za to, że pod siłą argumentu Temida w końcu poległa i sąd, choć wciąż zbulwersowany i obrażony, w końcu zezwolił na ten bezprecedensowy proces.

      Mietek był wniebowzięty. Nie rozumiał idei sądu i wydawało mu się, że ów mityczny pesel, którego pożądał już niemal obsesyjnie, jest już teraz tylko na wyciągnięcie łapki. Na nic tłumaczenia wiekowego mecenasa, że do tego droga jeszcze bardzo daleka, trudna i wyboista, Mietek i tak wiedział swoje. Ogarnął go jakiś amok i kazał do siebie mówić Mieczysław, bo tak nazywano go w we wszystkich pismach przysyłanych z sądu. Jego pani martwiła się o niego jeszcze bardziej, niż wówczas, kiedy miał depresję. Nie mogła patrzeć na ten jego bezmyślny entuzjazm i przerażała ją ideologia, którą sam sobie zbudował i która zwyczajem wszelkich ideologii zaślepiła go zupełnie. Najbardziej jednak cierpiał Hipolit. Jako człowiek rozumiejący mowę zwierząt musiał w charakterze tłumacza wystąpić przed sądem u boku Mietka, a sama tylko myśl o wystąpieniach publicznych przyprawiała go o ból brzucha i doprowadzała do mdłości.

     Wreszcie wyznaczono termin pierwszej rozprawy i pierwszy w historii sądownictwa proces o prawne uczłowieczenie kota rozpoczął się na dobre.

     Chciałbym móc napisać, że losy Mietka przed sądem ważyły się od pierwszej do ostatniej chwili, że Temida przechylała swoją szalę to na jedną, to na drugą stronę, lecz nie mogę tego napisać, bo ani nic się szczególnie nie ważyło, ani nic specjalnie nie przechylało. Klęska wisiała w powietrzu od samego początku, a sam proces - każdego dnia pilnie relacjonowany przez media, które nie mogły przepuścić takiego tematu - okazał się zwykłą farsą, może nawet z przedrostkiem "tragi".

     Prawie wszystko poszło nie tak, jak miało pójść. Mietek, dokładnie poinstruowany przez wiekowego mecenasa o tym, co i jak ma miauczeć - a co miało zaświadczyć o jego niewątpliwej kociej mądrości - nauczony swej roli niemalże na pamięć, już na sali sądowej, spłoszony tłumami i błyskiem wszechobecnych fleszy, dostał takiego kręćka, że zaczął bredzić bez sensu o kocie z telewizji, o kłębku wełny, który nazywa się pesel, i o tym, że najbardziej w życiu chciałby ujarzmiać psy. Dajcie spokój... Sytuację teoretycznie mógł uratować Hipolit, który nie musiał przecież tłumaczyć wszystkiego dosłownie, jednak zdeprymowany obecnością widowni i blady w obliczu dziesiątek kamer, jąkając się i trzęsąc ze zdenerwowania, wszystko dosłownie przetłumaczył. O kocie z telewizji, o kłębku wełny, który nazywa się pesel i o ujarzmianiu psów... Publiczność na pękającej w szwach sali rozpraw miała z tej nieszczęsnej dwójki całkiem niezły ubaw. Podszyta kpiną wesołość co chwila naruszała powagę sądu, a przewodnicząca składu sędziowskiego, ponura i sroga sędzia, bez przerwy musiała interweniować, uciszając salę i grożąc wyłączeniem publiczności z procesu.

     Jedyną istotą, jaka wyszła z tego z twarzą, był wiekowy mecenas, który na sali sądowej odmłodniał do tego stopnia, że wcale nie wyglądał na aż tak wiekowego. Pełen energii i wigoru, wyprostowany jak struna i idealnie wpasowany w togę, stanowił uosobienie klasy, elegancji, błyskotliwości i prawniczej wiedzy. Był fenomenalny. Niezrażony złym obrotem spraw walczył jak gladiator, jakby czas cofnął go do odległych lat, gdy bronił oskarżonych w procesach politycznych - procesach także z góry przegranych - a nieopuszczająca go świadomość, że to najpewniej ostatnia tak wielka sprawa w jego karierze, dodała mu takich skrzydeł, iż wzleciał na absolutne prawnicze wyżyny.

     Niestety i tak niczego to w końcowym rozrachunku nie zmieniło…

     Najwcześniej swój wyrok wydała opinia publiczna, śledząca relacje z procesu z wypiekami na twarzach i doskonale oraz na czas poinformowana o wszystkim. Ulica jak zwykle wiedziała najlepiej. Kot człowiekiem? Niedoczekanie... Skandal... Jakaś hierarchia w przyrodzie być musi... Poprzewracało się w tych kocich łbach... Myszy łapać, a nie po sądach się włóczyć...

     Przed budynkiem sądu trwały nieprzychylne Mietkowi pikiety. Protestowali zarówno kociarze, bojący się o stan umysłów swoich kotów, jak i właściciele psów, którzy zagrozili nawet, że w przypadku przyznania kotu numeru pesel, oni rozpoczną strajk: przestaną sprzątać po swoich pupilach i wszystkie miasta utoną w psich odchodach. Atmosfera stawała się nieprzyjemna.

     Za największego winowajcę całego tego zamieszania opinia publiczna nieoczekiwanie uznała Bogu ducha winnego Hipolita. Kwestionowano jego zdolności, zarzucano kłamstwo i krzywoprzysięstwo, oskarżano o znęcanie się nad zwierzętami. Mówiono, że to zwykły hochsztapler, który kosztem biednego zwierzęcia urządza sobie medialną reklamę. Trzeba przyznać, że łatwiejszego celu do ataku opinia publiczna nie mogła sobie znaleźć, bo spętany siecią nieśmiałości i zgnębiony nagonką Hipolit nie miał sił, by się bronić, wyglądając na kogoś, kto żałuje, że w ogóle się urodził i przeprasza, że żyje. Co prawda wiekowy mecenas niezłomnie stał za nim murem, ręczył za jego uczciwość, a nawet groził procesami o zniesławienie, ale nie mogło to zatrzymać niszczycielskiej fali oszczerstw. W ostatnim dniu procesu, przed wejściem do sądu Hipolit oberwał zgniłym jajem, a gdy z plamą na ubraniu tłumaczył ostatnie słowa Mietka, jakiś żądny chwilowego poklasku dowcipniś rzucił z końca sali: - Pierdolicie, Hipolicie! Radości było co niemiara.

      Ale nawet ta loża nieczułych szyderców zamilkła, gdy wiekowy mecenas wygłaszał mowę końcową, która była piękna i płomienna niczym jesienny zachód słońca. Zapewne też byście zamilkli, gdybyście usłyszeli, jak w absolutnej ciszy - w której każdy najdrobniejszy szmer urastał do rangi przestępstwa - wiekowy mecenas donośnym i pełnym emocji głosem rozprawiał o człowieczeństwie, o prawie do marzeń i o tym, jak ważną rolę w ludzkim życiu odgrywają "nasi bracia mniejsi". A gdybyście ujrzeli, jak obecne w wiekowym mecenasie przeczucie, że okazja do takiego wystąpienia raczej się już nie trafi, nadaje mu magnetyczny tragizm starego aktora, który stoi na scenie w swej ostatniej wielkiej roli, to chyba zaparłoby wam dech. I długo nie moglibyście otrząsnąć się z wrażenia.

     Naturalnie ta mowa i tak nie mogła mieć wpływu na końcowy werdykt. Ten był oczywisty i nieubłagany. Kot nie może być w świetle prawa uznany za człowieka - odczytała werdykt sądu ponura i sroga sędzia i nawet nie musiała za bardzo go uzasadniać. Nie, bo nie. Nie i koniec. Jakżeż by mogło być inaczej, no ludzie kochani...

     A gdy opadł już kurz bitewny, gdy ucichła wrzawa i sala rozpraw opustoszała, wiekowy mecenas - nagle znów zgarbiony i bardzo stary - poinformował właścicielkę Mietka o możliwości odwołania się do wyższych instancji, zastrzegając jednak, że on się raczej już tego nie podejmie, że to sprawa dla kogoś młodszego, lecz ona, przygnębiona i zmęczona, odparła, że żadnych wyższych instancji nie będzie, bo drugi raz takiego upokorzenia przeżywać nie zamierza. Wiekowy mecenas uśmiechnął się ze zrozumieniem, popatrzył ze współczuciem na zdruzgotanego Hipolita, czule pogłaskał zszokowanego i wciąż niewierzącego w to, co się właśnie wydarzyło Mietka, aż wreszcie pożegnał się i odszedł. A kiedy samotnie opuszczał salę rozpraw - pokonany, lecz pełen godności - towarzyszył mu akompaniament rozdzierających kocich miauknięć.

     I było po zawodach.

     A potem życie swym nieposkromionym zwyczajem potoczyło się dalej. Lecz nic już nie było takie samo jak dawniej.

     Niedługo po zakończeniu procesu Mietek, bez pożegnania i choćby krótkiego wyjaśniającego miauknięcia, po prostu uciekł i już nie wrócił. Chyba był zawstydzony, że zachowywał się tak bezmyślnie i przysporzył swoim przyjaciołom tylu kłopotów, zmartwień i poniżeń. I chociaż nikt nie żywił większych pretensji, to honor nakazał mu odejść. Podobno zszedł na złą drogę: żyje na ulicy, łajdaczy się na potęgę, umyślnie prowokuje psy, zaś nocami urządza sobie koncerty kociej muzyki, specjalnie drażniąc tym ludzi. Z dziewięciu kocich żyć zostało mu pięć, cztery, a może tylko trzy - sam tego dokładnie chyba nie wie. Nie liczy ich, bo na żadnym z nich już mu nie zależy.

     Hipolit, zrażony do świata, zaszył się w swojej leśniczówce i prawie wcale nie opuszcza już lasu. Żywi się grzybami i leśnymi jagodami, rąbie drzewo na zimę i opowiada napotkanej zwierzynie o tym, jacy ludzie potrafią być podli, a zwierzyna zgadza się z nim w całej rozciągłości.

     Była właścicielka Mietka została sama z niewykorzystaną kocią karmą, niepotrzebną włóczką i nadmiarem miętowej herbaty. Nie lubi swojego pustego mieszkania, więc zastanawia się nad kupnem nowego kota. Choć może tym razem zdecyduje się na psa?

     Niedawno znów widziałem ich wszystkich, gdyż podobnie jak ja uczestniczyli w pogrzebie wiekowego mecenasa, który umarł ze starości i jedynym sądem, jaki na niego czekał, był już tylko ten Ostateczny. Mietek na cmentarzu zjawił się cichcem, stał z dala od ludzi i krył się za drzewami. Jego biało zakończone łapki, biało zakończony ogon i za prawym uchem jeszcze jedna biała plamka zupełnie zszarzały, sierść mu nieco wyliniała, a ślepia, kiedyś potrafiące świecić nawet w ciemnościach, straciły cały swój blask. Gdy zorientował się, że go widzę, spłoszył się, dał dwa susy i zniknął w marmurowej gęstwinie nagrobnych płyt, a ja, skromny kronikarz, właśnie wtedy poczułem, że muszę całą tę historię dla was opisać. Nawet gdybyście mieli mi  nie uwierzyć.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Wojciech Malczyk · dnia 12.06.2015 15:44 · Czytań: 760 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 3
Komentarze
Heisenberg dnia 13.06.2015 22:27
W opowiadaniu na pewno jest pomysł; uważam, że to tekst warty zauważenia. Dostrzegam w nim głębszą myśl (choć możliwe, że doszukuję się na siłę), do której wyrażenia posłużyła taka bajkowo-groteskowa fabuła oraz specyficzny sposób opowiadania historii.
Z drugiej strony, opowiadanie przegadane, miejscami może nudzić. Warto dbać o to, żeby pomysły podawać czytelnikowi w jak najatrakcyjniejszej formie. W przypadku "O jednym kocie (...)" zdecydowanie sprawdziłoby się (moim zdaniem) ograniczenie objętości, "ściśnięcie" fabuły na trochę mniejszej przestrzeni tekstu. Oznacza to powycinanie pojedynczych fragmentów, które niewiele (czy wręcz nic) wnoszą do fabuły. Może nawet wcięcie jednej - dwóch scen, niemających większego znaczenia. Tak myślę.
al-szamanka dnia 22.06.2015 21:51 Ocena: Świetne!
Cytat:
Czło­wiek po dru­giej stro­nie łączą zro­zu­miał wszyst­ko

łączy
Cytat:
Nie zna­czy to jed­nak wcale, że się tym za­do­wo­lił i po­rzu­cił swe ma­rze­nia o prze­isto­cze­niu się w czło­wie­ka.

wyczernione niepotrzebne, a jeżeli już to raczej powinno być swoje
Cytat:
losy Miet­ka przed sądem wa­ży­ły się od pierw­szej do ostat­niej chwi­li, że szala Te­mi­dy prze­chy­la­ła się to na jedną, to na drugą stro­nę, lecz nie mogę tego na­pi­sać, bo ani nic się szcze­gól­nie nie wa­ży­ło, ani nic spe­cjal­nie nie prze­chy­la­ło.

na się w takiej bliskości musisz trochę uważać

Świetnie, doskonale.
Wpadłam w historię Mietka jak śliwka w kompot, bo cudowny to kot i malowany jak pode mnie.
Podziwiam pasję pisania, styl i nietuzinkowy pomysł, który wyjatkowo przypadł mi do gustu.
Podziwiam też poczucie humoru autora - wysmakowane, finezyjne i inteligentne.
Jak dla mnie dłużyzn nie było.
Z równym zainteresowaniem przeczytałabym tekst kilkakrotnie razy dłuższy, pod warunkiem, że byłby napisany w podobnym stylu i z podobną klasą.

Pozdrawiam :)
ander dnia 30.06.2015 11:39
Niezły pomysł i sprawnie napisany. Nie do końca mi wszystko tu pasuje ale ogólnie podoba mi się. :yes:
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty