Ktoś kiedyś napisał, że Woodstock ma w sobie coś takiego, że czeka się na niego cały rok, trwa tylko kilka dni, a potem znowu zaczyna się czekanie. Święte słowa!
Wróciliśmy. Było minęło, szkoda, że jak zwykle stanowczo za krótko. Kiedy jest się tam, nie ma możliwości bycia na wszystkich koncertach, chociażby z tego względu, że jednocześnie odbywają się na Małej i Dużej Scenie. Człowiek w pewnym momencie po prostu pada i musi odpocząć. Potem się żałuje, że nie skorzystało się z wszystkich okazji, ale nie da się, no nie da się i tyle.
Uwielbiam ten moment, kiedy w końcu, po całej nocce jazdy pociągiem, docieramy na miejsce i wchodzimy na polanę. Wokół miasto namiotów, ale to tak naprawdę miasteczko w porównaniu z tym, co będzie w piątek i sobotę. Na pierwszym planie kolosalnie wielka scena, daleko dalej Pokojowa Wioska Hare Kryszny, u góry Akademia Sztuk Przepięknych, a na samym końcu pasażu rzędy kranów. Z lodowatą wodą, dodajmy. Do tego chyba nigdy się nie przyzwyczaję.
W tym roku ponownie wylądowaliśmy w woodstockowym pociągu, bo kurs tam i z powrotem jest o wiele tańszy niż jazda innym pociągiem z przesiadkami. Mieliśmy wątpliwą przyjemność wtarabanić się do tego, który jechał z Rzeszowa i był już zapchany. Tyle dobrze, że konduktorzy poszli po rozum do głowy i wszystkim sprawdzali bilety na stacjach. Nie było tysięcy pobudek i gorączkowego szukania tychże biletów i legitymacji. Ale i bez tego nocka obfitowała w przeróżne przygody - m.in. w wyczekiwanej Zduńskiej Woli obsiadły nas jakieś grajki z gitarami i do około piątej umilały nam życie. Nie powiem, ładnie grali i śpiewali, ale to była akurat pora idealna raczej na drzemkę, a nie na słuchanie koncertów.
Monika i Adaś byli w naszym lasku już dzień wcześniej, tak że mogliśmy się spokojnie koło nich rozbić. Ale zanim poszliśmy spać, była już prawie jedenasta i w namiocie zaczynała robić się sauna. Wyciągnęłam Przemka prawie za włosy na karimatę, żeby nie smażył się w środku. Nie był specjalnie zachwycony, ale nie miał ze mną szans. Do końca dnia łaziliśmy po całym terenie, robiliśmy zdjęcia i w końcu mogłam znowu wbić zęby w jedzenie u Kryszny.
Piątek nieźle dał nam w kość, bo było niesamowicie gorąco. Spaliło nas w sekundzie, wszyscy wokół leżeli pokotem, a amatorzy chrzczonego piwa zgaśli po wypiciu paru kufelków. Nie dziwota, na takim upale... Za to przed koncertem Tribe After Tribe dosłownie w parę minut rozpętała się taka burza, że trzeba było umknąć do namiotu i popiskiwać ze strachu. Koncert trwał dalej i zastanawiałam się czy organizatorzy się nie boją, że jakiś zabłąkany piorun może walnąć w scenę. Taka kupa metalu...
W sobotę ciapało nieprzyjemnie, ale wyruszyliśmy na małą wycieczkę do Deutschland. Połaziliśmy trochę po niemieckiej ziemi, ale deszcz siąpił tak samo jak w Polsce, do tego na horyzoncie nie było nic ciekawego i nie mieliśmy na czym oka zawiesić, więc po niedługim czasie wróciliśmy do ojczyzny. Trzeba było zachować siły na koncert Vadera, który nie tyle, że się opóźnił o pięćdziesiąt minut, to jeszcze grali tak krótko, że Closterkeller miał tylko dziesięć minut spóźnienia. A Peter i tak zdążył się upocić jak prosię. Śmiać mi się chciało z pewnej rodziny, która warowała pod sceną z dwójką dzieci i jednym małym w wózku. Zastanawiałam się nawet czy do nich nie podejść i po prostu nie zapytać, czy na pewno wiedzą jaki koncert zaraz będzie. Może czekali na Closterkellera albo chcieli się zwyczajnie pogapić. Kiedy Vader zaczął grać, postali chwilkę, miny coraz bardziej im rzedły, aż w końcu nakręcili wózkiem i spitalali jak tylko szybko mogli.
Niedziela ogółem zaskoczyła nas już w czwartek. Okazało się, że festiwal trwa trzy dni a nie dwa i ostatni dzień tygodnia nie jest już dniem pakowania betów, tylko po prostu kolejną imprezą. Na przykład podczas koncertu Acid Drinkers, którzy dali prawdziwy popis, a Tytus jak zwykle rozbrajał nas swoimi tekstami. Zapracowali na tego Złotego Bączka, zapracowali jak nic.
Obie komórki nam padły, zegarek zaginął w okolicach kranów, nie było jak zmierzyć czasu, że o nastawieniu budzika nie wspomnę, więc lekką naiwnością z naszej strony było sądzić, że wstaniemy na pociąg o 5.50. Wróciliśmy znowuż kursem do Rzeszowa, ale tym razem mogliśmy w końcu usiąść jak ludzie. I nawet w ostatniej chwili zdążyłam na mojego busika!
Tyle opisywania, a nawet o połowie nie wspomniałam. Tyle rzeczy, tyle przygód, tyle poznanych osób... Przede wszystkim mieliśmy całkiem fajnych sąsiadów: z Łodzi, Radomia, naszych Adasiów i takich jakichś, którzy prawie się nie odzywali. Ci z Radomia byli śmieszną parką, w której facet korzystał z życia woodstockowego jak mógł, panna dąsała się za to, aż w końcu pokazowo mu się schlała, tak że musiał przytargać ją do namiotu prawie na plecach. Pytał potem Przemka czy też go tak krótko trzymam i nie pozwalam mu pić. Biedny! Przemek jakoś specjalnie nie narzekał. W porównaniu z nagrodą, jaką dostał za dobre zachowanie, chyba nie ma co tamtym zazdrościć. Wręcz przeciwnie.
Bardzo miłym wspomnieniem pozostał dla mnie spacer po kostrzyńskim targu, gdzie zupełnie bezinteresownie pewna przemiła kobieta pomogła nam, kiedy mieliśmy problem z zakupami. To było takie miłe z jej strony! Będziemy o tym pamiętać.
Było, minęło. I znowu rozpoczęło się czekanie...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
KenG · dnia 30.10.2008 22:14 · Czytań: 985 · Średnia ocena: 2,67 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: