To był jeden z tych dni, które zamazują się w nijakości. Jeden z tych dni, których wybiórcza pamięć nie rejestruje, a przynajmniej był taki do pierwszej przerwy. Jak zwykle z westchnieniem klapnęliśmy na plastykowe krzesełka. Te same kanapki, ta sama rurowata kawa z maszyny. To pieprzone obowiązkowe "smacznego" rozdawane wookoło jak kościelne "pokój z tobą".
Punktem zwrotnym był telefon, który zaczął dzwonić i wibrować jednocześnie. Tak śmiesznie przy tym kręcił się w kółko na wytartym blacie, puki koścista dłoń Basi nie podniosła go ze stolika. Halo?! Uciekł zasięg. Basia wstaje, przeciska się przez tłum i wybiega na zewnątrz. Kawa się wylała i ścieka z blatu na nasze kolana. Poszły w ruch papierowe ręczniki. Nie pierwszy raz. Nie wiem czy to te kubki takie chybotliwe czy my tacy nierozgarnięci. Poszedłem kupić drugą. Gdy wróciłem, Basia już siedziała na swym stałym miejscu. Wystarczył rzut oka, aby zauważyć, że coś się w niej zmieniło. Jej niemłoda już twarz pociemniała i spochmurniała niczym nieobliczalne angielskie niebo. Schowane za grubymi oprawkami niemodnych okularów oczy zaszły łzami. - Kurwa!!! - Basia przeklęła na tyle głośno, że prawie wszyscy w kantynie na nią spojrzeli. Nagle zerwała się z miejsca i zakrywając chudą dłonią twarz, wybiegła na korytarz.
Okazało się, że przez tą krótką chwilę, gdy maszyna do kawy nalewała mi do kubka jakąś wątpliwą mętną ciecz, życie Basi waliło się w gruzy. W tym samym momencie lekarz z polskiej przychodni uświadamiał Basię najdelikatniej jak potrafił, że jest chora na raka jajnika.
Nie mieliśmy jej zobaczyć przez następne osiem miesięcy. Przez ten czas nikt nawet nie odważył się usiąśc na jej miejscu. Nie wiadomo czy z szacunku, współczucia, czy może z obawy, żeby nie podzielić jej losu.
Niezmordowane tryby naszej monotonnej codzienności kręciły się jednak dalej. Już po kilku dniach zapomnieliśmy o Basi, chociaż czasem oczami wyobraźni widziałem jej szczupłą twarz sparaliżowaną przez strach, bół i rozgoryczenie. Twarz niegodzącą się z przewrotnym losem.
Świat jednak kręcił się dalej. Noc następowała po dniu, a dzień po nocy. My natomiast umieraliśmy każdego dnia coraz bardziej, pochyleni nad kawopodobnym płynem, podczas gdy Basia tysiące kilometrów stąd ze wszystkich sił walczyła o życie.
Gdy wreszcie wróciła i wypełniła puste miejsce na wprost mnie, uciekałem wzrokiem gdzie się dało. Nie potrafiłem spojrzeć jej w twarz ze świadomością, że wątpiąc w jej wyzdrowienie, tak naprawdę w swojej głowie wykasowałem ją z listy osób mi znanych.
Jej widok sprawiał ból. Wcale nie dlatego, że agresywne formy leczenia odcisnęły swoje piętno na jej twarzy. Ona po prostu była żywym, choć wycieńczonym wyrzutem sumienia.
Zmieniła się. To dziwne, że rak atakuje różne narządy, ale najbardziej zmienia to co siedzi w głowie. I w sercu oczywiście. Może to takie mentalne przerzuty są.
Basia kiedyś była taka jak my. A teraz... a teraz to tak jakbyśmy mówili róznymi językami. Jakby skutkiem ubocznym chemii było psychiczne upośledzenie. Za każdym razem milczy, kiedy zaczynamy nasz codzienny koncert zażaleń, pretensji i wszelakich frustracji w stosunku do świata całego. Czasem coś jednak powie, ale tylko na temat swoich dzieci, a zwłaszcza wnuków. Zapytana o plany, odpowiada jedynie, że nie ważne gdzie będzie mieszkała, byle blisko rodziny.
Już więcej się nie dziwi, nie przytakuje, nie złości razem z nami. Ciągle się tylko tak delikatnie uśmiecha. Choroba upośledziła jej percepcję beznadziei i bezsensu tego życia.
Niezależnie od siebie nawzajem wpadliśmy na pomysł, aby jakoś tak dyplomatycznie powiedzieć Basi, że my już nie chcemy z nią siedzieć. Owa uwierająca nasze mózgi myśl, po raz pierwszy wyszła z moich ust. Miała wtedy wolne. Pamiętam, bo zaznaczałem te dni w kalendarzu, który wisiał u mnie w domu na ścianie w kuchni. Kiedy jej nie było, mogłem bez skrępowania patrzeć wtedy przed siebie i swobodnie wyciągnąć nogi.
Zjadłem hermetycznie pakowane kanapki z maszyny. Wytarłem kąciki ust husteczką higieniczną i nachyliłem się nad stołem. Pozostali od razu wyczuli konspiracyjną postawę, którą przyjąłem i nadstawili ucha.
- Słuchajcie, nie wiem jak wy, ale myślę, że trzeba coś z tym zrobić?
- Ale z czym?
- Noo... hmmm... - wskazałem palcem puste plastikowe krzesełko naprzeciwko mnie.
- Aha - powiedział Sebastian i pokiwał głową zamyślony.
- Ale co tu można zrobić?! - Krzyknęła szeptem Iga - Chyba, że będzie miała nawrót choroby...
- Nie no, na to wpływu nie mamy, ale nie można tego tak zostawić, bo tu się żyć na tej przerwie nie da.
- No niestety. Nie poznaję Baśki. Znam ją przecież od tylu lat. Teraz to kompletnie inna osoba. - Westchnął Sebastian - Słuchajcie, a może po prostu z nią pogadamy, co? Może by się jakoś otrząsnęła?
- Nie wydaje mi się. To trzeba załatwić od razu. Nie chcę już więcej znosić jej widoku. Wiesz jaka to jest męczarnia siedzieć z nią twarzą w twarz i skupiać się tylko na tym, żeby nasze oczy się nie spotkały?! Aż mi te cholerne kanapki w gardle stają. Nabawie się wrzodów, albo przynajmniej niestrawności.
- Sprawę trzeba stawiać jasno. Jak nie chcemy z nią siedzieć, to trzeba jej o tym powiedzieć i już. - Dodała Iga.
- Dokładnie. Też tak myślę. Nie ma co, jutro na pierwszej przerwie to załatwimy. - Oznajmiłem.
- Ale kto jej o tym powie? - Spytał Sebastian.
- Właśnie, to też trzeba ustalić. Uważam, że powinieneś zrobić to ty? - Odpowiedziałem.
- Dlaczego ja?!
- No bo ty masz z nią, to znaczy miałeś najlepszy kontakt. - Stwierdziła Iga. - Więc to chyba najlepsze rozwiązanie, co nie?
Sebastian nic nie odpowiedział, tylko spuścił głowę.
- Nie przejmuj się. - Poklepałem go po ramieniu. - Czasem trzeba ludziom mówić bolesną prawdę. Jak długo mielibyśmy jeszcze udawać? - Nie czekałem na odpowiedź, tylko mówiłem dalej. - Jestem pewien, że Basia też się tu z nami męczy. Pewnie jej ulży, gdy już nie będzie z nami musiała siedzieć. Założę się, że sama chciałaby wziąść z nami ten "stolikowy rozwód". - Zaśmiałem się, a Iga wraz ze mną. - Tylko nie ma odwagi, albo pomysłu jak to zrobić. Zrobimy jej tylko przysługę. A raczej ty jej zrobisz. To dobry uczynek.
Sebastain podniósł wreszcie wzrok. Wyglądał tak, jakby miał za chwilę zwymiotować. - Tak... pewnie masz rację. - Powiedział zrezygnowanym głosem.
Następny dzień nie różnił się niczym od pozostałych. No może jedynie liczbami, które były wyczytywane przez kierownictwo przed rozpoczęciem zmiany. Sebastian chyba jednak nie wymiotował, bo jego twarz wyglądała dokładnie tak samo, jak dnia poprzedniego, a może nawet troche gorzej. Cera mu poszarzała. Pewnie przez stres nie spał w nocy. W ciemności przewracał się z boku na bok przy akompaniamencie chrapiącej żony i układał różne wersje tego, co miał powiedzieć Basi. Basia z kolei przyszła rozpromieniona. Tak jak zawsze postawiła torbę na krzesełku obok i jak zawsze powiedziała "dzień dobry wszystkim". Nie wiem dlaczego, ale słowo "wszystkim" pojawiło się, gdy wróciła po chorobie.
Te cztery godziny od rozpoczęcia pracy do pierwszej przerwy ciągnęły się niemiłosiernie. Sebastian był rozpisany na wózku widłowym, ale widziałem, jak poleciał do kierownika. Coś tam mu tłumaczył. Kierownik cos odpowiedział i Sebastian poszedł na linię produkcyjną, a na wózek wysłali kogoś innego. Basia pracowała swoim zwyczajnym tempem, nieco wolniejszym niż kiedyś. Miała na twarzy ten sam, niesłabnący subtelny uśmiech. Obdarowywała nim każdego, kogo napotykała na swojej drodze. Bardzo mnie to drażniło. Podejrzewam, że to był kolejny powód, dlaczego nie chciałem jej patrzeć w oczy.
Wreszcie nadeszła godzina dziewiąta. Na hali zapanowało rozluźnienie. Ludzie pozdejmowali rękawice i niespiesznym krokiem udali się do kantyny. Mamy taki utarty zwyczaj, że po umyciu rąk zbieramy się pod zegarem do odbijania kart i idziemy na przerwę razem, we czwórkę. Dzisiaj ustaliliśmy jednak, że musimy być kilka chwil przed Basią. Tak też zrobiliśmy. Wśród rozmów i śmiechów innych, niczego nieświadomych pracowników usiedliśmy przy naszym stoliku i zaczęliśmy rozpakowywać kanapki. Basia pewnie właśnie stała pod zegarem sama i zastanawiała się gdzie tez się podzialiśmy.
Siedzieliśmy w milczeniu. Pierwszy gryz. Ten sam nudny smak, którego już prawie nie czułem. Ukradkowe spojrzenie na podwójne drzwi prowadzące z korytarza do kantyny. Drugi gryz. Łyk ohydnej kawy. Sebastian nie odwinął swojej bułki ze sreberka, ani nie sięgnął po parujący kubek. Pocierał tylko rękami kolana i kiwał się jak w chorobie sierocej. Z drugiego końca kantyny doszedł nas pisk i śmiech. Spojrzeliśmy odruchowo. Maryśka znowu wylała herbatę. Nawet nie zauważyliśmy kiedy Basia pojawiła się w drzwiach. Stanęła nad nami.
- Smacznego wszystkim! - Zmroziło mnie, a Sebastian się wyprostował jakby kij połknął. - Czekałam na was przez chwilę, ale szedł dyrektor i musiałam się odbić. Nie gniewajcie się. Widze, ze was też przyłapał. Idę po kawkę. - Rzuciła radośnie i poszła do maszyny.
Spojrzałem na Sebastiana. Wyglądał tak, jakby chciał się schowac do samego siebie. Iga z nieobecnym wzrokiem wolno przeżuwała kanapkę. Basia przyszła z kubkiem w ręku.
- Wiecie co mój wnusio wczoraj zrobił? - Zaczęła zanim jeszcze usiadła. Spojrzałem ponownie na Sebastiana, ale ten odwracał wzrok, zupełnie jak ja kiedy unikałem spojrzenia Basi. Pod stołem kopnąłem go w nogę, ale nie zaeragował. Basia usiadła i wyjmowała kanapkę z torby. - Wzięłam go do parku. Karmiliśmy kaczki. Spytał się czy te małe kaczuszki też mają babcię. Zanim mu odpowiedziałam. Rozpłakał się i powiedział, że nie chce, żeby biały pan - tak mówi na lekarza - znowu mnie zabrał.
Mijały sekundy a Sebastian nie reagował na moje coraz mocniejsze kopniaki. W końcu bez słowa wstałem, wziąłem swoją kawę, śniadanie i przeszedłem do innego wolnego stolika po drugiej stronie kantyny. Nogi zrobiły mi się cholernie miekkie. Czułem na sobie spojrzenia innych. Iga poszła za mną. Na końcu dołaczył do nas tchórz Sebastian. Kątem oka widziałem zaskoczoną minę Basi. Nie namyślając się zbyt długo wzięła swoje rzeczy i przeszła do nas.
- A co tam wiało z wentylatorów? W sumie tu chyba bedzie lepiej.
"Co ona sie kurwa taka rozgadana dzisiaj zrobiła?!" - Pomyślałem.
Nie namyślając się znowu wstałem i poszedłem do jeszcze innego stolika. Iga i Sebastian zrobili to samo. Spostrzegłem, że w kantynie zrobiło się cicho. Chyba pozostali obserwowali nasz chcocholi taniec. Teatralnym gestem odgarnąłem włosy, by móc niby przypadkiem spojrzeć na Basię. Siedziała totalnie zaskoczona, a raczej zszokowana. Nie wiedziała co ma o tym myśleć. W końcu chyba jednak zrozumiała. Bolesna świadomość ujawniła się w drżącej dolnej wardze i łzach które spłynęły po wychudzonym policzkach. Jedna spadła na porysowany blat, a druga wpadła do herbaty. Ciszę przerywaną jedynie pojedynczymi szeptami zmąciło zawodzenie, a w zasadzie pojedynczy jęk bólu, który zdołal się wydostać. Kolejne Basia z trudem zamknęła w swoim sercu. Tak jak wtedy poderwała się, chwyciła za swoją torbę i pociągając nosem szybkim krokiem skierowała się do wyjścia. Przystanęła nad nami i wycedziła - Jakie to jest żałosne! - Wtedy ostatni raz nasze oczy się spotkały. Bałem się jej. Do tej pory nie wiem, dlaczego, choć czasem się zastanawiam. Może dlatego, że była uosobieniem wszystkiego co napawało mnie lękiem. A może dlatego, że... a z resztą, nie ma co nad tym rozmyślać. I tak to już niczego nie zmieni.
Basia już nigdy nie pojawiła sie w naszej fabryce. Podobno weszła do biura, zarządała kartki i długopisu i napisała drżącą ręką wypowiedzenie ze skutkiem natychmiastowym. Ludzie przez jakiś czas nie chcieli z nami gadać. Ignorowali nas. Niektórzy robią to po dziś dzień, ale większosć w końcu zapomniała, tak jak my zapomnieliśmy o Basi. Co odważniejsi zarzucali nam, że rak nie dał Basi rady, ale my daliśmy i takie tam podobne, ale nie przejmujemy się tym z Igą. Tłumaczymy sobie, że wyświadczyliśmy jej przysługę, bo nie musi już tkwić w tym kołchozie.
Jedynie Sebastian kolejnego dnia wybłagał przeniesienie na nockę.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt