Bądź coczym, byle bądź
„Ale owiesujesz, że benżesz?”
Świta, gdy otwierają ci się oczy. Świta od dawna, jak mogłeś nie zauważyć? Słońce to mała pomarańczowoczerwona kulka. Wisi sobie błogo tuż nad horyzontem i pozuje do zdjęć zapisywanych na wieki wieków pod twymi powiekami. Wypina krągłości, pręży się całe i filuternie trzepoce rzęsami. Masz ochotę popływać w jego świetle i towarzystwie, choćby wodę pokrywała lodowa skorupka. Wkładasz kąpielówki na dupę, ręcznik pod pachę i WIO(wyższa inteligencja ogłupia).
Z szeroko otwartym ośrodkiem czucia widzisz znacznie więcej. Naród tułaczy wciąż zanurzony w sennej pościeli. Śpiwory przypominają pulsujące kokony w pełnym napięcia oczekiwaniu na wypuszczenie ze swych trzewi, oblepionych śluzem czy może spermą, istot na wpół ludzkich, a na wpół opakowanych w zwierzęce foremki, które, o dziwo rozpustna, pasują lepiej niż człowiecze.
Pociągasz za klamkę furtki, lecz zamek nie ustępuje. Zamknęli cię na klucz. Nie pierwszy raz. Oblizujesz wargi, rozpościerasz prowizoryczne skrzydła i przelatujesz nad ogrodzeniem. Powinni wiedzieć, że złożyłeś wypowiedzenie. Pierdolisz ich kołowrotek i równiutkie rzędy kamer.
Każdy krok przybliża cię ku, wydawałoby się, bezdennej otchłani wody. Niemal czujesz ją na podniebieniu. Bose stopy wżynają się w asfalt, rozhuśtane ręce latają na wszystkie strony, a widzące oczy wypatrują kolejnych oznak życia pośród przejmującej ciszy. Zauważasz dwie kury przechodzące przez ulicę. Rozglądają się na boki, jakby właśnie uzyskały uprawnienia do samodzielnego poruszania się w obszarze zabudowanym albo nie dowierzały, że w końcu doczekały świętego spokoju. Chciałbyś podzielić się z nimi chlebem, ale nie starczyło go nawet dla ciebie. Jedyne, co posiadasz na własność, to przepełniająca cię miłość do wszechrzeczy. Nawet do podłych dziobaków, które z wdzięczności mogłyby chociaż obdarować cię jajkiem. Zamiast tego oddalają się łapka za łapką, nie spuszczając z ciebie wzroku. W obawie przed ochotą na rosół.
Pozdrawiasz człowieka podnoszącego z ziemi puszkę.
– Jak się masz? – pytasz.
– Wspaniale. Zarobiłem już na dwa piwa. – Pląsający po jego twarzy szczerbaty uśmiech wskazuje ci prawidłowy kierunek jazdy. Odpowiadasz wyszczerzeniem i ruszasz dalej. Tym razem kłusem przechodzącym chwilami w galop. Nie omijasz kałuży. Biegniesz przełajem, prosto przez ciapę i morze śmieci. Za chwilę i tak zmyjesz z siebie wszystko. Być może jeszcze szerzej otworzą się twe oczy, a ostrości spojrzenia nie zakłóci czynnik wczorajszości.
Głowa podniesiona, ramiona szpagatami tną powietrze. Drogę przebiega ci kot. Czarny, nie inaczej. Tradycyjnie wbiłbyś głowę w piasek i z wypiętą dupą oczekiwał wjazdu na chatę lub zawinąłbyś się w ciasno opinającą muszlę, lękliwie wietrząc darów losu. Nie tym razem. Kłaniasz się kocurowi i wykorzystujesz futrzaste oniemienie, aby przygwoździć czarnucha do ziemi. Pytasz, co u niego słychać, gilgoczesz drania i czeszesz mu wąsy. Gdy miałkliwie odpowiada, że po staremu, spoglądasz głęboko w chorozżółkłe ślepia i artykułujesz pytająco: POJEBANY? Przecież inne słońce dzisiaj wstało. Czy futerko się nie jeży ani trochę i czy łapy, panie Kocie, nie rwą się do tańca? Skądże znowu, wyjękuje, a ty w szoku. Z innej gliny ulepieni więc jesteśmy, dukasz z łez potokiem, gdy już myślałeś, że znalazłeś przyjaciela, a tu psikuta, psikutu.
Widzisz wodę. Bliżej niż dalej. Żywa dusza nie zalega miniaturowej plaży, a żywe ciało nie wzburza fal. Wyłącznie dla ciebie jeziorko tkwi pod tym niebem i trwa, aby jaśnie panicz zaszczycił je swą arcyobecnością. Wskakujesz z rozpędu, przebijasz taflę, odpychasz się od mulistego dna i płyniesz, płyniesz, aż dochodzi do ciebie, jakie to, kurwa, przyjemne. Kładziesz się na plecach, by podziwiać człekokształtne chmury.
Fale wynoszą cię na obcy ląd. Gramolisz się na gorący piasek i legasz zmachany, o bracie, pod ciężarem nieba. Nagle spowija cię cień. Przecierasz ze zdumienia oczy. Nieznany obiekt łysiejący zaćmił słońce.
– Czy to sen? –pytasz.
– A idź pan w chuj – odpowiada, głaszcząc pomarszczoną trąbę, z której jak nie lunie zaledwie parę ziarnek piasku od ciebie. Sikacz podaje ci prawicę i każe wstać. Chwytasz tę dłoń nieczystą, bo tak cię wychowali, i pozwalasz się zabrać w majestatyczną podróż ku sercu ludnej wyspy.
Inhalują się tam oparami niewiadomego pochodzenia trzy osoby niekoniecznie boskie: pan z dredami, syn jego z niby-afro i panienka z młodym duchem pod nagim torsem. Zatyka cię na amen. Gdy odzyskujesz tomność i dar wymowy, siedzisz już pośród nich; między dziewczyną i starszym panem, który okazał się Wielorybem z gitarą i trafiającym w twoje gusty i guściki repertuarem.
Po chwili podłapujesz melodię i zaczynasz zawodzić. Zawodzeniom tym nie ma końca. Cała reszta przyłącza się do ciebie. W niedługim czasie wyspa pustoszeje. Każde żyjątko spierdala w podskokach, nie oglądając się wstecz, byle dalej od niemiłosiernego wycia.
Tak oto zdobywacie poznany ląd, gdzie wybudujecie metropolię z piasku i spłodzicie plemię miniaturowych Wyspiarzy, aby wraz z nimi wyruszyć na podbój świata i zdobyć całe zastępy wyjców na potęgę.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt